rozdział szósty; artyzm
W końcu dłuższy rozdział, z którego jestem szczerze zadowolona.
**
Pomimo tego, że moje spojrzenie w dalszym ciągu było niemalże całkowicie zamglone, gdzieś przez ten obłok mgły dostrzegłem tęczówki o intensywnie błękitnym odcieniu - doskonale z resztą znane mi i mojemu sercu. Nawet jeśli siedziałem już stabilnie na drewnianym krześle, kiedy szatyn przyłożył palec wskazujący i kciuk do mojej żuchwy, zadrżałem pod jego dotykiem. W końcu obraz rozjaśnił się, przy czym towarzyszący ból wpijał swe ostre zębiska w moje skronie. Wtedy byłem już pewien, że przede mną nachyla się sam Louis. Szczęka mężczyzny była mocno zaciśnięta. Zauważyłem brak zarostu oraz fioletowych cieni, które nigdy nie opuszczały okolicy pod oczami Tomlinsona, a jednak teraz ich nie było. Po tym jak rzeczywiście nie widziałem go od czasu naszej ostatniej rozmowy, siedząc właśnie w tym miejscu pełny tydzień temu, Louis promieniował swoim blaskiem jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek.
Patrząc w jego przestraszone oczy, nawet nie zauważyłem, kiedy ten już całkiem klęczał przede mną z moją twarzą w swoich zimnych dłoniach, a pomyślałem tylko o tym, czy pod palcami poczuł żar bijący z mojej skóry. Wzrok przerzuciłem w dół, wcale nie w najskrytszy sposób, na jego wargi, tak samo ciemne i przegryzane, jak w swym nawyku Louis zwykł robić. Utwierdziłem się w tym, że mężczyzna był bliżej mnie niż kiedykolwiek, po tym jak przez moment czubek jego piegatego nosa dotknął tego należącego do mnie. Z moich własnych ust nie mogło ujść nic innego poza zduszonym, krótkim jękiem. Zobaczyłem jak wargi Louisa chyłkiem zadrżały, nim rozchylił je, kładąc jedną z dłoni na moje kolano i jakby przecinając więzi, które ciągnęły nasze ciała ku sobie, jego usta zaczęły wypowiadać pierwsze słowa. A kiedy padło z nich moje imię, rozbudziłem się do tego stopnia, by unieść swoje ciężkie dłonie i ułożyć na tej jego, która ulokowana na moim policzku gładziła go z czuciem i aksamitną delikatnością, jakby zrobiony był z przezroczystego akrylu. Igła wstydu ukłuła moją klatkę piersiową, gdy zdałem sobie sprawę z tego, jak kwitnąca aparycja mężczyzny musi kontrastować ze słabym duchem, który odbijał swoje zmęczone piętno chociażby na moich różowawych powiekach. Mimo tego żadna awersja nie uderzyła we mnie, a nawet jeszcze bardziej chciałem poczuć Louisa - bardziej i bliżej. W mojej głowie aż roiło się od przekleństw i zbereźnych epitetów, jakie chciałem przedstawić, kierując je tylko do niego, żeby wiedział jakim pragnieniem go darzę. Kierowały mną wcześniej nieznane pragnienia. Poczułem się jakbym był zamknięty w jakimś melodramacie.
Nagle do moich uszu dotarł gniewny, kobiecy krzyk. Moja dłoń opadła, a sam Louis teraz już obie ręce trzymał na moich kolanach.
— Jesteś po prostu... Jesteś zwykłym egoistą! — wrzasnęła hucznie Emily, i choć jej głos na co dzień był spokojny i dosyć niski, teraz wręcz przypomniał jazgot. — Chcesz wprowadzić mnie do grobu już tak w młodym wieku! Wiesz jak mnie przeraziłeś, ty dupku?! — krzyczała na mnie, wymachując wciąż jedną dłonią, przy czym przeszywała mnie spojrzeniem. — Może ty — zwróciła się do Louisa — może tobie, do cholery, uda się przemówić mu do resztek mózgu, który gdzieś bardzo, bardzo głęboko schował się pod warstwą tych puchatych gówno-loków!
Wypuściła ze swoich ust długie westchnięcie, prostując się i unosząc głowę do góry. Widziałem jak automatycznie uspokaja się, kiedy tylko dotarło do niej, ile hałasu stworzyła. Odchrząknęła, oczyszczając swoje gardło i zamrugała kilka razy, poprawiając dłońmi swój biały fartuszek. Przejechała po nim swoimi dłońmi, finalnie krzyżując ramiona na piersi.
— W tej chwili masz być w domu. Zabierz go do domu, Louis — dodała z dużo większym spokojem.
— Nie chcę tam iść — zaprzeczyłem, cicho, lecz z pewnością w moim głosie, zawieszając głowę. Uczucie wstydu zaczęło mi potężnie doskwierać. Nie było nic gorszego niż ośmieszenie się w ten sposób przed najważniejszymi dla mnie osobami. — Zajmę się czymś i odpocznę po pracy.
— Pytałam cię o zdanie? — parsknęła. — Jak nie wsiądziesz do auta tego kasiastego frajera, to wyrzucę cię z lokalu, a wtedy będziesz posuwał swoim zdrętwiałym tyłkiem o chodnik, by dostać się do domu! I wtedy to będzie tylko twój problem, nie mój. Więc sam zdecyduj, którą z możliwych opcji wybierasz.
Coraz bardziej garbiłem się pod wpływem jej słów. Emily może i mówiła totalnie od rzeczy, ale wiedziałem, że byłaby zdolna do spełnienia swoich wyjątkowych gróźb.
Louis w końcu musiał ocknąć się i również przestraszyć swarliwego głosu mojej przyjaciółki. Wyglądał na mocno skołowanego
— Co tu się tak właściwie wydarzyło, do diabła? — w końcu spytał, poprawiając się na klęczkach. — Nie było mnie tydzień, Harry. Faktem jest, że dużo o tobie rozmyślałem, ale ty widocznie usychałeś tutaj z tęsknoty — uśmiechnął się do mnie smutno. — Upadłeś w moich ramionach — spoważniał natychmiastowo, patrząc na mnie z łagodnością lecz i widoczną w jego spojrzeniu dominacją.
— Ej ty, Szekspir — Emily splunęła kpiąco — przystopuj swoje tandetne poematy i weź się w garść. Mam dość waszej zabawy w „Romea i Julię". Tu chodzi o zdrowie Harry'ego.
— Ach tak, racja. Musisz teraz posłuchać swojej przyjaciółki oraz mnie i zadbać o siebie, Harold.
Zamrugałem kilkukrotnie. Szum, który trzeszczał w moich uszach wciąż nie pozwalał mi trzeźwo myśleć.
— Co tu w ogóle robisz, Louis? — westchnąłem. – Jest jeszcze tak wcześnie, i gdzie ty się podziewałeś?
— Cóż, pomagałem mojej matce w kilku sprawach — był widocznie niezadowolony z tego, jak zbyłem jego wcześniejsze słowa. — Wyjechałem do Roterdamu w środku nocy, więc tutaj znalazłem się już jakiś czas temu. Chciałem cię zobaczyć i wyjaśnić poniekąd to nagłe zniknięcie i teraz widzę, że nie działo się tu nic dobrego pod moją nieobecność. Zdecydowanie potrzebujesz kogoś, kto zajmie się tobą w najlepszy sposób.
Spojrzałem na niego z ogłupieniem, kiedy mężczyzna podniósł się z klęczek, prostując swoją sylwetkę. Kurtka dżinsowa, jaką w tym momencie miał na sobie wydała szelest, gdy wyciągnął ku mnie swoją dłoń.
— Zabieram cię do siebie, Harriet. Musimy porozmawiać — przekręcił swoją głowę, by spojrzeć na mnie z ukosu. Przez chwilę patrzyłem jeszcze w migoczące tęczówki doszukując się tam chociażby krzty czegoś, co przekonałoby mnie do tego, że nie mówił poważnie. Jednak, gdy on stał nade mną z otwartą dłonią przed moją twarzą, nie pozostało mi już nic więcej niż ją pochwycić.
Wydałem z siebie zduszone westchnięcie ulgi, stojąc na moich pajęczych nogach. Emily patrzyła na mnie swomi dużymi oczyma i w ostateczności tylko skinęła do nas głową i zniknęła, kierując się na zaplecze lokalu. Stałem tam jeszcze krótki moment, tkwiąc twardo w tym samym miejscu, nim poczułem, jak na moje ramiona zakładany zostaje ciężar, który pchnął moje barki w dół. Szybko zorientowałem się, że materiałem jest mój własny płaszcz, z bardzo delikatnego, zamszowego materiału, sięgający moich kolan. Louis jeszcze na chwilę przystanął w miejscu, błądząc uważnie wzrokiem po moich oczach, z tym samym, kamiennym wyrazem twarzy.
Nim się obejrzałem, zrobił obrót o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył w kierunku wyjścia. Sapnąłem męczennie, gdy ponaglał mnie, stawając przy dużych, szklanych drzwiach, przez które przebijało się drażniące światło.
— N-nie chcę sprawiać ci kłopotu i... — nie wiedziałem, co mógłbym dodać, gdy przy pomocy szatyna, przystanęliśmy przed jego samochodem. Moje usta zadrżały, kiedy uderzył w nie mrożący chłód; schowałem dłonie w głębokich kieszeniach. Louis spojrzał na mnie uważnie, otwierając drzwi samochodu.
— W żaden sposób tego nie robisz – zaprzeczył, kręcąc głową — ty po prostu pierwszy raz nie zachowujesz się jak uparty osioł, kochanie. Moje serce jest pełne pomocy dla ciebie. Kiedy uchylisz trochę jego rąbka, jestem pewien, że nic złego się nie wydarzy. Wręcz przeciwnie.
Skinął głową na otwarte przede mną drzwi srebrnego auta. Wsunąłem tam pierwszą i następnie drugą nogę, zasiadając na wytapicerowanym fotelu. Moje ociężałe plecy od razu rozluźniły się, wgniatając w przyjemnie miękkie (ale nie za bardzo) oparcie. Przymknąłem powieki, swoimi ramionami otulając klatkę piersiową po zapięciu pasa. Chwilę po tym, obok mnie znalazł się szatyn, odpalający silnik auta, które wydało z siebie charakterystyczny warkot.
— Musimy porozmawiać, wiesz? — spojrzałem na Louisa po tym, gdy zadał pytanie. Choć było one raczej zupełnie retoryczne.
— Myślałem, że po prostu odwieziesz mnie do domu.
Otworzyłem oczy nieco szerzej, przekręcając głowę w jego kierunku.
— Chcę o ciebie prawidłowo zadbać. Wyglądasz na potrzebującego mojej troski — wyglądało na to, że ciężko powstrzymywał swoją irytację. — Nasłuchiwałem się nieco waszej rozmowie i nie wyniosłem z niej niczego poprawnego. Wyglądasz na zranionego, a ja, może jestem zbyt wielkim egoistą, myśląc o tym, ile tracę nie widząc na twojej twarzy uśmiechu — posłał mi miłe spojrzenie.
Kiedy Louis wjechał na ulicę rozglądałem się po widokach zza lekko zaszronionych szyb, doszukując się tak naprawdę sam nie wiem czego. Mrugałem wielokrotnie, odganiając ze swojej głowy męczące myśli, które w tym momencie znienawidziłem, ponieważ one zawsze sprawiają, że czuję się ciężki. Mam ochotę zwymiotować, a w tym samym momencie znów załkać jak małe dziecko, dając upust swoim emocjom. Problem tkwi w tym, że nawet nie wiem, czy dałbym radę ronić nowe łzy, ponieważ nie czuję sił nawet na to.
— Przepraszam, Louis. To nie tak, że jest ze mną... tragicznie. Wy wszyscy niepotrzebnie się martwicie. Mam po prostu gorsze dni — odezwałem się po długich momentach ciszy, kiedy myślałem jakich słów użyć. Zaciskając palce na materiale swojego płaszcza gdzieś w okolicy brzucha, zagryzłem dolną wargę. — Z czasem po prostu-uch, rozumiesz mnie... człowiek wymięka, wiesz? — spytałem go, szybko przejeżdżając językiem po moich wargach, które smakowały bardzo metalicznie. Nie byłem pewien czy. — Przestaje się uśmiechać, ignoruje innych, nie daje sobie pomóc, przestaje komukolwiek ufać, ale za to zdaje sobie dokładną sprawę z tego, jak jego wartość spada w dół. I leci wraz z tym... zmęczeniem. Jestem zmęczony — oznajmiłem lekko, jakbym opowiadał o nieodłącznej części mnie. — Nie potrafię być dobrym człowiekiem- ja nawet nie czuję się jak człowiek. Nie czuję już nic - nie czuję radości, ani smutku. Po prostu już nic nie ma. Jest tylko ogromna pustka i jakaś nadludzkość, która siedząc we mnie uparcie rozkazuje żyć dalej i cieszyć się tylko tym, że czasem na niebo wyjdzie słońce lub zawieje przyjemny wiatr — nabrałem powietrza do swoich płuc. — I nie chcę już walczyć — wypuściłem oddech – nie potrzebuję już jeść czy nawet starać się oddać snu. Sen to nie jest dobra rzecz, bo wtedy widzę to wszystko. W śnie widzę moje życie od tej najgorszej strony i to mnie... tak strasznie atakuje.
— Masz złe sny? — To, w jaki sposób głos szatyna utracił na swojej sile zadziwił mnie. Pokiwałem głową, gdy spojrzał na mnie. — To dlatego nie sypiasz?
— Głównie z tego powodu.
— Od dawna tak się dzieje?
Odchrząknąłem. — Od kilku dni w bardziej intensywny, uch, sposób. To przeszłość, ona nie chce dać mi spokoju i ja nie wiem co robię źle, ale po prostu to nie daje mi się... wyrwać.
— Ktoś cię skrzywdził? Wybacz za tę bezpośredniość, ale... Harry, jesteś dla mnie taką zagadką, rozumiesz? Wiem tak mało o tobie. Właściwie prawie nic. Znamy się bardzo długo i tak wiele rozmawiamy nawet po nocach, ale zawsze unikasz tematów o sobie, a jeśli ktoś sprawił ci cierpienie będę się obwiniać do końca życia za to, że ci nie pomogłem.
— Przecież... — zatrzymałem się na chwilę. — Przecież wiesz o domu dziecka. Wiesz, że uciekłem. Wiesz, co zrobiła moja matka. Zostawiła mnie jak szczeniaka, jak psa, w najgorszym miejscu. Nikt nie mógł mnie tak skrzywdzić. Czasem mam wrażenie, że ona w jakiś sposób mnie tu znajdzie. To jest kompletnie surrealistyczne, ale tak: mam wrażenie, że mnie znajdzie, wpakuje w samochód i znów mnie tam zawiezie. Pomimo, że jestem dorosły, a ona już zapewne nie pamięta o moim istnieniu, o ile w ogóle jeszcze żyje, kto wie.
Tomlinson przekręcił lekko swoją twarz w moim kierunku, łapiąc luźno kierownicę jedną dłonią. Spojrzał na mnie pocieszająco, chwytając moją chłodną dłoń i otulając ją dotykiem uniósł ją, by złożyć na jej wierzchu bardzo delikatny pocałunek. Moje wargi, które ciasno zaciskały się w równą linię, teraz wyglądały zupełnie inaczej, lekko rozchylone. Jednak nie odezwał się dopóki samochód nie stanął w miejscu.
— Możesz być spokojny, że nikt... nikt nie zabierze cię w żadne miejsce bez twojej zgody. Dobrze? I jeśli otoczysz się właściwymi osobami, które docenią to, jak delikatną kreaturą jesteś... one również nie odejdą i nie pozwolą ci uczynić tego samego. Musisz mi... musisz mi zaufać.
W jego oczy znów wstąpiło dobrze mi znane ciepło. Cały czas nie wiem co ono oznacza, ale uwielbiam je. Po tym jak Louis nie odezwał się do mnie najmniejszym słowem, odpinając swój pas, już wiedziałem, że był to znak obietnicy i po prostu musiałem mu uwierzyć.
— Jesteś na mnie skazany. Na mnie i tą szaloną rzecz we mnie, jaką czuję, której jeszcze ja sam, ani nikt inny nie potrafi nazwać — zaśmiał się, na ułamek sekundy podnosząc swoje ramiona, by następnie znów opadły w dół, w ten w sposób wzruszając nimi. Próbowałem zrozumieć jego słowa, jednakże nim zdążyłem je zakodować wzdrygnąłem się na dźwięk zamykanych drzwi. Tak po prostu wyszedł z samochodu! Zauważyłem w szybie stojącego przed Porsche Tomlinsona. Pokręciłem szybko głową, odpinając swój pas i opuściłem samochód.
—*—
Kiedy wraz z mężczyzną przystanęliśmy przed wysokimi, całkiem zadbanymi drzwiami, Louis włożył dłoń do kieszeni swojej kurtki na wysokości piersi i po chwili szamotania, udało mu się wyciągnąć pęczek złotych kluczy. Po klatce schodowej roznosił się głuchy dźwięk przekręcania zamka. Drzwi otworzyły się z niewielkim, przeciągłym skrzypnięciem. Louis, będąc wielce szarmancki, pozwolił mi jako pierwszemu wejść do swojego mieszkania.
Pozwoliłem mu zabrać mnie do siebie, kiedy zaoferował miłe spędzenie czasu, swoje towarzystwo i opiekę. Obiecałem sobie tego dnia zdjąć wszystkie maski i bariery, jakie postawiłem wokół siebie, nie pozwalając nikomu przekroczyć pewnej wyznaczonej granicy.
— Nie zrobiłem zakupów, więc moja lodówka świeci pustkami. Ostrzegam — odparł, kładąc dłoń na włączniku. Moim błędem było unoszenie swojej twarzy ku górze, bo w skutku blask oślepiającej żarówki mocno uderzył w moje oczy. Od razu spuściłem głowę, zaciskając oczy i mimo przeklinania swej niezdarności, zaśmiałem się, słysząc melodyjny chichot Tomlinsona. Poczułem moje pąsowiejące policzki; potarłem jeden z nich, przegryzając dolną wargę. Louis zaczął pozbywać się swojej kurtki, więc to był dla mnie dobry znak, abym w końcu się poruszył.
— Pomyślałem o zamówieniu czegoś.
Odebrał ode mnie płaszcz, otwierając drugą ręką szafę i powiesił w niej moje ubranie.
— Mało mówisz — skrzywił się nieznacznie. Stanął naprzeciw mnie. Przymknąłem oczy, kiedy powędrował swoją dłonią do moich włosów i włożył za moje ucho mały kosmyk.
Byłem na tyle skołowany, że mógłbym pozwolić mu na takie rzeczy. Pozwalałem mu tego dnia spełniać moje drobne marzenia o jego dotyku.
— Pizza brzmi w porządku — wzruszyłem lekko ramionami. Niebieskooki pokiwał z czułością głową, łapiąc za mój nadgarstek i pociągnął mnie w głąb mieszkania. Z rozchylonymi wargami zerknąłem na nasze splecione dłonie, przełykając cicho ślinę. Bałem się, że Louis może usłyszeć mój zbyt głośny i szorstki oddech, lub poczuć moją suchą, nieprzyjemną naprzeciw jego delikatnej dłoni skórę. Zatrzymał się, gdy przystanęliśmy w jak się moment później zorientowałem, salonie. Duże okna dodawały naturalnej jasności w pomieszczeniu. Rozejrzałem się pokrótce, zwracając uwagę na jasną, robiącą wrażenie wygodnej, kanapę. Obok niej stała wysoka lampa, na podłodze wyłożone były drewniane deski, pokój miał również dwa fotele, stolik kawowy oraz... sztalugę z płótnem pokrytym białym prześcieradłem. Mój wzrok na dłuższy moment zatrzymał się na białych ścianach, które ubrane były w wiele niesamowitych obrazów.
— Nie mówiłeś, że interesujesz się sztuką. — W jednej chwili zachwyciłem się malunkami, podrywając się do ogromnej ściany, pokrytej czterema obrazami, każdy o innym kształcie, barwach i... stylu. Nie znam się na tym, ale moim okiem mogę ocenić ich niewyobrażalne piękno. Louis położył swój telefon na stoliku i podszedł do mnie, gdy błądziłem zaczarowanym wzrokiem po obrazie przedstawiającym wazon żółtych słoneczników.
— Znam go — oznajmiłem, po chwili śmiejąc się ze swojego braku błyskotliwości. — Każdy zna. Stworzył go Vincent van Gogh, prawda? — szepnąłem. Louis cały czas milczał na przekór moim słowom. Spojrzałem na niego, a on kiwnąwszy lekko głową, uniósł dłoń, by dwoma palcami dotknąć płótna.
— Mój zdecydowanie ulubiony malarz. Większość obrazów w tym pomieszczeniu jest jego. Wiesz coś o nim?
— Niewiele — wróciłem wzrokiem do dzieła. — Nigdy nie interesowałem się sztuką mimo tego, jak uwielbiam fotografię. Mam dwie lewe ręce, jeśli mowa o farbach. Sztuka... jest dla mnie czymś dużo bardziej trudnym do zrozumienia. Nie łatwo zdefiniować, czym tak naprawdę jest i... Trzeba w niej wiele wyobraźni, prawda?
Szatyn skinął głową.
— Masz wiele racji. Wyobraźnia jest niezbędna do stworzenia jakiegokolwiek dzieła.
— Nigdy nie mówiłeś, czym tak naprawdę się zajmujesz, a ciągle każesz mi mówić o sobie. Jak mogłeś nie powiedzieć mi o czymś tak istotnym?
— Nie pytałeś — odpowiedział wymijająco.
— Ach, no weź! — jęknąłem. — Opowiedz mi coś o van Goghu, proszę. Chciałbym zrozumieć jego dzieła. Czuję się jak głupiec, patrząc na nie.
— Chodź... — szepnął, łapiąc moją dłoń i stanęliśmy przed pierwszym obrazem, kiedy zaczął mówić: —Artysta przyszedł na świat trzydziestego marca tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego roku w Holandii. Jest ciekawą postacią, choć niewątpliwie miał trudny charakter. Podejmował się różnych zawodów, ale ciągle spotykała go klęska. Wydawało się nawet, że odnalazł swoje powołanie życiowe, kiedy został kaznodzieją w górniczej miejscowości Borinage. Jednak tak bardzo współczuł i chciał ulżyć tamtejszej społeczności, że stał się za agresywny w tej swojej pomocy, zbyt aktywny, zbyt namiętny, żeby ci ludzie przyjmowali go jako prawdziwego duszpasterza.
Dotknąłem obrazu pełnego odcieni błękitów i granatu. Był to obraz, nazywający się "Gwieździsta noc" jak przeczytałem w lewym dolnym rogu. Tytuł zapisany był niewyraźnym, białym długopisem. Napis był skośny i krzywy; mógłbym postawić wszystko, co mam, ale jestem pewien, że jest to pismo Louisa.
— Coś w nim było takiego, że jemu trzeba było pomóc, a on był do dawania pomocy innym niezdolny — kontynuował, trzymając moją dłoń. — Pobyt w miejscowości Borinage był momentem przełomowym. Wtedy właśnie Van Gogh zrozumiał, że mógłby pomóc ludziom też w inny sposób. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym roku zaczął uczyć się malarstwa. Jego przypadek jest o tyle fascynujący, że jego twórczość trwała dekadę. Pierwsze pięć lat to był czas prób, a następne pięć - świadomej dojrzałej twórczości, genialnej pracy, która dała znakomite wyniki. Najważniejszym jego dziełem z tego początkowego okresu jest obraz "Jedzący kartofle". W ciągu tych pierwszych pięciu lat namalował kilkaset obrazów.
— Dlaczego nie masz tu tego obrazu? — spytałem go, przerywając szatynowi, chociaż było mi bardzo głupio, ponieważ to z jakimi iskrami w oczach i jakim przejęciem w głosie mówił nie pozwalało mi na to.
— To proste — uśmiechnął się z subtelnością, spoglądając na mnie. — Nie podoba mi się i nie pasuje mi do wystroju — wzruszył ramionami. Zaśmiałem się, ponownie z wielkim zaciekawieniem słuchając jego przemowy. — Powstał on w dwóch wersjach. Różnią się one wielkością. Jeden z nich jest także wstępną wersją drugiego. Dzieło jest ukoronowaniem pierwszych pięciu lat nauki, a sam autor uważał go za swój najlepszy obraz.
Kiwnąłem głową, dając znak, by chłopak kontynuował.
— Na czym skończyłem? — zmarszczył brwi, patrząc w kolejny obraz. — No tak! Rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty piąty. "Jedzący kartofle". W tysiąc osiemset osiemdziesiątym szóstym roku Vincent van Gogh pojechał do Paryża. Przebywał tam dwadzieścia miesięcy, w trakcie których stworzył dwieście obrazów. Wyobrażasz to sobie?
— To niezwykle dużo — przyznałem będąc wręcz przerażonym ilością jego prac. Dotykałem płótna palcami jeżdżąc po gładkich liniach, poznając malunek. Natomiast moja druga dłoń topiła się w cieple skóry szatyna.
— Był pazerny na pracę. To był człowiek, który praktycznie nie znał wypoczynku, a do tego żył alkoholem i kawą. Ten nadmiar pracy był destrukcyjny dla jego i tak rozchwianej psychiki.
Spojrzałem na Louisa z zaciekawieniem.
— W czasach mu współczesnych szczyt popularności odnosili impresjoniści. Van Gogh choć był nimi zafascynowany, nigdy nie znalazł się w ich kręgu. Zachwycony ich pięknem umiał dostrzec słabości, brak głębszych spraw, dramatów ludzkich, trudu człowieczego. W przeciwieństwie do wszystkich impresjonistów, którzy pobierali nauki, van Gogh nigdy systematycznych studiów nie odbył. To było takie rzucanie się na naukę rzemiosła i odskakiwanie, on nawet nie wytrzymywał długiego pobytu w Luwrze.
Louis pociągnął moją dłoń w kierunku kolejnego obrazu. Ten wyglądał już kompletnie inaczej od poprzedniego, różnił się wszystkim.
— Moim zdaniem najlepszy okres w twórczość van Gogha zaczyna się od wyjazdu na południe Francji, do miejscowości Arles. Tutaj Vincent poczuł się znakomicie. Nieustannie wspierał go także finansowo jego brat Theo, który był marszandem i znał się na obrazach. On jako jedyny wierzył w talent swojego brata i sens tego co robi. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym roku malarz pisał do brata: „Czuję tak wielką potrzebę malowania, że jestem zdruzgotany psychicznie i wyczerpany fizycznie, właśnie dlatego, że nie mam innego sposobu, by zwrócić ci kiedykolwiek wydane pieniądze. Nie mogę nic na to poradzić, że moich obrazów niepodobna sprzedać. Nadejdzie jednak dzień kiedy się okaże, że są one więcej warte niż kosztowały, że są czymś więcej niż ceną farb i mego nędznego życia."
— Uważał, że jego prace mają ogromną wartość, w momencie gdy jego życie wręcz przeciwnie... — szepnąłem jak gdyby sam do siebie. Louis kiwnął głową.
— Był chory psychicznie — odparł z lekką skruchą w głosie, mówiąc dalej. — W Arles Vincent spędził kilka najlepszych lat życia, kiedy jeszcze jego psychika była we względnej równowadze. W tym czasie bardzo intensywnie pracował i stworzył swoje najpiękniejsze prace. Jeżeli posługiwał się czerwieniami to w jednym obrazie pięciu, sześciu odcieniom czerwieni znajdował odpowiedniki w zieleniach. Szczególnie cudowne są jego żółcie. On potrafił żółciami oddać całą skalę różnych doznań.
Spojrzałem na obraz przede mną, czytając napis „Słoneczniki". I Louis znów miał rację. Żółcie tego obrazu były wręcz niesamowite, a to przecież zwykła, jedna z wielu barw na świecie. Płatki kwiatów były tak gładko namalowane, pędzel musiał zupełnie płynąć po płótnie w trakcie ich tworzenia.
— W Arles przez jakiś czas gościł u niego inny wielki malarz - Paul Gauguin, który miał równie trudny charakter co Vincent. W pewnym momencie doszło między nimi do kłótni. Niestety intensywność pracy Holendra, jego psychika, która wymagała stałych napięć, spowodowały, że od konfliktu z Gauguinem nastąpił kryzys. Znana wszystkim jest historia, kiedy van Gogh usiłując najpierw zaatakować Gauguina, a potem przenosząc ten wrogi gest na siebie samego - odciął sobie ucho.
Przełknąłem ślinę, odwracając się ku mężczyźnie i chwilę przyglądałem się jego profilowi.
— Dlaczego to zrobił? — spytałem.
— Powstało na ten temat wiele teorii. Część ekspertów widziała w tym przejaw choroby psychicznej, kiedy inni byli przekonani, że obciął sobie ucho załamany zerwaniem przyjaźni z Gauguinem.
Kiwnąłem głową, gdy znaleźliśmy się przy kolejnym obrazie. Dzieło miało tytuł „Autoportret artysty".
— Od tego zdarzenia van Gogh prawie stale przebywał pod opieką, także w zakładzie dla psychicznie chorych. Tam uspakajał się, malując. Dzieła tam stworzone są bardzo poruszające, widać na nich, że nie tylko radość, namiętność i wesołość potrafił oddać w swoich obrazach, ale także smutek i cierpienie. A wszystko to przy pomocy koloru. Stworzył nawet galerię swoich autoportretów, namalował ich około trzydziestu.
— Dlaczego malował siebie?
— Studiował swoją twarz, żeby zobaczyć co jest w człowieku i jego psychice, próbował to przekazać przez formę i kolor. Malował nieustannie, żeby zobaczyć jak ta psychika się zmienia. Sam dla siebie chciał być lekarzem. Bardzo chciał się wyleczyć, jednak nie potrafił znaleźć dla siebie wyjścia. Zmarł w wieku trzydziestu siedmiu lat, dwudziestego dziewiątego lipca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku w wyniku postrzału z broni palnej. Najprawdopodobniej było to samobójstwo.
Poczułem jak mój żołądek skręca się, a przerażenie rośnie. Louis zakończył swój monolog, ściskając moją dłoń. Mimo wszystko w mojej głowie wytworzyło się mnóstwo pytań. Dlaczego choroba go zaatakowała? Skoro malowanie było dla niego całym życiem, to dlaczego pasja nie uchroniła go od tego, co go spotkało? Dlaczego odebrał sobie życie? I czy gdyby nie jego choroba psychiczna zdobyłby sławę?
— T-to... to było niesamowite, Louis — złapałem jego ramię w obu dłoniach. — To, jak opowiadałeś o tym... jestem ci za to naprawdę wdzięczny. Ale wciąż zastanawia mnie jedna rzecz — zamrugałem kilka razy, kiedy szatyn słuchał mnie z uwagą. — Dlaczego te obrazy wyglądają inaczej niż te oryginalne?
— Och... czekałem na to pytanie, ukochany — uśmiechnął się do mnie szeroko, stawając z dumą naprzeciw mnie. — Można powiedzieć, że są to ich odwzorowania. Namalowane przez takiego jednego, seksownego gościa...
— To ty je namalowałeś! — sarknąłem, doznając olśnienia. — Są cudowne. Piękne! Masz ogromny talent. Czy nie myślałeś, by zostać jakimś wielkim wykładowcą?
— Właściwie poniekąd nim jestem — przyznał ze śmiałością. — Pracuję w muzeum sztuki. Kiedyś cię tam zabiorę.
Uśmiechnąłem się, wpadając w jego ramiona z dużą siłą. Louis zrobił krok w tył, natychmiast objął mnie mocno i starannie. Przymknąłem swoje oczy, trzymając chłopka w talii i przyłożyłem swój policzek do jego klatki piersiowej. Czułem szybkie bicie serca, które mimo wszystko nie nadążało nad tempem mojego własnego. Uniosłem głowę, chowając twarz w jego szyi i przymknąłem oczy, czując cudowny zapach i jego miękką skórę. Nieśmiało oddaliłem od niego twarz i zostawiłem finezyjny pocałunek na żuchwie dwudziestoośmiolatka w podzięce za to, że zjawił się w momencie, kiedy poczułem się jak sam Vincent van Gogh, nieważne jak głupio to brzmi.
— Czujesz się już dobrze? — zapytał, wplątując dłoń w moje włosy. — Twoje usta nadal są sine i wyglądają na zimne — powoli jeżdżąc wzrokiem po mojej dolnej wardze, spojrzał wyżej, w moje oczy.
— Od kiedy spoglądasz na moje usta? — uśmiechnąłem się chytrze.
— Och, nie bądź taki perwersyjny. Czuję jak twoje nogi miękną na każdy mój ruch — zmrużył ironicznie oczy. Uniosłem brew, wymijając go i usiadłem na kanapie, kręcąc głową.
— Zamów jedzenie, Louisie — założyłem ramiona na swojej klatce piersiowej, patrząc na to jak przełożył ciężar ciała na jedną nogę, wyginając swoje biodro i ułożył na nim dłoń. Pokręcił czule głową, sięgając po telefon. Roześmiałem się, gdy po złożeniu zamówienia jedzenia, poczułem pod swoim pośladkiem pilot do telewizora. Jednym pstryknięciem włączyłem urządzenie, natrafiając akurat na będący całkiem w porządku program. Gdy Louis zauważył co oglądam, wręcz wskoczył na łóżko. Po tym zmusił mnie do zjedzenia dwóch kawałków tłustej pizzy i podczas oglądania telewizji objął mnie, kiedy poczułem jak staje się senny, a moje powieki znów były ciężkie. W końcu położyłem się na dużej kanapie, a Louis poszedł w moje ślady, zajmując miejsce za moimi plecami. Dłoń ulokował w moich włosach. Oddałem się snu, czując palce gładzące moje loki. Sen o dziwo był niesłychanie błogi i wdzięczny, a przede wszystkim spokojny, kiedy bezwiednie wtulałem się w większe ciało, śniąc o niezwykłych pracach mężczyzny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro