Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zwłoki

  Przecieram bolący kark i z niepewnością spoglądam na trzech mężczyzn. Najmłodszy z nich uważnie mi się przygląda, jakby się bał, że zaraz wyciągnę zza pasa ostry nóż i wszystkich ich pozabijam. Drugi natomiast chodzi dookoła drewnianego stołu i uważnie się rozgląda, czekając, aż ktoś tu przyjdzie i mnie uwolni. Jedynie dziadek z bujną brodą uśmiecha się przyjaźnie i nie wydaje przejmować całą tą sytuacją.

    Gdzie jest Eston?

    Twój wspólnik? Razem to wszystko zrobiliście? Od razu odpowiadaj, inaczej użyję siły.

  Przewracam oczami. Przez to chcę mu pokazać, że jego gadanie zrobiło się już nudne i ja mogłabym zacząć im tłumaczyć, co tak naprawdę się stało. 

    Dobrze  uspokaja się ten młody narwaniec  zacznijmy od samego początku. 

    Jak byłam mała, zaskakująco dużo sikałam, przez co mojemu bratu nie starczało pieluch. Wtedy moja mama...

    Nie od samego początku  prycha.  Jesteś Loren z Rodu Luisie, prawda?

  Od niechcenia potakuję głową. Po śmierci moich rodziców Eston udał się do najlepszych przyjaciół mojej mamy. Przygarnęli mnie, dali nowe imię i oznajmili wszystkim, że jestem ich córką, która uczyła się za granicą. Ród Luisie to także albinosi żyjący w Rekkon. Dlatego nikt nic nie podejrzewał.

  Uratowali życie moje i mojego brata.

     Tak.

    Odpowiedz mi w takim razie, dlaczego znaleźliśmy cię w lesie wraz z tuzinem trupów? Nie wywiniesz się, dziewczyno. Nie uwierzę, że po prostu tak ich znalazłaś.

    Masz rację, zły strażniku. Nie znalazłam ich. Widziałam, jak umierają.  Opieram się wygodnie o krzesło i kładę nogę na nogę.  Przynieście mi dużą kawę. I kilka ciastek. A wam wszystko opowiem. Wraz ze szczegółami.

  Spoglądają na siebie jednoznacznie. Młodszy z mężczyzn wychodzi z pomieszczenia.



  Spędziłam na durnym powozie cały tydzień. Cały tydzień wśród śpiewającej, starej baby, wśród kilku kur i Estona, który chciał wyskoczyć i popełnić samobójstwo. Zatrzymałam go. Nie po to wydałam trzysta ornów, aby ten zrezygnował w połowie drogi. Ciągle powtarzałam sobie, że się to nam opłaca. Później zaczęłam wątpić.

  Teraz, kiedy patrzę na nagrodę, nie mam już żadnych wątpliwości.

    Sto tysięcy ornów za znalezienie mordercy. Eston, za to możemy kupić prawdziwy pałac! Dosyć podróżowania! Dosyć spania w stajniach i u twoich biednych znajomych!  Słysząc to, krzywi się nieznacznie i spogląda na mnie z pretensją.  Pojedziemy do Edno, zakopiemy ten tajemniczy przedmiot i kupimy własną wyspę! Wyobrażasz to sobie? Wyspę!

  Mlaska kilka razy i poprawia swoje kwadratowe okulary, które ciągle zjeżdżają z jego nosa.

    Mówisz tak, jakbyś już zrobiła to zadanie. Pamiętaj, musi być tutaj jakiś haczyk. Trzeba opracować jakiś plan...

    Tak, tak  odchodzę od ogłoszeń dla łowców skarbów  ty opracuj swój plan, a ja pójdę ścigać tego mordercę. Kiedy się już namyślisz, ja będę martwa. Wiedza mnie wykończy, a pieniążki przepadną. Idę się napić kawy. I co z tego, że jest cholernie droga, przecież niedługo staniemy się bogaci!

  Słyszę, jak za mną przeklina, próbuje dogonić, ale zahacza o kamień i leci jak długi na piaszczystą ziemię. Ludzie dookoła zaczynają się śmiać, a ja udaję, że go nie znam. 

  Spoglądam na kopię ogłoszenia. Od czego mam zacząć? Wszyscy mieszkańcy milczą, jakby się bali, że ich słowa przyciągną tego psychola. Zdenerwowana przystaję obok wysokiej lampy i się o nią opieram. Ta bezradność i niewiedza mnie zabija.

 – Słyszałaś, że jeszcze nie złapali mordercy?

Zaskoczona obracam się i dostrzegam dwie starsze kobiety, które żywiołowo dyskutują. Siedzą na ławeczce obok zielonego żywopłotu, w dłoniach mają kosze z jabłkami. Niezbyt grzecznie przesuwam się w ich stronę i udając, że na kogoś czekam, podsłuchuję.

– Tak, dwa miesiące temu została zamordowana ta kobieta, chociaż do dzisiaj nie wiadomo, kiedy tak naprawdę zginęła. Mój mąż tam był, mówił, że ciało przypominało bardziej padlinę niż człowieka!

– Naprawdę?

– Tak – kontynuuje, bierze jedno jabłko i zaczyna je jeść. – Ale niezbyt współczuję tej kobiecie. Słyszałam, że gnębiła swoje jedyne dziecko, biedaczysko, znęcała się nad nim. Jego ciało znaleźli kilka dni później, mój mąż mówił, że twarz młodzieńca była zdeformowana!

– Bogowie, co się z tym światem dzieje! – Przejmuje się ta druga i przykłada drżącą, pomarszczoną dłoń do ust. Bierze głęboki wdech i się uspokaja. – Słyszałam, że większość mieszkańców była zaskoczona tym, że ma dziecko. Ponoć było przygarnięte! Jak miała na imię ta kobieta? Mounta?

– O to się proszę mnie nie pytać, sąsiadko. Ja mówię tylko i wyłącznie fakty. U mnie nie ma czegoś takiego jak plotka!

– Naturalnie!

– Dosyć tych smętnych tematów, poszczęściło nam się, takie piękne jabłka w tak niskiej cenie...

  Dopiero teraz zauważam, że ktoś mi się przygląda. Po drugiej stronie jezdni dostrzegam młodego chłopaka. Także opiera się o latarnię i nawet nie udaje, że mnie obserwuje. Ma czarne, dziwnie sterczące włosy, które wydają się aż sztuczne. Kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, muszę wziąć głęboki wdech. Dreszcz przechodzi przez moje plecy, czuję duchotę na szyi, nacisk na płuca. 

  Krew.

  Ten stan bardzo szybko mija. Nieznajomy podchodzi do mnie skocznym krokiem i szeroko, wręcz dziecięco się uśmiecha.

    Widziałem cię przy ogłoszeniach. Też jesteś łowcą skarbów? Przybyłem aż ze wschodu, aby zdobyć tę nagrodę.  Podaje mi delikatną, drobną dłoń.  Mam na imię Irgni. A ty?

    Loren.

  Niepewnie ujmuję jego dłoń i delikatnie potrząsam. 

    To zadanie wydaje się być naprawdę ciężkie. Moglibyśmy połączyć siły i później podzielić się nagrodą.  Szybko się płoszy, odsuwa ode mnie i nerwowo drapie po karku.  Wybacz za tę bezpośrednią propozycję, przecież mnie nie znasz. Wiesz, jestem tutaj sam i po prostu  wypuszcza głośno powietrze przez usta  nie mam z kim współpracować i...

    Czemu by nie?  odpowiadam szybko, bez mrugnięcia, bez zająknięcia. On tylko szeroko, chłopięco się uśmiecha i kilka razy przewraca w palcach drewnianą kostkę do gry.  Wiesz może, gdzie mieszka Mounta? 

  Kiwa tylko zadowolony głową. 

  Nie zabieram ze sobą Estona. Idiota jeszcze wszystko zniszczy. 



  Zamordowana kobieta, Mounta, naprawdę była bogata. Jej dom jest zadziwiająco duży, pusty i brudny. Każdy mebel pokrywa podwójna warstwa kurzu, z jakiegoś powodu nadal kręcą się tutaj sprzątaczki, nawet po tylu dniach śmierci kobiety. Jednak nic nie robią, od czasu do czasu przełożą jakąś rzecz, porozmawiają, żyją, jakby właścicielka nadal tu była. Irgni tylko wzrusza ramionami także nie rozumiejąc, o co im chodzi. Prawdopodobnie myśli o tym samym co ja, nie bez powodu Mounta została zabita jako pierwsza.

  Przez te lata nauczyłam się, że pewność siebie jest najsilniejszą bronią. Pokazałam lokajom mój ,,dyplom" łowców skarbów i przez chwilę powtarzałam im, że uczyłam się od Cuena. Tego Cuena. 

      Słyszałem  mówi jeden.  To ten Cuen. Sławny łowca skarbów.

     Tak  odpowiadam szczęśliwa i próbuję przekonać drugiego lokaja.  Nie mów mi, że nie znasz tego Cuena.

    Coś obiło mi się o uszy.

  Tak zostaliśmy wpuszczeni. 

  Przeszukaliśmy prawie każdy pokój kilka razy. Przeglądaliśmy notatki, sprawdzając, czy nie ma tam żadnych karteczek z groźbami, albo zapisków z długami. Żadnych poszlak, nawet miejsce, gdzie znaleziono ciało kobiety jest ,,czyste". Nie ma zaschniętej krwi, skrawków ubrań, śladów świadczących o tym, że ofiara się broniła. Został nam jedynie pokój jej dziecka.

  Jest przerażający. Mały i bez okien, a na dodatek ciemny. Jedynie na wysokim biurku leży lampa z wylanym po bokach woskiem. Jest tu także łóżko i jedna szafa, w której gnieżdżą się mole. Śmierdzi stęchlizną, a zapach potu nadal się tutaj utrzymuje. Nie dziwię się, tego miejsca nawet nie można wywietrzyć, drewno przesiąkło tym odorem. Na biurku leżą także farby, kilka podstawowych kolorów, nic więcej.

   – Bogowie, współczuję temu dzieciakowi – mówi Irgni i zniesmaczony marszczy brwi, kiedy przed jego oczami przelatuje spora mucha. – Wygląda to tak, jakby stąd nie wychodził. Służba nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że istniał. Był jak duch. Myślisz, że go... przetrzymywała?

   – Możliwe – szepczę i przeciągle wzdycham. Jaka matka może zrobić coś takiego swojemu synowi? Irgni podchodzi do szafy i zatyka palcami nos.

   – Stąd tak śmierdzi. – Przystaję obok niego i przypatruję mu się z oczekiwaniem. On przewraca oczami i pociąga za drewnianą klamkę. Momentalnie robi mi się słabo i niedobrze, a odór rozkładających się ciał uderza we mnie z niesamowitą siłą. Przykładam dłoń do nosa i ust, a oczy zaczynają mi łzawić. Przez chwilę próbuję nie zwymiotować. W szafie leży sterta martwych, rozkładający się szczurów, kilka kotów i ptaków. Z kąta wylatuje chmura czarnych much, które się do nas przyklejają. Ciała pokryte są małymi, białymi robakami, które wiją się, znajdują się w uszach, ustach, oczach, rozerwanych brzuchach. Powoli pochłaniają ciało.

  Irgni zamyka szybko szafę i przerażony wychodzi. Sama tutaj nie zostaję, zatrzaskuję za sobą drzwi, aby nie wyleciało więcej much i moli. Obydwoje ciężko oddychamy, próbuję uspokoić serce i powstrzymać organizm przed zwymiotowaniem tego, co dzisiaj rano zjadłam. Chłopak jest cholernie blady, na jego czole pojawiają się pierwsze krople potu. Po chwili zdenerwowany mówi:

   – Nie wytrzymam, zaraz się porzygam.

  Szybko wybiega, zostawiając mnie samą. Drżącą dłonią przecieram mokre czoło i kątem oka dostrzegam kobietę. Stoi za potężną doniczką, jakby próbowała się ukryć, jej siwe włosy zostały zakryte niebieską chustką, a w dłoniach trzyma koszyk z ziołami. Przypatruje mi się bez skrępowania i po chwili się odzywa.

   – Właścicielka nie pozwała nam tutaj wchodzić. Co noc słyszałyśmy uderzenia, myślałyśmy, że przetrzymuje tam jakieś groźnie zwierzę. W życiu bym nie pomyślała, że to jej syn. Ale gdy wynosili ich ciała... Miał takie same włosy jak ona, jasne, jak słoma.

   – Jak ona zginęła? – pytam, a starsza kobieta powoli do mnie podchodzi, trochę chwiejnie. Z zaciekawieniem zerkam do jej koszyka. Ma tam kilka opakowań nasion jagody wiosennej, która często mylona jest z groźną trucizną.

   – Nie wiem, pracowałam w ogrodzie. Ponoć na jej ciele nie było ani jednej ryski.

   – Mam jeszcze jedno pytanie. Dlaczego nadal każdy tutaj jest? Czy dom nie powinien zostać sprzedany?

  Kręci kilka razy głową.

   – Przeprowadzi się tutaj siostra dawnej właścicielki, która przejmie cały majątek. Nie była na pogrzebie, za bardzo się załamała, ponoć zemdlała z bólu i smutku. Teraz przepraszam, muszę już iść – mówi i szybko przechodzi obok mnie, jakby nagle sobie o czymś przypomniała. Znika za zakrętem, a ja nawet nie zdążam jej podziękować za cenne informacje.

  Podchodzi do mnie Irgni, wygląda na spokojniejszego i mniej spiętego. Na jego twarzy nadal gości obrzydzenie, ból, frustracja i bezradność. Także obserwuje miejsce, gdzie zniknęła ogrodniczka.

   – Jak myślisz, skąd wzięły się tamte zwierzęta? Przecież nikt nie wiedział, że jest tam dziecko. I po co mu były te wszystkie ciała? – pyta chłopak, a ja spoglądam przez okno na duży dąb, który rośnie tutaj z kilkaset lat. Ptaki zrywają się do lotu, a wśród nich czarny kruk.




    Naszą kolejną podpowiedzią stał się mężczyzna. Jedna ze służących powiedziała, że Mounta była uzależniona od jednej rzeczy. Walki psów cesarskich. Wydawała na to grube pieniądze i nawet raz straciła pół miliona ornów. Kiedy to usłyszałam, prawie popłakałam się ze smutku. 

  Ogólnie walki są zakazane, ale właściciel wpłaca do skarbu państwa zbyt wielkie sumy. Szczerze mówiąc i tak to nic by nie dało. Szybko jego przyjaciele wyciągnęliby go z więzienia, a wierni fanatycy pomogliby mu otworzyć plac zabaw na nowo. Błędne koło.

  Irgni poszedł dowiedzieć się czegoś nowego o reszcie ofiar. Mi została ta nieprzyjemna i przerażająca przygoda. Kiedy stawiam pierwsze kroki w stronę szarego, małego domku, od razu robi mi się niedobrze. 

  Pukam kilka razy w rozwalające się, drewniane drzwi, a one otwierają się na oścież.  Przede mną stoi ciemnoskóry, wysoki i bardzo dobrze zbudowany mężczyzna. Ręce ma skrzyżowane, głowę ogoloną, jego prawą brew i oko przecina duża, niezbyt piękna blizna, która pewnie ciężko się goiła. Ubrany jest w czarną, krótką kamizelkę, luźne spodnie i sandały. Na jego ramieniu zastała wytatuowana wydra. Mierzy mnie przenikliwym wzrokiem, a ja, troszeczkę zdenerwowana, wyciągam z torby woreczek z pieniędzmi.

    Tysiąc ornów  próbuję nie płakać i nie myśleć o tej stracie  za wstęp. Bez obstawiania. 

  Prycha rozbawiony i mnie przepuszcza.

 Jest tu bardzo ciemno, nie ma żadnych mebli, tylko stół, na którym znajduje się lampa naftowa. Z oczekiwaniem wpatruję się w mężczyznę, on tylko podbiera się o ścianę i kiwa głową w stronę lampy. Biorę ją, niosę przed sobą i kieruję w stronę schodów prowadzących w dół. Przez chwilę wpatruję się w bezgraniczną ciemność, przełykam głośno ślinę i zbieram w sobie tyle odwagi, ile jestem w stanie. Mrok, niebezpieczne zwierzęta i wilgoć tworzą mieszankę, której z całego serca nienawidzę.

  Stawiam pierwsze kroki. Na początku jest trudno, mam wrażenie, że wszystko zbliża się w moją stronę i zaraz mnie pochłonie, ale po pewnym czasie korytarz się powiększa, robi się zdecydowanie ładniej, a na ścianach, które przybierają czerwony kolor, wiszą zdjęcia wygranych psów w ogólnokrajowych, nielegalnych zawodach.

 Przede mną pojawia się czerwona zasłona z małymi, czarnymi koralikami. Przechodzę przez nią i zaskoczona przystaję. Pomieszczenie jest zadziwiająco ogromne. Co kilka metrów na ścianie wisi lampa naftowa, na drewnianych ławkach w ogromnym kole siedzi z setka ludzi, którzy krzyczą, wyzywają się, śmieją lub zaczynają zakłady. Obok nich kręcą się skąpo ubrane kobiety, pewnie prostytutki, które zapraszają głupich klientów do osobnych pomieszczeń i wyciągają z nich ogromne pieniądze. Od razu przy wejściu znajduje się mały barek z różnymi piwami, drinkami, a także przekąskami. Walki psów cesarskich są niżej, przypomina to te sławne teatry z Rekkon. Najbogatsi siedzą najbliżej i najniżej, a ci biedniejsi zajmują ostatnie miejsca, które znajdują się na tej wysokości, którą aktualnie zajmuję. Pomiędzy ławkami, a ringiem jest dwumetrowy spad, a klienci są chronieni dodatkowymi zabezpieczeniami, magicznymi siatkami i polem siłowym. Zaczynam się rozglądać, zaskoczeni mężczyźni przyglądają mi się, ale szybko wracają do swoich zakładów. Podchodzę do barmana, który jest zaskakująco młody. Oczy ma bardziej pomalowane ode mnie, ma na sobie starą, poszarpaną koszulę, luźne spodnie, a czoło zasłaniają brązowe loki. Przenosi na mnie swój intensywny wzrok i drapieżnie się uśmiecha.

   – Jesteś nową szukającą pracy, kochana?

   – Zdecydowanie nie – zaprzeczam, a on unosi do góry brwi.  – Ale chcę porozmawiać z Cieo Bolatante.

  Ten tylko gardłowo się śmieje, przechyla głowę i mruży oczy, przez to wygląda, jakby miał tylko dwie poziome kreski.

   – Słuchaj, kochana, nasz szef nie zajmuje się osobiście każdym gościem. Jeśli chcesz oglądać występy to pokaż wykupioną kartę i zajmij swoje miejsce. Inaczej stąd uciekaj, bo to nie miejsce dla...

   – Vin, skąd te nerwy?

  Odwracam się na pięcie i dostrzegam dwóch mężczyzn. Jeden z nich jest przerażająco wysoki, ma ponad dwa metry, karmelową karnację i czarne oczy. Ubrany jest tylko w spodnie, przy pasie nosi sztylet z czerwoną rękojeścią. No i nie ma jednej ręki, prawej, przed łokciem ma zawiązany czarny materiał. Obserwuje mnie niezadowolony, z widoczną wrogością, stawiam krok do tyłu lekko przerażona. Obok niego stoi o połowę niższy, pucaty mężczyzna, który ma z wyglądu mniej więcej czterdzieści lat. W przeciwieństwie do swojego kolegi, ubrany jest nienagannie, jak szlachta. Pod czerwoną kamizelką ze złotymi guzikami znajduje się czarna koszula, nosi wysokie, ciemne buty, spodnie z grubym paskiem. Włosy ma gęste, przypominające miód, uczesane w kitkę. Jego dłonie chronią czerwone rękawiczki wykonane z drogiej skóry.

    – Jestem Cieo Bolatante, właściciel tego oto miejsca. A to – wskazuje na potężnego mężczyznę – jest Ed. Pochodzi z kontynentu Berma, ludu Sokoła, gdzie jednym delikatnym cięciem sztyletu potrafią przepołowić grubą skałę – mówi, szczerząc się szeroko, a Ed kiwa tylko w moją stronę głową. - A ty jesteś?

     Loren.  Bardzo szybko mu odpowiadam.  Jestem łowcą skarbów. Uczennica wielkiego Cuena.

    Cuen, Cuen... Vin, znasz?

    Coś kojarzę, szefie.

    Szczerze mówiąc, coś mi świta. To imię brzmi naprawdę mądrze! I potężnie! Musimy odpowiednio przywitać tak wielkiego gościa. Chodź za mną, młoda damo!

  Dziękuję ci, nieistniejący Cuenie.

  – Urodziłem się w miejscu takim jak to. - Zaczyna opowiadać, choć mało mnie te historie  obchodzą. - Dziurze, bez przyszłości, pieniędzy, w każdym zakamarku czaił się głód. Moi rówieśnicy zjadali chore, rozkładające się szczury, a potem przez te same stworzenia byli zjadani żywcem. Nawet nie mieli siły ich przeganiać. Mogłem skończyć jak oni, ale uratowała mnie jedna rzecz. – Przystaje, odwraca się w moją stronę i rozkłada ręce, jakby chciał przytulić cały świat. – Władza nad zwierzętami. Potrafię wydawać im rozkazy, zmieniać ich uczucia, a także obrazy, komunikuję się z mrówkami, słoniami i z psami cesarskimi. – Odwraca się na pięcie i idzie dalej w dół. – Dzięki mojej magii zwiększam ich agresję, co za tym idzie, walki są brutalniejsze, bardziej krwawe i droższe!

– To chyba nie jest dobre – mówię i przypominam sobie dobrego i starego psa cesarskiego, którego wraz z Michaelem dokarmialiśmy. Zwierzę nie wydawało mi się groźne, racja, od razu zauważyłam, że jest silne, ale... Nigdy bym nie pomyślała, że może mnie zaatakować.

  Przystajemy przy miejscu dla specjalnych gości. Skąpo ubrana kobieta otwiera nam małą bramkę, Cieo mnie przepuszcza, a ja wchodzę do środka. Jest to miejsce otoczone dodatkową warstwą ochronną, znajduje się przy siatce i spadzie ringu. Są tu trzy, małe, czerwone kanapy, między nimi okrągły stolik, na którym są filiżanki i dzbanek. Kilka metrów dalej siedzą najbogatsi goście, którzy wykupili najdroższe karty. Siadam na wolnym miejscu, Cieo niedaleko mnie, a Ed za nim przystaje.

   – Widziałaś ulicę znajdującą się nad nami? Czy to jest dobre? – pyta i wzrusza ramionami. – Robię to, aby przeżyć i ratuję przy tym innych ludzi – tłumaczy, ale dostrzegając moją zaskoczoną minę, szybko dodaje. – Rocznie, psy cesarskie zagryzają ponad tysiąc osób, są groźniejsze od wężów jaskiniowych, których jad zabija w kilka sekund. Sprowadzam tutaj te zwierzęta, dbam o nie, a kiedy przyjdzie ich czas... Życie, im odbiera, ja im daję, żądam coś w zamian. To było dobre, Ed, zapisz to.

  Mężczyzna tylko potakuje, a pióro unosi się i zapisuje coś na kartce. Cieo zaczyna się śmiać i kręci kilka razy głową.

   – Jestem sławnym artystą, słyszałaś o mojej książce ,,Narodziny i koniec świata"? Nie chcę się przechwalać, ale sprzedałem wiele egzemplarzy – mówi, i z dumą zaczesuje do tyłu niesforne kosmyki długi włosów. – Moje dzieło jest o wszystkim, o powstaniu świata, mitologii, a także powodach rozpoczęcia wojny. To co? Słyszałaś o niej, słyszałaś? – pyta, a jego oczy lśnią ekscytacją i zachwytem.

  Trudno jest mi to zrozumieć. Z jednej strony jest osobą, która cieszy się walką i podsyca agresję psów, ale z drugiej pisze książki i wydaje się być człowiekiem, który nie zdaje sobie sprawy z tego, że krzywdzi te zwierzęta. Przełykam zdenerwowana ślinę i kilka razy kręcę głową.

   – Niestety nie, nie miałam dostępu do wielu książek.

   – Och, nie przejmuj się. Dam ci kilka egzemplarzy! Dla mnie edukacja jest najważniejsza! Nawet sam uczę moich pracowników czytać i pisać! – Kiedy jedna z krat na ringu się unosi, podekscytowany wstaje i zaczyna machać rękami we wszystkie strony świata. – Zaczęło się, zaczęło, bogowie, błogosławcie tę chwilę. Niech ból spadnie na te zwierzęta, aby dowiedziały się, co to znaczy życie! – krzyczy, a po chwili po cichu dodaje. – Ed, zapisz to.

  Mężczyzna tylko potakuje głową, a pióro znowu się unosi. Goście zaczynają wiwatować, podrywają się ze swoich miejsc, strasznie krzyczą, aż ledwo słyszę rozbudzonego i przejętego Cieo. Na jego twarzy gości ogromny uśmiech, cieszy się jak dziecko, które dostało wymarzoną zabawkę.

  Na ring wkraczają cztery cesarskie psy. Są duże, mają krótką, szarą sierść, małe uszy, potężne, szerokie pyski, które potrafią bez problemu miażdżyć kości. Krążą niespokojnie dookoła, co chwilę warczą na ludzi, ale ci wydają się tym faktem być zachwyceni. Rozpoczynają się zakłady, kto pierwszy padnie, kto wygra, ile psów dzisiaj zginie.

    To moja ulubiona zdobycz! Czarna hiena! Zobaczysz, najdroższa, spodoba ci się.

  Chcę mu przerwać i powiedzieć, że przyszłam po informacje, ale Cieo wydaje się być wręcz zahipnotyzowany. Znudzona opieram policzek o dłoń i postanawiam wszystko wyciągnąć od niego po walce.

   Bardzo ciężko jest je znaleźć, w tym kraju i w sąsiednich jest to niemożliwe. Że poznałem naukowca z Retuon, szaleniec nadal żyje na tych ziemiach!  opowiada mi, podekscytowany.

  Kolejna krata się otwiera, a przez nią przechodzi czarna hiena. Jest tak samo duża jak psy cesarskie, ale chudsza. Nogi ma smukłe i silne, ogon cienki, długi i puszysty. Jej czarne umaszczenie kontrastuje z jasnymi, miodowymi oczami i różowym nosem. Uszy ma zdecydowanie większe od psich, ostro zakończone, sterczące, a sierść wydaje się być miła w dotyku. Czuję się... rozczarowana. Czekałam na coś więcej, na potwora o wielkości lwa pustynnego, z rzędem ostrych, śmiercionośnych zębów. Dostałam piękne zwierzę, wręcz królewskie, które nie powinno tutaj być. I nawet nie przypomina hieny.

   – Cóż, myślałam... – zaczynam niepewnie, a on cwanie się uśmiecha, nawet kąciki ust Ed'a delikatnie się wykrzywiają. – Inaczej je sobie wyobrażałam – szybko dodaję.

   – Zdaję sobie sprawę z tego, że jesteś rozczarowana. Powinnaś wiedzieć, że to nie jest pełnokrwista czarna hiena, tylko skrzyżowana z psem leśnym. Ten naukowiec pragnął je oswoić, ale zbyt późno zrozumiał, że to niemożliwe. Ta mała, nazwałem ją Lucy, jest w miarę spokojna. I ma dopiero trzy miesiące.

  Zaskoczona na niego spoglądam, a Cieo tylko kilka razy usatysfakcjonowany kiwa głową.

   – Tak, jeszcze niedawno karmiliśmy ją mlekiem. Wspominałem, że Ed jest z kontynentu Berma, ludu Sokoła, gdzie jednym delikatnym cięciem sztyletu potrafią przepołowić grubą skałę? Myślisz, że człowiek mógł odciąć mu rękę? Nie, moja droga, mogła to zrobić tylko bestia pokroju Lucy. Bestia o sile upadłego boga! Zapisz to.

  Ed kiwa raz głową, a pióro znowu się unosi.

   – Jak wielkie mogą być? – pytam, obserwując przy tym czarną hienę, która spokojnie wącha ziemię. Nie krąży dookoła, nie warczy, tylko stoi i od czasu do czasu nasłuchuje.

  Niepokojące. Szybko zaczynam się interesować tym zwierzęciem. 

   – Dorosłe osobniki osiągają długość około trzech metrów, z ogonem będzie trzy i pół. Wysokość półtorej metra, choć słyszałem, że były takie, które liczyły dwa! – śmieje się, a ja kręcę z niedowierzaniem głową. – Odznaczają się niespotykaną agresją, są zwierzętami antymagicznymi, które potrafią się komunikować między sobą. Naprawdę bardzo rzadko można spotkać takie stworzenie. Są wytrwałe, w Armores był przypadek, gdzie jedna z czarnych hien walczyła bez jednej nogi i z rozwaloną mordą. A jak już o tym mowa – wypina dumnie pierś i unosi delikatnie głowę – siła nacisku ich szczęk jest imponująca, wynosi ponad tysiąc sto kilogramów, zabiłyby taką osóbkę jak ty w zaledwie kilka sekund. Prawda, że są imponujące?! Dlatego tak właśnie się je nazywa, mają w sobie geny hieny, wilka, niedźwiedzia i geparda centkowatego!

   – Jak one powstały?

    Lucy jest piękna. Zachwyca mnie. Fascynuje.

   – Stworzono je sztucznie, przy pomocy magii. Nie wiadomo, jakie państwo wpadło na ten genialny pomysł, ale te zwierzęta okazały się być za silne, przez co przerwano badania. Wcześniej ktoś wykradł szczenięta i do dzisiaj można je spotkać tylko na terenach Retuon i Alvaron. To maszyny do zabijania.

  Mój wzrok ląduje na spokojnej Lucy, która nadal nic nie robi. Jej piękne, duże oczy obserwują swoich rywali, którzy wręcz pragną walki i krwi. Kilka razy kręci głową na boki, a jej czarna, lśniąca sierść faluje i wydaje się być jeszcze bardziej majestatyczna. Jednocześnie czuję się przy niej osaczona i bezbronna. Mam wrażenie, że odbiera z powietrza manę i nią oddycha. Jest przecież zwierzęciem antymagicznym, magia na nią nie działa. Jednak przez sekundę przechodzi mi myśl, że nie oznacza to, iż hiena nie potrafi używać many. Szybko pozbywam się tej teorii.

   – No to co? Zaczynamy igrzyska na śmierć i życie! – Cieo uśmiecha się szatańsko, dłonią uderza o stolik i nawet ja czuję przepływającą energię po pomieszczeniu. Niebieski okrąg rozszerza się na całe podziemie, a kiedy styka się ze zwierzętami, te na chwilę zastygają i wręcz nasłuchują. Błękitna łuna zatrzymuje się przy ścianach, oświetlając je. Zaintrygowana spoglądam na Cieo, który siedzi z luźno opadającymi rękami, wzrok ma zamglony, ale na jego twarzy tańczy delikatny, możliwe że szalony uśmieszek. W tym samym czasie Ed przecina sobie kciuki jednym ze swoich ozdabianych sztyletów, a kropla krwi spada na drewnianą podłogę i w ułamku sekundy znika.

   – To nasz sposób, czarne hieny są bardzo wyczulone na krew – mówi Cieo, mruga kilka razy, a jego spojrzenie jest takie jak wcześniej. – Są jak rekiny krzyżowe, zobacz, śliczna, co się dzieje z tymi majestatycznymi, wręcz anielskimi stworzeniami.

  Cieo ponownie uderza pięścią w stół, do moich uszu dociera dźwięk obijających się o siebie pierścieni Bolatante, a Ed uśmiecha się delikatnie, jakby sam nie mógł doczekać się tego, co zaraz się wydarzy. Błękitny okrąg się kurczy, przechodzi przez zwierzęta, gości i przeze mnie, kiedy styka się z moim ciałem, czuję delikatne ciepło i mrowienie, które szybko przechodzi.

  Wściekłe psy cesarskie ustawiają się do ataku, jeden z nich zgina kończyny, inny nadal szczeka na gości, pozostałe zrywają się do biegu. To była zaledwie sekunda. Nie. Nawet mniej. Moje spojrzenie ledwo to zarejestrowało. Cieo zrywa się jak reszta ludzi i krzyczy podekscytowany i szczęśliwy. Sama się podnoszę ze swojego miejsca i oniemiała podchodzę jak najbliżej się da.

  W zastraszającym tempie Lucy podbiega do jednego z psów, wskakuje na niego, czepiając się skóry i robiąc w nich ogromne rany czterema kończynami. Nim pies uderza całym swoim ciężarem o ziemię, jej szczęka otwiera się szeroko, obejmuje szyje zwierzęcia i zaledwie jednym zaciśnięciem zębów odgryza mu głowę. Ta upada niedaleko, toczy się, zostawiając za sobą czerwone smugi i zatrzymuje się dopiero przy barierce. Tłum wiwatuje, niektórzy unoszą w zaciśniętych dłoniach pieniądze, inni, pewnie nowicjusze, wyrywają sobie włosy z głowy.

  Z pięknego, majestatycznego, wręcz królewskiego stworzenia narodził się zabójca. Lucy nie zwraca uwagi na to, że jej przeciwnik zginął, nadal tarmosi na wszystkie strony jego ciało, jej przerażające szczęki bez trudu łamią żebra, przecinają skórę, a przez siłę nacisku organy wewnętrzne wręcz wypływają ze zwierzęcia. Muszę na chwilę odwrócić wzrok i staram się nie patrzeć w tamto miejsce.

  Dwa z psów uderzają łbami w czarną hienę, a ta lekko ogłuszona cofa się i upada. Przez pewien czas wierci się na ziemi, jakby chciała odepchnąć niewidzialnego wroga, jej szczęki co chwilę się zatrzaskują, tworząc głośny i donośny dźwięk. Po chwili Lucy się podnosi, a w jej oczach nie widzę tego spokoju i obojętności. Kiedy jeden z cesarskich psów się na nią rzuca z rozwartym pyskiem, ta bez trudu miażdży jego górną szczękę. Zwierzę skomle, próbuje uciec, ale ta wręcz się bawi. Jej zęby lądują na czaszce, którą bez problemu przedziurawia, jakby to była zwykła gąbką. Oczy psa zachodzą mgłą, przez kilka sekund porusza swoimi nogami, ale po chwili rozluźnia wszystkie mięśnie. Lucy z ogromną brutalnością rzuca zwłoki w kąt. Zostaje zaatakowana przez dwa psy. Z wielką agresją wbijają zęby w jej ciało, ta uderza jednego z nich łapą w pysk, zabijając go tym.

  Słyszę piski ostatniego psa, jego błaganie o pomoc, próbę zwrócenia uwagi na swoje cierpienie. Widzę, jak Lucy żywcem wyrywa kończyny zwierzęciu i czerpie z tego radość. Jak z uwielbieniem ukazuje swoją przewagę i władzę. Nie jestem w stanie tego nawet dobrze przemyśleć, ale nie umiem, nie potrafię nie chcę odwrócić od tego wzorku. Chłonę to, dokładnie zapamiętuję i dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że zachwycam się tym widokiem. Jestem urzeczona, niezdrowo zafascynowana i powoli rozumiem, dlaczego lordowie i szlachta tutaj przychodzą. Lucy jest niesamowita. Piękna, brutalna, skradająca serca i za bardzo uzależniająca. Przy niej najobrzydliwszy widok znika i zostaje zakryty jej aurą siły, potęgi i pewności siebie.

   – To jest...

   – Nie do opisania? Lucy z każdą kolejną walką mnie zadziwia. Jest zagadką, której nie potrafię rozgryźć. Jeśli nie poczuje krwi, jest bardzo łagodna, a nawet przyjacielska. Chyba że się zdenerwuje. Wraz z moim bliskim znajomym stwierdziliśmy przebadać te zwierzęta. Mam pewne... teorie. Czarne hieny mają bardzo rozbudowaną strefę emocjonalną. Są inteligentne i czasami nawet ostrożne.

   – Czy da się je jakoś pokonać? – szepczę, choć brzmi to teraz wręcz absurdalnie i idiotycznie.

  Uśmiecha się on niewinnie i siada na swoim miejscu, obserwując z uwielbieniem arenę. Kiedy znowu tam zaglądam, muszę szybko odwrócić wzrok. To, co Lucy robi ze zwłokami jest dla mnie już za dużo.

   – Uważasz, że róża ma kolce, czy kolce mają różę? Siła jest po to, aby zakrywać słabość i próbować się jej pozbyć. Zapisz to.

  Ed kiwa głową, a pióro się unosi.

   – Tak samo jest z czarnymi diabłami. Mięśnie, szybkość, zwinność, szczęki, brutalność, chęć mordu... to wszystko jest po to, aby zakamuflować niedoskonałości. Lucy, jak reszta jej gatunku – uśmiecha się z dziecinnym rozbawieniem – panicznie boi się ognia. Po walkach zapalamy pochodnie, aby zamknąć ją w jej klatce. Zatrudniłem także magów ognia, którzy w każdej chwili mogą zaatakować. No i hieny posiadają bardzo cienką skórę na brzuchu, są podatne na rany w tych okolicach. 

  Dopiero teraz się opamiętuję. Kręcę kilka razy głową i zadaję mu to pytanie:

    Czy Mounta zachowywała się dziwnie przed swoją śmiercią?

  Jego mina rzednie. Przez chwilę się waha, ale wzdycha przeciągle i znudzony odpowiada:

    Jesteś kolejną osobą, która zadaje mi to pytanie. Ale wiesz, lubię cię.  Opiera policzek o dłoń i obserwuje, jak ludzie zbierają resztki zwierząt.  Miała kochanka. Luos Canratti. Może on więcej wie. 

   Dziękuję, Cieo. Jeśli zdobędę te sto tysięcy, dam ci dziesięć procent.

    Tyle to ja zarabiam na godzinę!  śmieje się, zadowolony i kilka razy klepie mnie po ramieniu.  Jeszcze jedną herbatkę?

    A masz może kawę?




   Chcesz powiedzieć, że Cieo Bolatante przetrzymuje czarną hienę? 

    Przecież nie kłamię  odpowiadam i stawiam na stole pusty kubek po kawie.

  Mężczyzna nerwowo drapie się po brodzie. Zaczynam się niepokoić.

    Młody, idź do generała i powiedz, że trzeba obowiązkowo zamknąć podziemne walki psów.  Widząc moją zaskoczoną minę, odpowiada:  Jest to zakazane. Nie zmienią tego nawet pieniądze. Nie chcemy, aby powtórzyła się przygoda na Retuon. Na dodatek...  waha się  jest to wręcz propaganda.

    Propaganda? 

    W Edno przesiaduje szósty generał Alvaron. Jedyny, który opuścił swój kraj i walczy. Zabił rodzinę królewską i całą Radę. Tamci ludzie przeraźliwie się go boją, wrogowie Edno czczą. Nazwany został Generałem Hieny. 






Zaskakuję samą siebie. 4927 słów. 

Mam nadzieję, że się podobało. Proszę mi wskazać wszystkie literówki i błędy. Będę bardzo wdzięczna ^^ Jak widzicie, Loren poznała Cieo w całkowicie innych okolicznościach. Wiele rzeczy będzie tutaj inaczej wyglądało przez śmierć rodziców.

No cóż mogę napisać? Do następnego!
Wasza Irlenna





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro