Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział szesnasty; nieistniejący ideał

Gdy śmierć weźmie mnie za rękę,
drugą będę trzymać ciebie
i obiecam znaleźć cię
w każdym życiu.

**

Nic nie jest tak intymne jak spanie obok drugiej osoby. Człowiek jest wtedy całkowicie bezbronny. To akt absolutnej ufności i chyba właśnie po tym można poznać naprawdę samotnych ludzi. Zawsze było mi obojętnie i bardzo pusto - sądziłem, że tak musi być. Ale to się zmieniło, gdy pierwszy raz spałem u boku Louisa. Uczucie to można porównać. To coś, jak absolutna cisza w samym środku szalejącego żywiołu, ponieważ z jednej strony moje serce szaleje, ale umysł się uspokaja. Właśnie wtedy, gdy Louis pozwolił mi spać w swoim łóżku, jakaś wcześniej nieznana mi emocja tknęła moim sercem. Chociaż zdarzyło się to dopiero dwa tygodnie temu, teraz już wiem, że po prostu czułem się bezpiecznie: z dłonią Louisa przerzuconą przez moją talię, z delikatnym kciukiem muskającym mój bark i palcami czasem przebiegającymi po nieświeżych włosach.

Szybko przyzwyczaiłem się do tych wszystkich rzeczy i wydawało się, że teraz spanie w samotności może być dużo trudniejsze, ale wręcz przeciwnie - spałem spokojnie, ostatnim razem poruszając się pomiędzy granicą snu a jawy w dziwnie przyjemnym poczuciu komfortu, bez skrępowania, bez mrocznych koszmarów. Mój organizm dosłownie nabierał sił przez ciągnące się godziny mijającej nocy i wszystko było w jak najlepszym porządku, dopóki nie usłyszałem dwonka do drzwi.

Zacząłem wybudzać się bardzo mozolnie, otwierając niemal pozlepiane powieki i odkrywając w jakiej zaskakującej pozycji się znajdowałem. Przesunięcie się o milimetr w stronę krawędzi łóżka groziło upadkiem, dlatego ocierając się o materac i splątaną na plecach pościel, podniosłem głowę przemieszczając się na środek łóżka i ciężko westchnąłem. Myślałem, że dźwięk był tylko wytworem mojej wyobraźni, ale kiedy tym razem ktoś zapukał, już wiedziałem, że los naprawdę nie chce dla mnie dobrze.

Przecież tak dobrze mi się spało...

Nastawiłem uszu, gdy klamka drzwi wyraźnie musiała się przekręcić, ale jakoś niepewnie... i poważnie, gdyby w tym momencie do mieszkania wszedł złodziej albo zabójca, miałbym to gdzieś. Nie chciałem się podnosić, ani na moment.

- Harry?! - jęknąłem, mrugając kilkukrotnie, będąc pewnym, że głos, który słyszę należy do Louisa. Wszędzie rozpoznałbym tę miękką barwę i akcent wyróżniający się spomiędzy wszystkich innych. Tylko, co on tu robi tak wcześnie rano? - Dlaczego nie zamknąłeś drzwi, ty niemądry maluchu? - tembr przyjemnej melodi jego głosu nabrał spokojnego wydźwięku, kiedy spojrzałem na niego tylko spod przymrużonych powiek z mocnym rumieńcem rozciągającym się na mojej twarzy. Leżałem na brzuchu i teraz moje pośladki były tuż nad twarzą Louisa - niedosłownie i na pewno przesadzam, ale i tak lekko się skrępowałem.

- Zasnąłem tak nagle... - powiedziałem zgodnie z prawdą, przypominając sobie, że ostatnim co robiłem przed snem była sms-owa wymiana zdań, kiedy już leżałem w łóżku, przyglądając się od czasu do czasu zaciemnionemu niebu.

- To teraz bez znaczenia. Mamy nowy, ważny dzień i musisz wstać! - o czym on mówił i dlaczego brzmiał na rozbudzonego o tak wczesnej porze? Nikt normalny nie cieszy się w poniedziałkowy poranek, z niczego.

- Huh?

- Rozpoczęcie roku szkolnego - przypomniał mi kpiącym, ociekającym ironią tonem i przysiadł na wolnej połowie mojego łóżka. Nagle ożywiłem się, zbierając ciało do siadu. Patrzyłem na Louisa pragnąc, aby to, co mówił było nieśmiesznym żartem, ale nie, rzeczywiście... to ten dzień. - Nie byłem pewien, o której godzinie się zaczyna, ale i tak przyszedłem i okazuję się, że jestem w punkt.

- Dlaczego ten cholerny budzik nie zadziałał? - szamotałem się po łóżku, dosięgając szafki nocnej. - O mój Boże, mam tylko dwadzieścia minut, żeby przywołać się do porządku. - Nie czekając ani chwili dłużej, zerwałem się z łóżka podchodząc do biurowego fotela, na którego oparciu wieczór wcześniej położyłem eleganckie ubrania - zwykłą, białą koszulę z poszerzanymi rękawami i czarne rurki. - Przepraszam, jestem bardzo wdzięczny, że przyszedłeś i przy okazji uratowałeś mi głupi tyłek, ale muszę się spieszyć.

- Twój tyłek jest właściwie całkiem słodki.

- To znaczy... że co?

- To znaczy, że nie wyjdziesz z domu bez śniadania i nawet o tym nie myśl - pogroził mi srogim spojrzeniem. Nie miałem czasu mu się przyglądać i analizować, czy naprawdę skomplementował tę część mojego ciała, wsuwając ciasne w idealnym na tę okazję stopniu dżinsy; naciągnąłem je na pierwszą z nóg i złapałem rozbawione spojrzenie Louisa, gdy prawie straciłem równowagę, decydując, że zrobienie tego na siedząco będzie najmądrzejszym wyjściem. - Ubierz się spokojnie i zrobię dla ciebie coś szybkiego.

Przewróciłem oczami na ten matczyny ton.

- Widziałem to - żachnął momentalnie, podchodząc jeszcze i wystawił dłoń w kierunku mojego policzka.

- Wolałem już, gdy nazwałeś mój tyłek słodkim - burknąłem.

- Zrobiłem to?

Prychnąłem, tracąc oddechem jego dłoń.

Pogłaskał kciukiem wyostrzoną część mojej żuchwy, na co przełknąłem ślinę, odwzajemniając drobny uśmiech jaki mi posłał, po tym znikając za framugą.

Przegryzłem wargę i chociaż dzień nie zaczął się dobrze przez mój głupi, trupi telefon, Louis był w stanie w zupełności mi to wynagrodzić.

-*-

Po szybkim śniadaniu, które było jedynie dwoma kanapkami i kubkiem herbaty (coś niby tak drobnego, ale naprawdę zacząłem doceniać najmniejsze gesty Louisa), doprowadziłem tylko swoje włosy do porządku, wymyłem zęby jak i twarz, a po tym wyleciałem z mieszkania, rozglądając cię na parkingu, wzrokiem szukając ekstrawaganckiego samochodu. Louis po chwili wystawił ramię tuż obok mojego boku, automatycznym pilotem otwierając srebne auto, co tym samym przykuło do niego moją uwagę i powędrowałem w tamtym kierunku.

- Naprawdę dziękuję, że mi pomagasz - powiedziałem spokojnym głosem, kiedy już uspokoiłem się mając pewność, że na pewno zdążę na szkolny apel. Opierałem głowę o fotel, poprawiłem swój płaszcz, którym przed wyjściem niechlujnie się owinąłem. - To takie... miłe, że o mnie myślisz i chciałeś mnie podwieść. Autobusem na pewno bym nie zdążył. To niby tylko trzy stacje, ale...

- Przyjemność po mojej stronie, H - zerknął w moim kierunku tylko na chwilę, przez większość czasu jednak skupiając się na drodze. - Dzisiaj załatwiam na mieście kilka rachunkowości i wziąłem pod uwagę, że mógłbyś... chcieć mojego wsparcia - wzruszył ramionami.

- Oczywiście! - powiedziałem to trochę zbyt energicznie, co zabrzmiało naprawdę dziwnie, więc tylko przegryzłem wargę zwłaszcza, gdy Tomlinson uśmiechnął się w nieodgadniony sposób. - Czy powinienem w ramach zrefleksowania się zaprosić cię na randkę?

Klatka piersiowa Louisa napięła się i z cynicznym uśmiechem skręcił we właściwą uliczkę. Następnie jednak stonował wyraz twarzy, kładąc dłoń na moim kolanie, a kiedy myślałem, że to tylko impulsywny, mały gest, wcale nie wziął jej w następnej sekundzie i chwilę później również nie.

- Tylko jeśli czujesz się z tym naturalnie. Jeśli nie, to ja mogę cię zaprosić. Moglibyśmy po prostu zjeść kolację w moim mieszkaniu, udać się na spontaniczny spacer, do kina, gdziekolwiek byś chciał, nawet do Honeymoon Avenue chociaż przeczuwam, że możesz mieć już dość miejsca swojej pracy.

- Trochę tak, tym bardziej, że dzisiaj znów tam wracam i właściwie... już mieliśmy jedno spotkanie w tym miejscu, już nie mówiąc o tych pozostałych kilku, gdy nachodziłeś mnie czasem w pracy na wakacjach - rozważałem.

- To nie było nachodzenie - obruszył się momentalnie, co wydało się w tym ułamku sekundy naprawdę urocze. - Macie tam po prostu dobre oferty śniadaniowe.

- Jasne - zachichotałem, poprawiając swoje przydługie włosy. - Najprzyjemniej dla mnie brzmi kolacja i spacer, jeśli już pytasz.

- Gdybym mógł, ściągnąłbym dla ciebie gwiazdę z nieba, więc naprawdę mogę przystosować się do twoich oczekiwań.

Kiedy poczułem malujący się na moich policzkach rubinowy kolor, odwróciłem wzrok w tym samym momencie, gdy stanęliśmy przed przejściem dla pieszych, pozwalając grupce dzieciaków ubranych w szykowne mundurki szkolne przejść przez ulicej, na którym wciąż osadzała się wilgoć powietrza, zostawiając brudną powłokę na podeszwach butów. Robiłem wszystko, by choć na moment nie patrzeć na Louisa przynajmniej dopóki mrowienie na mojej szyi nie ustępowało, ale on musiał mieć w stosunku do mnie inne plany, owijając palcem łuk mojej szczęki i przechylił moją twarz w swoim kierunku.

- Przestań... Czuję się okropnie, gdy ciągle tak reaguję - najeżając się ze wstydu, posłałem mu wymowne spojrzenie.

- Ale to jest zupełnie rozkoszne i sprawia mi satysfakcję! - nacisnął z impetem gaz, co trochę wbiło mnie w fotel i skupiło uwagę na drodze. Po tym zaśmiał się dźwięcznie - powiedziałbym nawet, że trochę dziecinnie.

- Dlatego to jest jeszcze gorsze gówno. Moje ciało jest do bani, moja czerwona twarz i nawet moje oczy są jak jakieś... żabie.

- Oh, mój drogi - udał urażonego. - Może twoje oczy nie są w kolorze oceanu, ale tonę w nich za każdym razem, gdy w nie spojrzę.

Powoli przechylałem twarz w jego kierunku, z wielką dezorientacją, bo nie mogłem się domyślić, co mógł oznaczać ten tajemniczy ton głosu: żart, czy moje jednak mówił na poważnie?

- Wow, to zabrzmiało zupełnie jak z jakiegoś dennego filmu romantycznego, który oglądają single w dzień zakochanych w t-shirtach z napisem "single power" jedząc lody prosto z pudełka i wmawiając sobie, że ich samotność wcale nie jest tak raniąca jak w inny dzień - prychnąłem, krzyżując ramiona na piersi. Postanowiłem, że nie dam się tak łatwo udobruchać.

- A myślałem, że coś tak finezyjnego w swojej prostocie podbije twoje serce.

- Huh, jednak musisz wysilić się bardziej - obscenicznie unikałem jego spojrzenia, widząc, że podgląda mnie kątem oka.

- Rzucasz mi wyzwanie? - uniósł jedną brew do góry i żyły na jego dłoniach uwydatniły się w trakcie zmiany biegu.

- Zinterpretuj to w dowolny sposób.

- Hej, gdzie ten nieśmiały chłopiec?Przyznaj. Gdzie go zabrałeś? - powstrzymywałem śmiech, gdy on sam brzmiał na rozbawionego, ale i zdumionego zmianą mojej postawy.

- Ten sam, który się przed tobą obnażył, kilka razy rozbeczał jak bachor i przeżył atak paniki, a ty wciąż z nim randkujesz, bo z tobą również najwidoczniej jest coś nie tak?

Całkowicie ulokowałem na nim intensywne spojrzenie, nie patrząc tylko powierzchownie na jego twarz, ale również doszukując się w niej reakcji.

Tomlinson jedynie skrzywił się, tracąc tę stabilną pewność siebie w błyszczących tęczówkach.

- Nie lubię, gdy ukazujesz to w ten sposób. Jakbyś... jakbyś chciał się ukarać. - I zauważyłem też, że wkraczając na "te" tematy zawsze zamykał oczy; czy samo patrzenie sprawiało mu ból? - Jakby te wszystkie przedstawione fakty mogły sprawić, że mogę czuć do ciebie mniej.

Czuć.... Podświadomie wiedziałem, że Louis darzy mnie jakimś uczuciem, ale kiedy powiedział to na głos, moje serce zatrzepotało. Nie przyznawałem przed samym sobą, że mógłbym być kimś, kto zmienił bieg jego myśli w romantycznym kierunku. Chociaż cały czas udowadnia mi fizycznie, że mu na mnie zależy, werbalne przyznanie się do tego, że czuje... jest we mnie, cholera, może jest we mnie zakochany? Oh, Boże, to mnie zupełnie uskrzydliło.

- Może to dlatego, że w jakiś sposób... Boję się - nie wiedziałem, jak powinienem się wytłumaczyć. Rozmowy o uczuciach nie przychodziły mi łatwo. Nagle zupełnie straciłem rytm konwersacji nie wiedząc jakich słów użyć w obawie, że zostaną one źle odebrane, albo będą nieprzekonujące - z kolei mogły być też zbyt dosadne. Na każdym kroku stała jakaś obawa. - Nie tylko tego, że sam mógłbym się zakochać, ale trudniejsza do przyswojenia jest myśl, że ktoś... w dodatku nikt zwyczajny, mógłby się... we mnie... mógłby coś, uh, sam wiesz. To takie nierealne, dziwne. Boże, dlaczego ja się tak wszystkiego boję?

- Może po prostu bardzo ci zależy? - wręcz szepnął.

Odetchnąłem, lekko się uśmiechając. - Ale dlaczego boję się miłości, która przecież... jest potencjalnie pięknym zjawiskiem.

- Pięknym, ale również łatwym do stracenia - mruknął, prędko oczyszczając swoje gardło. Opierał frasobliwie łokieć na tapicerce, kiedy przed nami rozciągała się prosta uliczka i mógł się rozluźnić. - To znaczy... jest tak, jak mówisz, ale miłość... jest to też, huh, to również jak... przeciwieństwo władzy. Dlatego tak się jej boimy. Jest czymś stabilnym tylko w postaci fikcji kreowanej na potrzeby scenariusza, który zawsze musi być zbyt zidealizowany. Tak naprawdę to bardzo nieokiełznane uczucie, ale przede wszystkim to wiele procesów, których nie da się przeskoczyć. To najpierw... budowanie fundamentów, żeby postawić stabilną rzecz. Jak... kiedy chcesz mieć piękną roślinę najpierw potrzebujesz ziarna, aby cokolwiek wykiełkowało, a później musisz prawidłowo opiekować się nią, podlewać. Rozumiesz... dać jej odpowiednie warunki na to, by się rozwijała. I mimo tego, czasem przyjdzie po prostu czas, gdy jej owoce znikną. Lecz, gdy znów poświęcisz jej trochę uwagi, pojawią się nowe pęczki i kwiaty zakwitną. Zauważyłem, że ludzie często o tym zapominają. O tym, że miłość polega na jej ciągłym pielęgnowaniu. Są gorsze momenty, które wystawiają związek na próbę, sam uważam, że kłótnie w związku są w porządku, bo wtedy możesz tak naprawdę zauważyć, jak mocno twój partner potrafi się w was zaangażować. Ale nieważne, chodzi mi tylko o to, że... to jest właśnie to, co sam, może i nawet z autopsji, zauważyłem. Że ludzie kreują w swoich głowach wizję perfekcyjnego związku, który tak naprawdę nie istnieje. Ich oczekiwania są względnie niemożliwe do spełnienia i w ten sposób parzą się. Większość singli przyznaje, że żyje w świecie ideałów i często ich to gubi, ponieważ nieustannie szukają partnera o jednakowych określonych cechach i jeśli ktoś ich nie posiada, nie ma szans na kolejną randkę. W tym wszystkim chyba najsmutniejsi są ci, którzy żyją czekając na kogoś i nie mają pewności, czy ten ktoś istnieje.

W mojej głowie przeplatały się różne myśli, ale z jakiegoś powodu tylko jedno pytanie wydało mi się odpowiednie do wypowiedzenia go na głos.

- Czy miał na to wpływ twój były związek? - zmarszczyłem brwi, dopiero teraz uświadamiając sobie, że tym mogłem niebezpiecznie wtargnąć na granice komfortu Louisa. - Sam ostatnio powiedziałeś mi o swojej byłej dziewczynie, więc teraz... Chociaż... byłeś pod wpływem zioła, mogłeś nie chcieć o tym wspominać, ale... Mam na myśli, nie musisz odpowiadać jeśli to dla ciebie niewygodne.

- Przestań, Harry. Musisz przecież w końcu się o mnie czegoś dowiedzieć, prawda? - uśmiechnął się wręcz mozolnie, chociaż wciąż nie raczył mnie spojrzeniem. - Tak właściwie po naszym zerwaniu nawet przez chwilę nie miałem złamanego serca bo... pod koniec wszystko zaczęło robić się tak... niesprawiedliwie beznadziejne, że w trakcie kończenia związku czułem tylko ulgę - westchnął, wydymając na chwilę wargi i wiedziałem, że teraz zacznie opowiadać historię. - Miała na imię Jolene. Poznaliśmy się na uczelni, właściwie w pierwszy dzień, kiedy tylko pojawiłem się na uniwersytecie, więc już wiesz, że było to całkiem dawno temu - parsknął ze zduszeniem. - Wydała mi się od razu bardzo pozytywną, cholernie uroczą dziewczyną, z małego miasteczka jak się później okazało. Była inna, niż wszyscy. To, co kieruje życiem przeciętnych ludzi, nie miało dla niej żadnego znaczenia. Postępowała tak, jak czuła, a czuła naprawdę wiele. Poruszała mnie ta troska, z jaką podchodziła do najmniejszej ziemskiej istoty. Była też bardziej ambita niż ja, jeśli o nauce mowa. Ja odkąd pamiętam chciałem tylko wyjść już z uczelni, zamknąć się w swoim biurze i tworzyć. Wtedy nie uważałem, że potrzebuję czegoś więcej niż szkicownik i ołówek. Wszyscy nasi znajomi powtarzali nam kilka razy w ciągu dnia, że zupełnie się od siebie różnimy. Nie zrozum mnie źle, moglibyśmy nawet pochodzić z dwóch różnych światów, a żyć razem po dziś dzień, pewnie już po ślubie, może z dzieckiem, ale... patrząc wstecz, teraz widzę, że te uwagi nie miały w zupełności... koleżeńskiego wydźwięku. Byłem w tym czasie mocno zamkniętym w sobie młodym facetem, bardzo introwertycznym. Cały ten wir i powtarzająca się rutyna imprez, klubów i alkoholu, uh, trzymałem się tego zdala, niczym ognia.

- To wydaje się dojrzalsze - wciąłem się, wywołując tym na twarzy Louisa pogodny wyraz.

- Tak, pewnie tak - kiwnął głową. - W każdym razie, mam na myśli... przez to, że nasze priorytety bardzo się od siebie różniły, nie potrafiliśmy znaleźć po środku kompromisu. Byliśmy obydwoje bardzo uparci. Oddalaliśmy się od siebie, później znów było wszystko w porządku, ale miałem wrażenie, że nawzajem nie jesteśmy tym, czego to drugie oczekuje. To po prostu... nie było to - wzruszył ramionami. - W tej historii nie ma tak właściwie większego morału, wiesz? Zwykła powiastka, którą pewnie opowie ci co druga osoba.

- Ale... kochałeś ją, prawda? - spytałem bardzo delikatnie, aby nie zepsuć sprzyjającej aury, która wytworzyła się między nami.

- Bardzo. Jak wszyscy - pokręcił głową, mrużąc oczy.

- I... nie tęsknisz za nią?

- Może tak, może po prostu tęsknię za nią jako za... osobą. Wiesz, myślę, że możemy tęsknić nawet za tymi ludźmi, bez których jest nam lepiej. Tak na nas wpływa przywiązanie, ale teraz nie brakuje mi jej w żadnym aspekcie. Jest tylko elementem mojej przeszłości. Dobrze, może to nie zabrzmiało zbyt dobrze, ale....

- Wiem, co masz na myśli - uspokoiłem go. - Nie bój się jeśli myślisz, że to zabrzmiało zbyt lekceważąco.

Louis przegryzł dolną wargę. Wtedy postanowiłem dopowiedzieć:

- Pomyśl tylko, jeśli mogłeś tak bardzo kochać niewłaściwą osobę, wyobraź sobie, jak bardzo mógłbyś kochać właściwą.

Szatyn wybałuszył lekko oczy, jakby naprawdę moje słowa zrobiły na nim wrażenie. Po tym jego kąciki ust drgnęły do góry i na początku ograniczył się jedynie do kiwnięcia głową, później opierając głowę na zagłówku z mikrym, marzycielskim wzdychnięciem, gdy przed nami ukazał się już budynek szkoły i powiększająca się chmara uczniów.

- L-louis? - po chwili sympatycznej ciszy, odezwałem się niepewnie, gotowy coś objaśnić.

- Tak, kochanie?

- Chcę, żebyś wiedział... mimo, że może i nie jestem jeszcze twój, nigdy nie mógłbym być nikogo innego.

Klatka Louisa wydawała się zdrętwieć w połowie wykonywanego oddechu i może nawet moje oczy delikatnie się zeszkliły, ponieważ to brzmiało jak drobna rzecz, ale tak naprawdę czułem, jakby te słowa kamuflowały drobną obietnicę. Byłem wdzięczny, że Lou akurat zgrabnie manewrował samochodem, aby ustawić go równolegle na parkingu, bo gdyby teraz zwróciłby na mnie swój wzrok, byłbym gotowy się rozpaść.

- W takim razie dzisiejszej nocy, gdy tylko skończę pracować i zostanę w domu będę za tobą tęsknić bardziej, niż kiedykolwiek będziesz wiedzieć - powiedział swoim ochrypłym głosem, sprawiając, że nie mogłem otrząsnąć się z osłupienia, dopóki silnik samochodu nie zgasł, a między nami zapanowała cisza przerywana przez szum wiatru dobijającego się w szyby auta i tłumionej gadaniny uczniów, przemykających kilkanaście metrów przed nami.

- Więc... - zaśmiałem się, kiedy nasze głosy się zsynchronizowały i mimo tego ani ja, ani on nie wiedzieliśmy, co mamy powiedzieć.

- Mów ty - zachęcił mnie, odpinając pas, żeby skierować się bardziej w moją stronę, co uczyniłem w tym samym czasie.

- Sam nie wiem... jesteśmy na miejscu i... nie wiem, co chciałem powiedzieć - zaśmiałem się, chwilę po tym przegryzając wargę. Poczułem na sobie czyjeś spojrzenie i dostrzegałem Emily, która stała przy obskurnej furtce, wyraźnie zniecierpliwiona czekaniem na mnie. Kiwnęła do mnie głową z małym uśmiechem. I wtedy trzy słowa wcięły się w te chwile, i gdyby mogły wydać jakiś odgłos, byłby to dźwięk strzały wcinającej się w powietrze.

- Mogę cię pocałować?

Zamrugałem kilkukrotnie, mając wrażenie, że się przesłyszałem, ale to było zbyt wyraźne, abym mógł coś źle zrozumieć.

Zebrałem w sobie siły, powstrzymując drżenie kolan i zwróciłem na niego wzrok. Jak się okazało, twarz Louisa była już dużo bliżej niż zaledwie ćwierć minuty temu.

- Chcę, żebyś pewnego razu chciał mnie pocałować tak bardzo, że nawet nie zapytasz - rzuciłem, samemu nastawiając twarz naprzeciw jego ust i jeszcze usłyszałem tylko szelest kurtki szatyna, zanim miękka dłoń odnalazła się na moim policzku, przyciągając mnie do jego warg.

Znowu miałem wrażenie, że cały świat uciekł przed moimi oczami, gdy zamknąłem powieki w zupełności skupiając się na uczuciu naparcia na moje nabrzmiałe usta. To trwało i... było po prostu zetknięciem się ze sobą naszych rozgrzanych warg, po czym, dopiero kiedy dłoń Louisa przebiegła od policzka do boku mojej głowy, rozgarniając w ten sposób oklapnięte loki... dopiero wtedy nasze usta poruszyły się i miałem wrażenie, że robiły to z każdą chwilą o niebo lepiej niż jeszcze poprzednim razem. Nasze ruchy były coraz bardziej precyzyjne, dopracowane i emocjonalne, przekazując tak wiele uczuć, które były zbyt ogromne, by zwykłe słowa mogły je uklarować.

Następnie, kiedy już zdawałem się otrząsnąć z początkowego szoku, położyłem obie dłonie na jego pachnącym karku, natrafiając palcami również na kontur tatuaży znajdującego się pod obojczykiem, gdy moje opuszki przez przypadek wślizgnęły się ciekawsko za deseń koszuli Louisa. Od razu wycofałem swoje dłonie, odchylając się delikatnie, żeby natrafić na jego zamroczone spojrzenie. Pocałował mnie jeszcze raz. Teraz już bardziej enigmatycznie, bez pośpiechu i... tak delikatnie, jakby moje usta były czymś bardzo wrażliwym i wyjątkowym.

Wróciłem na swój fotel. Nie mogłem oderwać spojrzenia od tęczówek, w których teraz pojawiła się poświata, rozjaśniająca błękit.

- Nigdy nie wiesz, do czego ludzie muszą wracać do domu. Zawsze bądź życzliwy, nawet dla tych największych dupków - polecił mi, kiedy złapałem za klamkę samochodu.

- A ty napisz do mnie, jeśli naprawdę będziesz tęsknić - rzuciłem zza ramienia, otwierając drzwi i wychodząc z samochodu słysząc jedynie "napiszę" nim zatrzasnąłem je na niepewnych nogach stawiając kroki w stronę szkoły i co najistotniejsze, mojej przyjaciółki, która teraz stała tam z rozdziawionymi ustami tak jak kilkoro uczniów, którzy jeszcze rozglądali się za bogatym samochodem, później bacznie obserwując również mnie.

Speszyłem się, jak zwykle, gdy sytuacja stawiała mnie w centrum uwagi, jednak ten uradowany pisk Emily był tego warty.

- Wy, pedały, zrobiliście mi dzień - wskazała na mnie palcem, następnie wskakując w moje ramiona, sprawiając że prawie osunąłem się na chodnik.

- Emily, on jest taki...

- Czarujący? Seksowny? Dobrze całujący?

- Jest jak wszystkie najlepsze cechy zebrane w jednej osobie - westchnąłem z rozmarzeniem. - I właściwie już umówiliśmy się na następną randkę tylko jeszcze bezterminowo, uzgodnimy to, gdy do mnie napisze wieczorem - przegryzłem dolną wargę, mówiąc praktycznie na bezdechu.

- Jezu, skarbie, jak ja kocham widzieć cię takiego szczęśliwego - Emily ze stanu euforii zmieniła się w wzruszoną uśmiechającą się kupę. - Miałam cię od razu opieprzyć za to, że masz wyciszony telefon, matołku, ale teraz to nieistotne. Moi Larrents się rozwijają!

- Cokolwiek to znaczy - wzruszyłem ramionami, kiedy zaczęliśmy kierować się w stronę wyjścia, uprzednio przechodząc obok elity najpopularniejszych w liceum dziewczyn. Miałem nawet wrażenie, że ich spojrzenie ulokowane na mnie było pełne zazdrości i towarzyszyła mi pewnego rodzaju satysfakcja, gdy zobaczyłem wściekłe rumieńce na policzkach jednej z nich.

- Opowiesz mi wszystko w pracy, nie wymigasz się - Emy pogroziła mi palcem.

Pozwoliłem jej uczepić się swojego ramienia i nawet kiedy wchodziliśmy do budynku, z mojej twarzy ani na milimetr nie osunął się mikry uśmiech.

Wtedy poczułem coś, czego szukałam całe życie, od kiedy tylko pamiętam. Ponieważ nagle... poczułam się bezpiecznie w swojej głowie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro