Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zapłata

   – Nie mogłabyś nam po prostu powiedzieć, kto jest tym mordercą? Nie obchodzą nas twoje wesołe historyjki pełne dziecięcych przygód.

  Krzywię się, słysząc narzekania tego młodszego. Spoglądam spod byka na staruszka, który przez ten cały czas się nie odzywa, tylko od czasu do czasu potakuje głową, jakby wiedział, że mówię prawdę. Chyba jest to jedyna spokojna i zrównoważona osoba w tym pokoju. Podskakuję, kiedy strażnik uderza dłonią w stolik. Aż kilka ciastek upada na ziemię.

   – Nie mam ochoty słuchać tych głupot!

   – Naprawdę? – pytam z niedowierzaniem. – Czcigodni strażnicy nie chcą posłuchać o sekcie, szalonym kruku i dwóch mordercach?

  Nagle wszyscy się spinają i spoglądają na siebie.

   – Dwóch mordercach? Skąd...

   – To było naprawdę łatwe. Dostałam się do archiwum, dzięki Cuenowi, a potem przejrzałam akta wszystkich zamordowanych. Zaniepokoiła mnie pewna rzecz. W jedną noc zginęły dwie kobiety. Znajdowały się na dwóch krańcach miasta. Co jak co, ale Tna jest dosyć spore i nie wydaje mi się, aby jednej osobie udało się przebiec taki dystans, zaplanować zasadzkę i ukatrupić.

   – Chcesz powiedzieć, że byli to wspólnicy?

   – Nie. – Marszczę brwi i spoglądam na pusty kubek. – Ale za kolejną porcję kawy i ciastek chętnie wszystko opowiem. 


  Irgni spogląda na mnie z wątpliwościami, a po chwili jego niebieskie, duże jak u dziecka oczy padają na stary, szary dom z jedną wieżyczką po prawej stronie. Sąsiad zamordowanej także jest obrzydliwie bogaty, jednak stan jego ziemi na to nie wskazuje. Za otwartą furtką są wyniszczone badyle krzaków, obok nich stoi rozpadająca się fontanna porośnięta bluszczem, a także kamienna ława z powyginanymi w dół bokami. Niezbyt chętnie kierujemy się w stronę drzwi. Są otwarte, a w przejściu stoi kamerdyner. Tylko lekko się kłania, a zaskoczony Irgni odwraca się w jego stronę i delikatnie uśmiecha, jakby usatysfakcjonowany tym, że jest kimś ważnym.

  Nie ma żadnego przedpokoju, od razu wchodzi się do dużego i smętnego salonu. Wszystko jest w kolorach szarości, nawet ogień w kominku wydaje się jakiś... smutny. Zmęczony. Przed nim znajdują się czerwone kanapy, które pokryte są dużą warstwą kurzu. Na jednym z siedzeń odpoczywa mężczyzna. Jest stary, jeśli także długowieczny ma pewnie ponad dwieście lat. Jego dłonie bardzo drżą, siwe, pojedyncze włosy zostały zaczesane do tyłu, a garnitur ma brzydki odcień szarości. Kamerdyner podchodzi do właściciela domu, coś jeszcze szepcze mu do ucha, a po chwili odchodzi.

  Luos Canratti unosi do góry wręcz przeźroczystą dłoń i jednym machnięciem sugeruje, abyśmy podeszli. Robię to bez zastanowienia, za mną podąża zdezorientowany Irgni, który nadal podziwia wysoki sufit, potężne schody znajdujące się przed nami i czarno-białe obrazy.

  Tak jak myślałam, Luos jest przerażająco stary. Jedno oko ma zasłonięte czarną przepaską, twarz wydaje się powoli opuszczać czaszkę, zmarszczka leży na zmarszczce, przysłaniając zdrową gałkę oczną. Usta ma wąskie, nos długi i lekko krzywy, na dodatek strasznie głośno oddycha. I śmierdzi od niego. Po prostu śmierdzi od niego stęchlizną, starością i zwłokami. Kamerdyner posyła nam tylko krótkie spojrzenie i nad czymś się zastanawia.

  Cholera, jak on mógł być czyimś kochankiem? 

  Kłaniam się, a Irgni zaraz po mnie, ciągle bacznie mi się przyglądając, jakby się bał, że może zrobić coś nie tak.

   – Mam na imię Loren, sławny łowca skarbów, uczeń Cuena. Szukam mordercy. To mój przyjaciel, Irgni. – Chłopak uśmiecha się szeroko i macha dłonią, ale dostrzegając mój wyraz twarzy, od razu poważnieje. – Potrzebujemy kilku ważnych informacji.

  Luos wskazuje na czerwoną pufę, a ja szybko na niej siadam. Czarnowłosy, jak zawsze, jest opóźniony, kręci się przez chwilę dookoła własnej osi, ale ogarnia się i zajmuje miejsce obok mnie.

   – Mounta miała syna, czy wie pan coś o tym?

  Starzec zamyka jedno oko i przeraźliwie głośno wzdycha. Przez chwilę zastanawiam się, czy umarł, ale jego ciało nadal niespokojnie drży. Przed moją twarzą przelatuje mucha, krąży dookoła mojej głowy, a ja podirytowana macham dłońmi, aby ją przegonić. Luos tylko potakuje głową.

   – A może pan coś o tym powiedzieć? – pytam, a on znowu potakuje głową. Do starca podchodzi kamerdyner, pochyla się w stronę Luosa, przez co go nie widzę, i coś cicho szepcze.

   – Pan każe przekazać, że chłopak miał na imię Nicolas i przed swoją śmiercią skończył dziewiętnaście lat.

   – Cholernie młody – szepcze zasmucony Irgni i krzyżuje ręce na klatce piersiowej. Jego spojrzenie jest utkwione na zniszczonej podłodze, chyba coś analizuje. – Biedak. – Kamerdyner znowu się schyla i oznajmia:

   – Pan każe przekazać, że jego matka była okropną kobietą. Bardzo rzadko pozwalała mu wychodzić ze swojego pokoju, a co dopiero na dwór. Możliwe, że Nicolas nigdy nie widział nieba i trawy.

  Podirytowana zaciskam mocno usta, zastanawiam się, czy Mounta nie zasłużyła na taki los. Czy matka może nadal nazywać się matką, traktując własne dziecko jak śmiecia? Na miejscu Nicolasa znienawidziłabym ją bezgranicznie. I jednie za co byłabym jej wdzięczna, byłoby urodzenie mnie.

   – Skąd pan wie o Nicolasie? Podobno nawet służba nie miała o niczym zielonego pojęcia.

  Kamerdyner znowu się pochyla i nasłuchuje. Sama próbuję wyłapać jakiekolwiek słowa, ale mi się to nie udaje. Tym razem muszę odczekać dłuższą chwilę na odpowiedź. Kamerdyner prostuje się i obserwuje mnie ze smutnym spojrzeniem.

   – Pan często chodził do pani Mounty na herbatę. Pewnego razu, kiedy pamięć pana zaczęła się pogarszać, zgubił się w posiadłości pani Mounty. Zaciekawiły go drzwi od pokoju Nicolasa, próbował je otworzyć, ale niestety mu się nie udało. Kiedy zapadła absolutna cisza, mój pan słyszał prawie niewyraźne błaganie o pomoc. Uciekł wtedy z domu pani Mounty i skontaktował się z rodziną kobiety. Dowiedział się, że miała syna Nicolasa, który zniknął po śmierci jego ojca. Mówią, że pani Mounta oszalała z tęsknoty i straciła swoje uczucia.

  Luos potakuje delikatnie głową i drżącą dłonią strąca kilka much, które usiadły na jego brzydkim garniturze. Słyszę, jak Irgni przełyka ślinę, posyła mi zaniepokojone spojrzenie. Tak samo jak ja chce stąd już wyjść. Wstaję, mój towarzysz także i kłaniamy się głęboko.

   – Dziękuję bardzo za te informacje. Życzę miłego dnia - mówię i kieruję się w stronę wyjścia, nie czekając, aż kamerdyner otworzy mi główne drzwi. Kątem oka dostrzegam czarnowłosego, który z niesamowitą szybkością także się kłania i pospiesznie za mną podąża. Przed wyjściem na ulicę słyszę swoje tymczasowe imię.

   – Panno Loren! Proszę zaczekać!

  Obracamy się zaskoczeni i obserwujemy kamerdynera, który szybko schodzi po betonowych schodkach. Przystaje obok nas, poprawia garnitur i z grobowym wyrazem twarzy, mówi:

   – Może pani przydać się ta informacja. Słyszałem, że niedaleko Tna, w małych wioskach, zaczęto rozmawiać o jakimś Lairianie. Ponoć jego kult jest wręcz niezdrowy i obrzydliwy.

   – Dlaczego pan nam to mówi? – pytam z lekką podejrzliwością, a on nerwowo chrząka i szybko spogląda na Irgniego.

   – Rytuały takich istot nie należą do ludzkich. A teraz przepraszam bardzo, muszę już iść. Pan będzie zniecierpliwiony.

  Kłania się delikatnie i szybko odchodzi. Spoglądam na chłopaka, który tylko wzrusza ramionami, a po chwili wykrzywia swoją twarz i zatyka nos.

   – Bogowie, ale tam śmierdziało! Aż straciłem na chwilę węch. Może oni także odprawiają jakieś rytuały?

   – Nie kojarzysz tego zapachu? – zbywam jego ostatnie pytanie.

  Irgni wzdycha przeciągle i powoli idzie w stronę centrum miasta.

   – Identycznie jak w pokoju tego Nicolasa. Nie wydaje ci się to dziwne? Służba przechodziła tamtędy codziennie, pewnie nie raz ktoś próbował dostać się do pokoju tego biedaka. A ten stary Luos za pierwszym razem usłyszał błaganie o pomoc? Miał aż takie szczęście? Coś wydaje mi się, że kręci.

   – Bardziej zastanawia mnie opinia siostry Mounty. Dlaczego nie zareagowała, kiedy Nicolas zniknął? Nie uważasz, że śmierć Mounty jest dla niej na rękę?

   – Sugerujesz, że zabiła swoją siostrę? Aby zdobyć ten dom? I zajęła się jej synem, aby nie mógł odziedziczyć majątku? To byłaby naprawdę dobra hipoteza, gdyby nie to, że ciągle mieszka z dala od Tna, w niewielkiej wiosce Erdo.

   – Chyba że ma swoich pomocników.


  – Poukładajmy to wszystko – mówi Irgni i bierze duży gryz jasnego pieczywa. Znajdujemy się w taniej karczmie. Nie mogłam pozwolić sobie na nic więcej. Niedawno zorientowałam się, że ja, Lorelei z wielkiego Rodu Phantom, córka Formido i Elizabeth, najbardziej utalentowany łowca skarbów i przy tym najbardziej upierdliwa osoba na świecie, została okradziona przez jakiegoś gówniarza. Zostało mi ledwie kilka ornów na zupę przypominającą piach z wodą. Pierwszy raz dziękuję Estonowi, że to on trzyma nasze wszystkie oszczędności. Zrzęda ciągle mi powtarza, że wydam wszystko w jeden dzień.

  Z rezygnacją odsuwam od siebie zupę. Świetna wymówka na schudnięcie.

   – Co takiego?

   – No wszystko – odzywa się z pełną buzią, po chwili zaczyna kaszleć. Bierze kubek wody i szybko ją pije. Kiedy kończy odchrząka i niewinnie uśmiecha. – Pierwsze morderstwo było trzy miesiące temu, zginęła ta kobieta jakaśtam...

   – Mounta – mówię i nie powstrzymuję się przed uśmiechem.

   – Właśnie... – Irgni przypatruje mi się zagadkowo, ale ja tylko macham dłonią. – I jej syn, Nicolas. Potem ofiary były przypadkowe.

   – Nie do końca. Wczoraj przeglądałam akta. Odkryłam coś naprawdę interesującego. Połowa zamordowanych osób ma przodków z Kearuchi. 

  Chłopak na chwilę się zastanawia i zaczyna uderzać łyżką o stół.

  – Może to oznaczać, że morderca ma do nich jakiś uraz lub czegoś chce. Ale czemu Kearuchi? Nie rozumiem. Zakładamy, że Mocośtam została zamordowana przez swoją siostrę, a Luos jej w tym pomagał. Zostają dwa niedopowiedzenia. Dlaczego ludzie dalej znikają i jak taki staruszek mógł to zrobić? Poprosił służbę? Powiedział: hej, zamordujmy dzisiaj kogoś! Czy ten kamerdyner w tym uczestniczył? Właściwie, dlaczego nie było tam nikogo, oprócz nich? Żadnych strażników? Przecież dom jest ogromny, każdy może wejść do środka i coś ukraść. Ile to trzasnąć w łeb takiego starca? Jakie to jest głupie.

    Zaciskam delikatnie szczękę i sztucznie się uśmiecham. Próbuję ukryć swoje zdenerwowanie i nawet dobrze mi to wychodzi. Irgni nic nie zauważa.

    – Powiedzmy. – Wzdycham przeciągle. – Nie martwią cię te zdechłe zwierzęta? Skąd Nicolas je wziął? Do czego ich potrzebował?

   – Może odprawiał jakieś mroczne rytuały wskrzeszenia?

   – Bądź poważny.

   – Przecież jestem! – mówi oburzony i przeciągle wzdycha. Opiera brodę o dłoń i ponownie się zamyśla. – Może to było jego jedzenie? Mocośtam się na niego wkurzyła... lub chciała się jego pozbyć. Może patrzymy w inną stronę? A co, jeśli służba od początku wiedziała o Nicolasie i ukrywali, że są czyści? Może Luos powiedział prawdę, znalazł Nicolasa, a jego matka się wkurzyła? Jej sumienie dawało się we znaki, jednak był jej synem, i zamiast od razu się nim zająć, dawanie mu zwierząt było udawaniem miłosierdzia?

   – Uważasz, że stoi za tym służba? To pierwsze jest bardzo prawdopodobne, ale z tą zwierzyną...

   – Masz inny pomysł? Może kurde hodował w szafie małe zoo, a gdy zginął te zwierzęta także poumierały.

   – To nie jest głupi pomysł – szepczę i dopiero teraz orientuję się, że nawet nie zaczęłam jeść tej zupy. Wzdycham przeciągle. – Nie wiemy jaką zdolność miał Nicolas. Jednak był szlachcicem, na dziewięćdziesiąt procent się uczył. Znalazłam u niego kilka książek o zwierzętach i roślinach. I... była tam taka kobieta, miała ze sobą ciekawą odmianę jagody często myloną do silnej trucizny. Ale wydaje mi się, że to nie było to...

   – Przecież na ciele Mocośtam nie było żadnych śladów! – krzyczy i podekscytowany wstaje. – To może być to!

   – Hej, Irgni, musimy to jeszcze przemyśleć. Dlaczego niby nadal mordują mieszkańców? Bo to polubili? Proszę, usiądź, bo wszyscy nam się przyglądają – mówię ciszej, a czarnowłosy zaciska nerwowo wargi. Po chwili rozluźnia spięte mięśnie i głośno wzdycha. Niechętnie siada i się zamyśla. – Musimy mieć więcej dowodów. Przecież każdy mógłby bez problemu ją otruć.

   – Ale...

   – Irgni – przerywam mu, unosząc brwi do góry i delikatnie się uśmiechając. Ten tylko prycha, patrzy obrażony na swoje jedzenie, ale po kilku sekundach znowu się rozpromienia.

   – No i ten Lairian. To trochę jak z Irasielem, prawda?

   – Z kim? – Moja ciekawska strona się uaktywnia, mija mi nawet delikatny głód. Kładę brodę na splecionych dłoniach i obserwuję uważnie chłopaka.

   – Racja, niezbyt chętnie o tym mówią. Ale – uśmiecha się chytrze – chętnie ci co nieco opowiem. Kult Irasiela był u szczytu popularności jeszcze przed naszą erą. Uwielbiano go tak bardzo, że aż stworzyli osobną religię shafru, co po staropanteońskim oznacza diament. Oczywiście nie dorównywał Wszystkiemu, Dewartowi czy Seaniresowi, ale Wyższe Istoty bardzo się go bały. Nie obowiązywały go żadne reguły, ponieważ to on tworzył prawo. Był panem sądu ludzi, zwierząt, świata i bogów, a co za tym idzie, należał do Pięciu Wybranych.

   – Bogów, którzy mogą wymazać istnienie innego boga.

   – Właśnie tak. Irasiel sądził i nie obowiązywały go żadne reguły. Można by powiedzieć, że oddzielał się grubą ścianą od braci i sióstr i nie jednoczył się z nimi. Nikt nie miał nad nim kontroli. Jednak po Zstąpieniu, przepadł. Zniknął. Zabroniono do niego się modlić, groziło to karą śmierci.

   – Stwierdziłeś, że z tym Lairian jest tak samo jak z Irasielem. Dlaczego?

   – Bo ofiarami byli ludzie. Irasiel ze wszystkich istot kochał najbardziej ludzi, ale nasi prymitywni przodkowie źle to zrozumieli. Ponoć to Irasiel dał człowiekowi sumienie, to była kara za popełnione zbrodnie. Ci, którzy dopuścili się morderstwa do końca życia żałowali swojego czynu.

 Ktoś trąca moje krzesło. Chcę już się odwrócić i zrobić awanturę, jakiej ta gospoda nie widziała, ale ten zapach mnie powstrzymuje. Ziele traczczańskie. Cholerne ziele traczczańskie. Jeden z najpiękniejszych zapachów na tej ziemi, który powoduje zawroty głowy i wdychania tej rośliny, jak narkotyku. Cholerne ziele, które jest głównym składnikiem najdroższych perfum używanych przez królów. Kto tutaj jest na tyle bogaty, aby kupić durny płyn warty kilka sporych wiosek?

  Nagła przyjemność mija i zostaje tylko chłód. W głowie przeraźliwie głośno huczą mi te słowa, ostrzegając mnie, że niedaleko znajduje się potwór. Demon. Dar od boga, oczy, które wszystko widzą, informują mnie, że przed chwilą przechodził tu ktoś, kto codziennie kąpie się we krwi. Moje ciało już się zbiera do sprintu, kiedy czuję, że zaraz zwymiotuję swoje śniadanie. Ogrom mocy pulsuje i dudni w karczmie i tylko ja zdaję sobie z tego sprawę. 

  Demon wychodzi. Jeszcze przez pewien czas, przez ściany, czuję jego energię. Co to, do cholery, było? 

  –  Wszystko w porządku? Strasznie pobladłaś.

    Uśmiecham się tylko niewyraźnie i przecieram obolałe skronie.

    Niepokój nie znika. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej się kumuluje i zmienia w przerażenie. Moi rodzice byli potężni. Nawet raz spotkałam króla Nirvany. Nikt nie przechowywał w swoim ciele takiej mocy. Ta energia i mana może rozerwać człowieka na pół.

     – Czekaj, czekaj, chciałem ci to pokazać, ale całkowicie o tym zapomniałem! Trzymaj! – krzyczy podekscytowany i z kieszeni szerokich, jasnych spodni wyciąga skrawek papieru. Zaskoczona przyjmuję to. – Znalazłem w sypialni Mocośtam. Może to nam jakoś pomoże?

  Mój wzrok biegnie po ładnym, starannym piśmie. Jest to zaproszenie na spotkanie Czarnego Okręgu, który ma się odbyć w rezydencji Yorga, w północnej części miasta. Spoglądam na zadowolonego chłopaka, który szczerzy się, ukazując białe zęby.

   – Musi to być jakieś tajne spotkanie, zdjęcie wszystkich run i zaklęć ochronnych zajęło mi cały dzień. Na nasze szczęście, to spotkanie odbywa się dzisiaj. Możemy się tam wkraść i dowiedzieć, o co chodzi. Mocośtam musiała coś ukrywać i może to być związane z jej śmiercią.

   – Czyli chcesz, abyśmy się włamali do domu jakiegoś szlachcica?

   – No tak.

   – To jest naprawdę dobry pomysł, Irgni. W tym akurat także jestem ekspertem.



  Rezydencja Yorga jest zniszczonym miejscem porzuconym przez czas. Znajduje się daleko od centrum miasta i przypomina bardziej opuszczony dom, w którym straszą duchy i zmory. Prawe i lewe skrzydło zostało doszczętnie zrujnowane, gdzieniegdzie jeszcze znajdują się metalowe części, w których kiedyś były drogie kamienie. Musiały zostać skradzione przez bezdomnych, którzy przez przypadek się tutaj zapuścili. Jedyne co tu przetrwało, to dawna, potężna i ogromna sala balowa.

  Bez większego problemu wspinam się po gruzach na dziurawy dach. Irgni drepcze za mną i oddycha ciężko, zmęczony i spocony. Kiedy niepewnie staję na starych belkach i kilku szarych płytkach, mogę dostrzec zachodzące słońce, które mnie oślepia. Świat gaśnie po kilku minutach.

  Irgni potyka się i cicho krzyczy, płosząc przy tym stado ptaków. Posyłam mu zniecierpliwione spojrzenie, a ten tylko zdenerwowany się śmieje i siada obok dużej dziury. Sama spoglądam w dół.

  W sali balowej znajduje się coś, co ma przypominać basen. Jest okrągłe, na środek prowadzi deska przymocowana do ziemi, a dookoła tego w zniszczony beton wbito metalowe okręgi, w których zapala się magiczny płomień. Oprócz tego pomieszczenie zieje pustkami, od czasu do czasu przebiegnie jakiś szczur lub bezpański kot. Irgni kładzie się, przymyka oczy, a ja muszę patrolować dół.

  Na spotkanie wszyscy przychodzą osobno. Zadziwiające jest to, że znajdują się tutaj tylko kobiety. Ubrane są w długie, czarne płaszcze, dookoła głowy mają zapięte ozdoby, a na czole spoczywają granatowe, duże kamienie. Dyskutują między sobą, jednak atmosfera jest ciężka, nie śmieją się, żartują, są przerażająco poważne. Irgni ziewa przeciągle, kładzie się na boku i głowę podbiera o zgiętą rękę.

   – Może to jakiś tajny klub zwolenników kąpieli? Nic nie robią.

   – Sam stwierdziłeś, że jest to podejrzane. Dlaczego miałyby zakładać runy i zaklęcia ochronne na zwykły papier?

   – Może będą pływać nago i nie chciały, aby ktokolwiek się o tym dowiedział? Chyba się jednak przyłącze – mówi i głupkowato uśmiecha, ja sama prycham pod nosem rozbawiona. Kiedy dzwon miejski ogłasza, że wybiła godzina dwudziesta druga, wszystkie stają dookoła basenu i na coś czekają. – O kurcze, chyba to zrobią!

  Jednocześnie opuszczają czarne płaszcze, a ja jestem zaskoczona, jak on bardzo był blisko swojego pomysłu. Ubrane są identycznie i skąpo. Mają na sobie czarną bieliznę, górę i dół łączą złote koraliki, a ich prawe ramiona, obojczyki i plecy pokrywają majestatyczne, dziwne tatuaże. Nawet ich włosy są podobnego, ciemnego koloru. Główne drzwi się otwierają i powoli wchodzi kolejna kobieta. Jej jasne kosmyki zostały uczesane w dobieranego warkocza, gdzieniegdzie znajdują się kwiaty lilii Eo-shi, najpiękniejszej odmiany tej rośliny. Przykładam dłoń do oczu i odwracam głowę.

   – Fuj!

   – W takim razie ja będę wszystko oglądał.

   – Niestety, już zobaczyłam.

   – Bez przesady. Ile ty masz lat?

   – Mentalnie nadal trzynaście.

  Muszę poskromić swoją niechęć przed najmniejszą nagością i odrywam od twarzy dłoń. Przełykam ślinę i zażenowana obserwuję kobiety.

  Staje ona przed drewnianą deską i rozkłada ręce, jakby chciała wszystkich przytulić. Obraca kilka razy głową, skanując wzrokiem każdą z kobiet i zaczyna:

   – Witam, moje siostry, na kolejnym spotkaniu. Niedawno byłyśmy bliżej do wybudzenia i mam przeczucie, że dzisiaj się nam uda! Miałam sen. Miałam sen o istocie nie z tego wymiaru, która dziękowała nam, zwykłym i podrzędnym ludziom, za trud, siłę i wytrwałość. Mówiła, że dzięki naszej pomocy mogła wrócić do tego świata, aby władać i przynieść to, co nam się należy. Sprawiedliwość! Równość! Siostry, nasz ukochany bóg jest coraz bliżej, a ja czuję – odchyla do tyłu głowę i obłąkanie się uśmiecha. – Że chce ze mną porozmawiać. Gdybyście tylko mogły tego doświadczyć. – Zaczyna niespokojnie oddychać, na twarzy powstają rumieńce, a jej dłonie błądzą po atrakcyjnym ciele. Czuję się zniesmaczona jej zachowaniem, krzywię się. – To najlepsze uczucie, jakiego może doświadczyć kobieta! Nie, człowiek! Te wewnętrznie upojenie, zaspokojenie – śmieje się cicho. – Nie bójcie się, w dzień przybycia naszego boga, wy także to poczujecie. Zasmakujecie uwielbienia pana! Nie możemy tracić czasu, siostry, nie możemy! Dzień przybycia jest coraz bliżej! Zaczynajmy!

  Jasnowłosa schyla się, a po chwili w dłoniach trzyma sztylet. Podaje kobiecie, która najbliżej niej stoi, a ta nacina sobie kciuk. Przed skapnięciem krwi, wyciąga rękę przed siebie, a czerwona kropla zanurza się w przeźroczystej wodzie, znikając. Ta czynność się powtarza do momentu, gdy sztylet ląduje w dłoniach blondynki. Do pomieszczenia wchodzi zamaskowany, grubo ubrany mężczyzna, trzyma coś w rękach.

   – Niech władza nastąpi po śmierci, a śmierć przegra z władzą! Niech kolana bogów, zwierząt, ludzi, przestrzeni uderzą o ziemię, ukazując jego wieczną chwałę! Jego potęga pokryje świat, a świat stanie się uległy. Przyjdź, ty, co u bogów jesteś przerażeniem, u zwierząt przerażeniem, u czasu przerażeniem, u ludzi zbawieniem. Przyjdź ten, który przynosi ukojenie dla poddanych mu! Pojaw się przede mną, przed swoim niewolnikiem, Lairian!

  Ziemia pod nimi się rozświetla, na betonie powstaje ogromny wzór emanujący czerwonym światłem. Jest to romb podzielony na pół idealnie prostą linią. Na samym środku znajduje się symbol otwartego oka, tęczówką jest basen, a deska pionową źrenicą niczym u kota. Znak przestaje lśnić, ale na betonie zostają wypalone zdobienia. Temperatura małego basenu wzrasta, widzę powoli unoszącą się parę, a po chwili woda wrze.

   – Nie podoba mi się to – mówi Irgni, a ja potakuję głową.

  Wezwanie jest błędne. Bardzo błędne. Aby przywołać boga do świata ludzi, trzeba się modlić, a nie układać jakieś głupie wierszyki. Wydaje mi się, że ten bóg, czy nawet Demon, jest Potępionym. A to oznacza litanię we wszystkich językach tego świata.

  Do blondynki podchodzi mężczyzna, kłania się nisko i podaje stertę jakiś szmat. Ona unosi to do góry i przemawia:

   – Przyjmij w darze tę brudną rzecz, należącą do mieszczan. Wchłoń życie, abyś mógł do nas przyjść, panie!

  Obserwuję tylko, jak ze sterty chusty wyłania się twarz noworodka, a po chwili zatapia się we wrzącej wodzie basenu. Głos zatrzymuje się w moim gardle, sama mam wrażenie, że moje ciało opuszcza czas. Serce na chwilę się zatrzymuje przerażone tym widokiem, a ja nawet nie mogę wziąć jednego wdechu. Nie patrzę się na basen i to, co zostało z ciała dziecka. Irgni mocno mnie trzyma, a ja dopiero teraz się orientuję, że podświadomie przygotowywałam się do zejścia i zaatakowania ich.

   – Puść mnie, do cholery! Widziałeś, co zrobiły! Widziałeś! Powinny zdechnąć, już, teraz!

  Tracę równowagę. I spadam. Są to zaledwie sekundy, z przerażeniem obserwuję zbliżający się basen. Może gdybym wylądowała na ziemi, przeżyłabym to. Skok do wrzątku nie wydaje się być najlepszą i wymarzoną śmiercią.

  Zakrywam rękami twarz, jakby coś to mogło pomóc. Czekam na zderzenie z taflą wody i przeraźliwe gorąco. Jedyne co czuję, to silne szarpnięcie za ubranie, potężny wiatr zderzający się z moim ciałem i niebezpieczną, mroczną energię. Unoszę do góry głowę i sama zaczynam się drzeć z przerażonymi kobietami.

  Nie mogę nazwać tego ptakiem. Zwierzę jest wielkości psa, a może nawet konia. Czarny kruk odstawia mnie na ziemię, a kiedy jego ciało styka się z panelami, zmienia się w proch. Wszystkie z niedowierzaniem obserwujemy całe to zajście. Pierwsza odzywa się przywódczyni.

   – To znak! Znak, że nasz pan przybył i uwolni nas od cierpienia i płaczu! – Spoglądam na nią z niezrozumieniem i przecieram policzki mokre od łez. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam płakać. – Widzicie? Widzicie?! Zostałyśmy wybrane! Nasz pan nas kocha! Lairian, błagam, wyz...

  Zamiera. Przez ciało przechodzą odruchy wymiotne, a po chwili nie może wziąć wdechu. Głowa kobiety zostaje roztrzaskana. Nim reszta fanatyczek zdąża choćby pisnąć, niewielki, czarny kruk z przeraźliwie ostrym dziobem, ze świstem podlatuje do kolejnej osoby. Wbija się do jej ciała przez oko, robiąc przy tym obrzydliwą, krwistą dziurę. Jej krzyki i tortury kończą się po kilku sekundach, kiedy wylatuje drogą stroną.

  One próbują uciekać. Zasłaniają głowy dłońmi, ale to nic nie daje. Kruk atakuje kolejne, a kolejne czekają, aż ich śmierć nadejdzie. W tym całym bałaganie stoję ja. Nim cokolwiek mogę zrobić, powiedzieć, czy nawet pomyśleć, wokół mnie walają się martwe ciała. Nawet nie zauważam, kiedy potwór opuszcza rezydencję.



   – Co to było?

  Zamykam delikatnie oczy, chcąc zapomnieć ten przeraźliwy i obrzydliwy widok. Muszę zasłonić dłonią usta, aby zatrzymać napad mdłości.

   – Zapłata.

  Wszyscy uważnie mnie słuchają i przeraźliwie wczuwają w całą tę historię. Przez wspomnienia nawet odechciewa mi się kawy. To była jedna z najbardziej traumatycznych rzeczy w moim życiu. Te ciała, te krzyki i błagania o pomoc. Prycham. Chyba na to zasłużyły. Zabiły dziecko. Nie wiadomo, ile jeszcze niemowlaków straciło życie.

   – Za... zapłata?

  Nawet słyszę, jak przełyka ślinę.

   – Wezwały coś, co nie jest dostępne dla ludzi. Uwierzcie mi, znam się na tym.

   – Tylko jest jedno pytanie. Nie zaatakował cię, bo nie wzięłaś w tym udziału. Ale dlaczego uratował? Mógł ci pozwolić zginąć. Z jakiegoś powodu ciebie złapał i odstawił bezpiecznie na ziemię.

  Zaciskam mocno szczękę i kilka razy kręcę głową. Spoglądam na staruszka. Przygląda mi się zaintrygowany, jakby coś rozumiał. Jakby wiedział więcej od nas wszystkich.

  –  Nie wiem – odpowiadam i nie odwracam od niego wzroku. – Nie wiem. 



  Wraz z Irgnim obserwujemy ogrodniczkę, która podlewa kwiaty dastyli w jednym z pokoi. Obserwujemy kobietę, która kilka lat temu w niewyjaśnionych okolicznościach straciła dziecko. Wraz z czarnowłosym sprawdziliśmy zamordowane, prawie wszystkie należały do tajnego stowarzyszenia. Rozumiem ją, to, co ją spotkało można porównać do piekła. Kobieta, która nie mogła mieć dzieci, urodziła. A potem odebrano jej córkę i brutalnie zamordowano.

  Ogrodniczka spogląda na nas smutno, jej włosy są cienkie i rzadkie, oczy czerwone, a jej ciało wątłe. Odgania kilka much, które krążą dookoła niej i niczego nam nie mówiąc, jakby czytała nam w myślach, wychyla się przez okno i wypada. Niedługo po tym słyszę donośny, mrożący krew w żyłach trzask i chrupnięcie.

  Jestem tchórzem.

  Nie zaglądam przez okno.



   – Czyli tamta kobieta była morderczynią? – pyta, ale ja tylko zaciskam mocno usta. – Wiele rzeczy by się zgadzało. Straciła dziecko, więc postanowiła się zemścić. Naprawdę, jest to straszne, ale... nie powinna tego rozwiązywać w taki sposób. Jednak – kilka razy uderza palcem w stół – powiedziałaś, że był jeszcze drugi morderca.

   – Tak. Podejrzewam, że była to osoba w tamtej gospodzie.

   – I tak po prostu ją puściłaś?

    Wzdycham przeciągle i rozmasowuję obolały kark.

   – Uwierzcie mi, to nie jest człowiek, którego można złapać. Pojawia się w jednym miejscu, zajmuje pewnymi sprawami i odchodzi. Nie wraca. Ostrzegam was, nie próbujcie go znaleźć. Skończy się to waszą śmiercią.

  Zdenerwowani ponownie spoglądają na siebie.

   – Dlaczego znaleźliśmy cię z tuzinem trupów? Na to też masz ciekawą historyjkę? 

   – Ogrodniczka nie była mordercą.

   Mężczyzna marszczy brwi.

   – A kto?



   Jedynymi dźwiękami są nasze oddechy, koniki polne, delikatny szum liści i uderzanie ptasich skrzydeł. Wstaję, strzepuję ziemię ze spodni, obracam się do niego plecami i zaczynam pakować swoje rzeczy. Od niechcenia się odzywam, aby pozbyć się tej paskudnej, ciężkiej ciszy.

   – Tak, dobrze, że złapaliśmy mordercę. Był niebezpieczny, przebiegły. Niegłupi. Możliwe, że by nas przewyższył, gdyby nie pewne pomyłki i podpowiedzi. Możliwe, że bylibyśmy martwi lub dalej trwali w martwym punkcie – mówię to wręcz ślamazarnie, aby wydłużyć tę chwilę jak najbardziej się da. Irgni odzywa się, głośno przy tym wzdychając. Jest zmęczony, tak jak ja, na dodatek zdejmowanie run i zaklęć ochronnych odebrało mu wiele energii.

   – Tak, gdybyś nie zauważyła tej trującej rośliny, byłoby przekichane.

   – To była jagoda wiosenna - odpowiadam po krótkiej ciszy.

   – Jagoda wiosenna jest trująca? – pyta zaskoczony i cicho prycha. Odkładam plecak na ziemię i powoli odpowiadam:

   – Nie. Nie jest. Ona także to wiedziała, ja wiedziałam, ty wiedziałeś, od początku, od samego początku wiedziałeś, mając przy tym nadzieję, że nie mam wystarczającej wiedzy. Nie wiem, czy tak chciałeś, czy zależało ci na tym, ale odpowiedzi sam mi udzielisz. Nie jestem ekspertem, znawcą, ale stare podręczniki mają to do siebie, że mądrość w nich zawarta nie jest aktualna. Morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni, prawda? – Milknę i po chwili znowu się odzywam. – Nicolasie?









Szczerze mówiąc, ta wersja bardziej mi się podoba XD

Jeśli znajdziecie jakąś literówkę lub błąd, proszę mnie o tym poinformować! Od razu poprawię ^^

Cóż, do następnego

Wasza Irlenna

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro