Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział dziewiąty; nieznany mężczyzna

Słońce zawsze przypominało mi wielką, czerwoną kulę. Już od dziecka uważałem zjawisko, jakim jest zachód słońca za coś wybitnie pięknego. Kiedy byłem całkiem małym chłopcem uwielbiałem z czujnością wpatrywać ślepia w chowający się, jaskrawy obłok. Wczepiałem dłonie w szyby w moim małym pokoiku i wypatrywałem jak słońce ściąga się coraz bardziej w dół, do linii horyzontu. Powoli, powoli... chyli się ku ziemi. Kolejne kawałki jego cudownej tarczy znikają za linią; czasem jakaś mała chmurka zasłania nam widok, ale letni wietrzyk zaraz ją przepędza. Dzięki temu możemy z uwagą obserwować naszą gwiazdę udającą się na spoczynek. Wydaje nam się, że czerwone barwy przechodzą na resztę nieba. Tak, jakby słońce było paletą z farbą, której używa jakiś potężny malarz, by nadać kolor całemu widnokręgowi.

Jednocześnie robi cię coraz bardziej ciemno. Przez coraz gęstsze chmury zaczynają nieśmiało prześwitywać gwiazdy. Zazwyczaj temperatura robi się wówczas coraz niższa.

Kiedy wychylałem twarz w kierunku tego cudownego widoku, stąpałem swoimi stopami po moście. Nie wiedziałem, kiedy zrzuciłem swoje obuwie. Ten moment musiał mi umknąć. Patrzyłem ze zdezorientowaniem na swoje palce u stóp. Skurczyłem brwi, jakby chcąc sobie coś przypomnieć, ale w mojej głowie tliła się tylko pustka. Drgnąłem za sprawą szarpnięcia mojej dłoni. Unosząc swoją twarz, poczułem dwa palce na podbródku z czuciem gładzące szczyt mojej brody. Odcienie błękitu znów przeplatały się w szklanych oczętach, walcząc z szalonymi iskierkami. Mały uśmieszek czaił się przy kącikach trochę sinych ust. Louis pociągnął mnie w jakimś nieznanym kierunku.

Zauważyłem, że sprytne słońce zaszło już, korzystając z naszej nieuwagi. Wpatrzeni w mrugające gwiazdki zapomnieliśmy o śledzeniu tej największej; ciągle nie wiedziałem jak to możliwe.

Nie bałem się, że drzazgi wbiją się w moje wiotkie pięty. Nawet nie czułem swoich kroków, z przyjemnością odczuwając ciepło prężące się po opuszki palców lewej dłoni. Szatyn trzymał mój nadgarstek w żelaznym uścisku, podążając w kierunku ramy mostu. Barierka opleciona była różnorodnymi kwiatami, a ja korzystając z tego, zaciągnąłem się zapachem, marszcząc nos z beztroską, kiedy silna, wyzwalająca woń wkradła się do moich nozdrzy. Przyglądałem się budynkom, które otaczały panoramę. Całkowita cisza biła w moje uszy, gdy miękkie, wilgotne usta owinęły się tuż przy moim uchu. Z leniwym uśmiechem spojrzałem trochę w dół, skupiając swój wzrok na skrzących się falach wody. Wziąłem dolną wargę między zęby, dotykając kciukiem płatków jednego z kwiatu.

- Fioletowa róża chińska -usłyszałem obok. Louis przyciągnął mnie do swojego boku, otulając kwiaty własnym spojrzeniem. - Znasz jej znaczenie? - pokiwałem przecząco głową, wręcz z nostalgią wypatrując lekkich rumieńców na jego policzkach. Zaśmiał się przyjaźnie, kręcąc głową. - Ten kwiat jest symbolem miłości od pierwszego wejrzenia. Darując ją w ten sposób można pokazać wybrankowi swoje oczarowanie jego osobą. Ma możliwość uzewnętrznienia własnych uczuć. Robi wrażenie; jest bardzo rzadko spotykana, a jej wygląd powala na kolana. Róża ta podarowana w prezencie nigdy nie zostanie zapomniana, tak samo jak ten, kto ją powierzył.

Obserwowałem z bacznością krótkie palce dwudziestoośmiolatka sunące po zielonej łodydze. Przeraziłem się, kiedy kolce raniły delikatną skórę, a on zupełnie się tym nie przejmował, wlepiając szaleńcze spojrzenie w kwiat. To niemożliwe, przecież on go ranił. Louis krwawił, coraz bardziej pokaleczony... krwawił. Moje usta nie były zdolne do wymówienia choć jednego słowa protestu, kiedy w końcu z samozachwytem zdobiącym jego śniadą twarz, poruszał wyrwanym kwiatem między palcami obu dłoni. Krwawa czerwień stanowiła kontrast z fioletem rośliny i kolorem jego mlecznej skóry. Zaciskałem zimne wargi, nabierając powietrza do swoich płuc. Pokręciłem głową, ściągając brodę w dół, kiedy Louis wczepił kwiat gdzieś w moje loki. Wyeksponowałem swój policzek, nie patrząc w jego kierunku, a gdzieś w bok. Ciepłe usta muskały linię mojej szczęki natarczywie zaczepiając również wrażliwą skórę bliżej skroni. Znów zadrżałem, kompletnie pozbawiony możliwości ruchu.

- Myślałeś, że się niczego nie dowiem- szept owiał moją twarz. - Że nie dowiem się tego, jak zniszczoną jesteś osobą - kontynuował zawzięcie. Złapał jedną dłonią mój szal, znów w ten sam, oględny sposób. - Zawiodłeś mnie, tak bardzo mnie zawiodłeś. Na co miałeś nadzieję, Harry? Przecież na nic nie zasługujesz. Jesteś nic nie warty. Jak róża, którą można pozbawić wszystkich płatków, złapać w dłoń i zgnieść.

- Nie mów tak... - skurczyłem się, garbiąc swoje otępiałe plecy pod wpływem jego jadowitego głosu. Poczułem jak telepoczę, robiąc nieświadomy krok w tył. Mogłem upaść, gdyby nie silna dłoń łapiąca moje lędźwie. Ekstatyczny uścisk zacieśnił się na mojej szczęce zmazując ściekające wzdłuż twarzy gorzkie łzy wstydu kłębiące się w moich oczach.

- Przestań wyć!

Stałem pełen szoku, łapiąc powietrze garściami.

- Wstydź się - trącił stopą znicz, stojący tuż obok naszych sylwetek. Świeczka, która dotychczas rzucała wokół siebie piękne smugi światła, teraz leżała u moich stóp rozprzestrzeniając płomień po powłoce podłoża. Ogień zbliżał się do mnie, rosnąc przeraźliwie szybko. Louis wciąż trzymał mnie mocno, pozbawiając możliwości ucieczki. Dusiłem się własnym szlochem, zaciskając palce na płonącej twarzy. Krzyczałem, ale on tylko patrzył bez wzruszenia, robiąc krok w tył, aby płomień go nie dosięgnął. Ogień i tak go nie atakował, chciał zabić tylko mnie.

- Dlaczego Louis? - zapłakałem. - Przecież wciąż mógłbym cię kochać - zacisnąłem oczy, gdy skóra paliła mnie coraz bardziej.

Następnie usłyszałem brzdęk.

Brzęcząca melodia w ogóle nie pasowała do tego, co przeżywałem. Przy wybudzaniu się towarzyszyło mi uczucie, jakbym spadł z ogromnej wysokości, co wstrząsnęło moim ciałem.

Moje nogi były uwięzione pod czyimś ciężkim, co łączyło razem moje koślawe stopy. Nie mogłem poruszyć swoimi kończynami, ale irytujący dźwięk nie dawał mi spokoju. Wplątany w ciepło, poczułem żar rzucający się na moje plecy, a samotna kropla słonego potu już spływała po mojej klatce piersiowej, na której również ułożona była jakaś ciepła rzecz. Napierała idealnie na miejsce pod moim sercem.

Dźwięk cały czas dudnił, kiedy otworzyłem oczy w jednej chwili wypuszczając z gardła tym samym krótki, zerwany jęk. Gorący oddech uderzył w kawałek jaskrawego materiału, który przysłaniał moje wargi. Naprawdę nie mogłem przewidzieć, dlaczego pościel sięgała mi aż do nosa, lecz ta rzecz z pewnością nie była niczym sprawiedliwym, ponieważ kołdra odcinała mi dopływ do upragnionego powietrza. Wisiał nade mną nieznany sufit, dryfujący nad moimi oczami. Trochę zakręciło mi się w głowie przez zły sen, jaki jeszcze moment temu nawiedzał mnie, zostawiając obrazy męki w mojej i tak już pokiereszowanej psychice. Tym razem było zupełnie inaczej niż dotychczas, ponieważ zawinięte na moim boku ciało łagodziło mój strach, a zwykła obecność drugiej osoby pomogła mi przyswoić do siebie rzeczywistość. Byłem jak zwykle zszokowany, ale nie miałem ochoty płakać ani krzyczeć, tylko pozbyć się tego krzykliwego dzwonka. Spojrzałem na bok, dostrzegając po lewej stronie mojej twarzy szafkę nocną. Przy lampce leżał mój własny telefon, który tworzył ten hałas. Gdy przetworzyłem sytuację, w której się znalazłem, w moje ramię uderzyła twarz szatyna. Mężczyzna zdecydowanie się przebudzał, przesuwając we śnie policzkiem o mój bark, a następnie odsunął się.

Kiedy wydał z siebie zduszone stęknięcie, wyplątał rękę spod mojej koszulki i zdjął stopę z mojej pięty, chowając twarz w swojej dłoni. Zamrugałem kilkukrotnie, ponieważ promienie słoneczne uderzyły w moje wrażliwe oczy z taką samą prędkością, z jaką spojrzałem w okno.

Wyciągnąłem tułów, w ołowiały sposób wyprężając ramię w kierunku telefonu. Zacisnąłem powieki, kiedy obraz wciąż nie chciał się wyostrzyć, co powodowało chwilowe zawieszenie mojego mózgu, kiedy wpatrywałem się w wyświetlacz smartphone'a mrużąc oczy.

Potarłem pośladki o miękki materac i zgarbiłem się jeszcze bardziej, wzdychając z dezaprobatą, gdy w końcu wyczytałem z ekranu komórki imię mojej przyjaciółki.

Zwinnym sunięciem opuszką palca wyłączyłem tę irytującą melodię, tym samym odbierając połączenie.

- Dlaczego dzwonisz do mnie w nocy, Em? - jęknąłem zachryple, lekko drżąco i niewyraźnie, ponieważ zgiąłem swoje kolana przyciągając je do klatki piersiowej i włożyłem twarz między nie. Z przyłożonym telefonem do ucha cierpliwie czekałem, aż mój oddech nabierze normalnego tempa. Złapałem swoje włosy w drugą garść - chociaż nie było tak dramatycznie jak w ostatnie noce, wciąż moje ciało było cierpkie, a ja sam zdenerwowany. I nie było w tym nic przyjemnego.

- W środku nocy? - Ton Emilu wskazywał na to, że nie ma do mnie urazy za wczorajsze wydarzenie. - Jest już całkiem ładny poranek. Wiesz... ptaszki śpiewają, natura się budzi do życia i trochę jebie gównem, kiedy ludzie wyprowadzają swoje psy na spacer. Ach, dzień jak co dzień.

- Poranek?! - rozbudziłem się w jednej chwili, nie zanadto unosząc swój głos, żeby nie przestraszyć leżącego obok Louisa. Moja głowa wystrzeliła w górę prosto na zdezorientowane spojrzenie szatyna. Więc było za późno. Wyglądało na to, że nie miał w zamiarze ponownie zasnąć, gdy pocierał piąstką swoją powiekę. W innych okolicznościach stwierdziłbym, że wygląda zaskakująco uroczo. - Czekaj, jak- jak poranek? Która jest godzina, jesteś już w pracy? Jezu, Mark mnie chyba zabije i-

- Czekaj Harry. Uspokój się, kretynie.

Mogłem sobie wyobrazić, jak Emily właśnie wywraca oczami.

- Jest już prawie jedenasta, ale mamy środę, a ty nie pracujesz w środy. Mniejsza z tym, załatwiłam ci wolny dzień w piątek. Masz całe południe i wieczór zarezerwowane dla siebie. Odpoczniesz do końca tego tygodnia, ok? Nie musisz się stresować pracą. - Jej słowa przyprawiły mnie o ogrom ulgi. Westchnąłem, koncentrując się na tym uczuciu.

- Czekaj, więc dlaczego mnie obudziłaś? - fuknąłem. Rzuciłem spojrzenie na Louisa, który dzielnie nasłuchiwał mojej rozmowy, chichocząc. Przecierał senne oczy palcami, opierając bok ciała na lewym łokciu. Jego włosy wyglądały jakby wstrząsnął nimi huragan.

- No nie gadaj, serio Styles? - Emily oburzyła się z mlasknięciem. - Zadzwoniłam, żeby sprawdzić czy żyjesz, a ty odwdzięczasz mi się czymś takim, ty mały futrzaku?

- Spałem! Jestem sfrustrowany i zdezorientowany - wyjaśniłem jej. Druga część mnie chciała wycałować dłonie Emily. Gdyby nie jej telefon, pewnie obudziłbym się chwilę później z większą paniką. Było do tego blisko. - Dziękuję, że się o mnie martwisz. Mam się w porządku.

- W porządku jak: w porządku, czy w porządku jak: znowu mnie okłamujesz? - nie dało się nie wyczuć pretensji w jej głosie.

- Emily... - westchnąłem, odgarniając włosy z moich oczu. - Uwierz mi, mam już przy sobie jedną niańkę - powstrzymywałem się od tego, by oznajmić przyjaciółce, że zostałem na noc u mojego Louisa, ale chciałem jej to przekazać w nieoczywisty sposób. Żeby jeszcze bardziej ją zdenerwować.

- O czym mówisz, ciołku?!

- Jezu, Em. Nie krzycz, wciąż jestem senny - skrzywiłem się. - Louis jest dla mnie wystarczający. Przepraszam, ale to prawda. A teraz obudziłaś nas obu i powinienem się za to obrazić, ale w gruncie rzeczy doceniam, że się przejmujesz. Mam się dobrze i dziękuję za załatwienie mi urlopu.

- Chcesz mi tym przekazać, że Louis jest tam obok ciebie w jednym łóżku. Tym samym łóżku? -- dociekiwała. Zakryłem swoje usta dłonią, tłumiąc ziewnięcie. - O rany, czekaj. Nie jesteś już prawiczkiem?!

Wyłupiłem oczy. Louis roześmiał się w głos, a ja spłonąłem we własnych rumieńcach.

- Nie byłem nim, kiedy się poznaliśmy. Chcę już zakończyć tę rozmowę. Możesz już sobie iiiiiść?

- Pewnie, smrodzie. Idę do Michaela. Odezwij się do mnie jutro!

- Czemu jutro? - uniosłem brwi. - Nie spotkamy się dzisiaj? Na przykład wieczorem?

- Będę zajęta, Harry - podkreśliła te słowa i byłem pewien o jakie zajęcie jej chodzi. Po krótkiej wymianie półsłówek, Emily się rozłączyła.

- Wow... - skwitował Tomlinson. Uniósł swoje ramiona do góry, gdy rzuciłem telefon obok swoich stóp. Zaczął się przeciągać z leniwym uśmiechem na ustach z osępłym długim mamrotem, kiedy zauważył, że uniosłem wzrok na jego tors, który teraz prężył. - Ona jest pokręcona - po tym bezwładnie opadł plecami na materac i przeplatankę pościeli.

- Hm? - wydąłem wargi.

- Emily.

Spojrzałem na Louisa. On utkwił swój wzrok w ścianie naprzeciw. Odruchowo zerknąłem na jego dłonie, które w swojej smukłości i bladej skórze nie wyróżniały się niczym wcześniej mi nieznanym. Kilka żył odznaczało się blisko knykci, kiedy zgarbił się, patrząc na mnie z nikłą tajemnicą w oczach, jakby nie wiedział, czemu koncentruje się na tej jednej części jego ciała. Rzeczywiście, nie mógł wiedzieć. Przełknąłem ślinę, zastanawiając się, co powinienem zrobić, i czy mu powiedzieć.

Poczułem ciepłe wnętrze jego dłoni i opuszki palców, owijające się wokół grzbietu mojego ramienia. Odrętwienie drzemało we mnie, niepokój nie mógł wydostać się z moich komórek, ale, o dziwo, żaden z moich epizodów nie nadszedł. Po prostu przez dłuższe, kilka sekund patrzyłem na niego lekko drgając. Mimo wiedzy, że nie zrobi mi krzywdy, i tak coś nie pozwalało mi się zbliżyć. Czułem przez to wyrzuty sumienia.

- Czy to dla ciebie zbyt wiele? - spytał półszeptem. Przesunął palcami po zgięciu mojego łokcia tam, gdzie skóra trochę lepiła się od potu. Wychylił się, patrząc za krawędzie łóżka, odnajdując gdzieś na podłodze swoje spodnie. Wyjął z nich zgniecioną paczkę papierosów wraz z zapalniczką.

Na szafce nocnej, wzrokiem odnalazłem popielniczkę, którą szatyn przysunął ku sobie. Obserwowałem jego gładkie łopatki, wypuszczając z warg oddech.

- Wczoraj... myślę, że powiedziałem dużo o sobie. To trochę mnie przerasta - wzruszyłem garbowo ramionami. - Nie bierz tego do siebie.

Louis wsunął papierosa między usta. Gdy tylko zginał ramiona, jego bicepsy się naprężały. Pogniecione włosy i tak przypominały arcydzieło w swoim mirażowym nieładzie. Każdy element jego nie idealności i tak tworzył estetyczny obraz ponadludzkiego piękna.

- Śniłeś mi się - przyznałem w końcu, opuszczając brodę. Wzrok powędrował na palce moich stóp, wystających poza pościel. Uznałem, że nie mam nic do stracenia.

- W innych okolicznościach rzekłbym, że czuję się zaszczycony - zaśmiał się z cierpkością, odpalając papierosa. - Ale to pewnie nie był dobry sen, więc wybacz.

Uśmiechnąłem się, pokazując mu tym, że wcale mnie nie uraził.

- Chciałbym wiedzieć, co oznaczają moje sny - skurczyłem swoje nozdrza, napawając się zapachem mentolowego papierosa. - Są realistyczne i nie sądzę, by były... przypadkowe.

- Myślisz, że coś tworzą?

- Na pewno nie pojawiają się przypadkowo - pokręciłem głową. - Albo po prostu, kurwa, wariuję.

Louis zwrócił twarz w moim kierunku, wydmuchując dym. Poczułem jak obłok szczypie mnie w oczy, kiedy rozmył się na krzywiznach mojej twarzy, znikając pomiędzy burzą loków.

- Myślisz, że czujesz się gotów porozmawiać o tym z kimś, kto zna się na ludzkich problemach? Cierpisz, Harry, to zupełnie niesprawiedliwe.

Włożył papieros do moich ust. Owinąłem od razu wargi wokół skręta, palcami łapiąc trzon papierosa i opadłem plecami na poduszki tuż obok szatyna. Poczułem jak moje plecy dosłownie topią się w miękkim materiale, który zdecydowanie pachniał Louisem.

- Masz na myśli swojego przyjaciela, który zajmuje się takimi świrami jak ja?

- Nie - pokręcił głową, porywając moje okrycie. Zadrżałem, czując gęsią skórkę, która wyłoniła się na udach, a cienkie, jasne włosy na moich ramionach stanęły dęba. Moja nocna koszula podwinęła się na wysokość żeber, a coś sprawiło, że świadomość o mojej nagości wcale nie wprowadziła mnie w uczucie skrępowania. Fuknąłem na Louisa, widząc, że zawija się w biały kokon, zabierając z mojej dłoni niedopałek. - Mam na myśli kogoś, kto pomaga oswoić własne myśli.

- I mógłby się ze mną spotkać?

- Nawet w każdej chwili. Nie musi traktować cię jako pacjenta, moglibyście spotkać się nawet w kawiarni.

- W porządku. Ale skąd znasz takich ludzi?

- On pomógł mi z moim największym problemem, teraz się kumplujemy. To przeszłość.

- Opowiesz mi kiedyś?

Zobaczyłem jak gasi niedopałek w popielniczce, zerkając w okno.

- Jasne. Ale teraz śniadanie.

- Zawsze musisz zmieniać temat w takich momentach? - przewróciłem oczami, szukając wzrokiem swoich ubrań. Louis zaśmiał się i dał mi pstryczka w nos.

- Właśnie tak. A teraz pospiesz się, maluchu.

- Dzisiaj to ja coś przyrządzę - zaoferowałem. - Pokażę ci, jak zrobić omlety tak, by ich nie spalić - uśmiechnąłem się chyłkiem, drapiąc swój nos. Louis opuścił łóżko, a ja jeszcze przez krótką chwilę patrzyłem w okno, wciąż trzymając drżącą dłoń na udzie.

Musiałem stawić czoła swoim lękom. To brzmi przecież banalnie.

-*-

Ale kto by przewidział, że Louis dosłownie nie zechce wypuścić mnie ze swojego mieszkania? To może brzmieć jak coś absolutnie uroczego, ale w pewnym momencie byłem lekko zdezorientowany. Naprawdę chciał się mną opiekować i nawet, gdy o tym mówił, jego oczy połyskiwały. Pomagał mi zrobić śniadanie, pokazał jak karmi swojego kota i znowu włączył bajki. Dopiero, kiedy na moim porcelanowym talerzu zabrakło nawet najmniejszych okruszków jedzenia, przypomniał sobie, że powinien sprawdzić stan swojej firmy. Zauważyłem, że traktuje galerię sztuki niemalże jak niemowlaka. Mimo obowiązków nie chciał mnie zostawić. Zaproponował wspólny wyjazd do jego pracy, ale nie, nie chciałem być dłużej na jego głowie. Byłbym tylko przeszkodą. Poza tym, życie nauczyło mnie, że lepiej delektować się szczęśliwymi chwilami, niż łaknąć od razu wszystkiego naraz.

- Musisz się jeszcze trochę postarać - zażartowałem, podnosząc tułów, kiedy zawiązałem swojego buta w absurdalnie niewygodnej pozycji, by sięgnąć do stóp. Czułem na sobie wzrok tego wrednego kocura, który ciągle na mnie syczał, uciekając chociaż nawet ani razu go nie dotknąłem. Étienne siedział przez cały czas w toalecie, gdzie ponoć było jego posłanie. Odczuwałem między nami napięcie, a to przecież tylko zwierzak. Widocznie czuł, że to on jest panem tego domu.

Louis sam nakrył swoje plecy wyblakłą, dżinsową kurtką, sięgającą mu do połowy lędźwi. Absolutnie gorący widok.

Naprężyłem się jak struna, czując nagły nacisk wokół mojego karku. Ciepły materiał okazał się być niezwykle miękki i... czerwony, właściwie bardzo intensywnie wiśniowy.

- To tylko szal - szatyn zaśmiał się blisko mojego ucha, niemalże nachylając się nade mną, żeby owinąć bawełnianą kreację w estetyczny sposób, przeplatając przez siebie dwa końce.

- Przecież mamy sierpień! - zmarszczyłem brwi, kładąc wnętrze dłoni na materiale. Louis odsunął się, stojąc obok mnie, natomiast jego lewa dłoń już zaciskała palce wokół dorodnego pęczka kluczy. Uśmiechnął się subtelnie w ten swój zuchwały sposób. Poruszył nikłym wąsem jak zawsze zadzierając nosa do góry, gdy stawał się poirytowany. Wtedy jego górna warga chyłkiem marszczyła się, a grzywka bardziej opadała na środek czoła. Jednym sunięciem palca wskazującego odgarnął kosmyk, podchodząc do drzwi z wyprostowanymi plecami. W przeciwieństwie do mnie dbał o wygląd swojej postury. Zawsze chodził wyprężony i stawiał miękkie kroki, gdy ja w tym czasie garbiłem się i nawet to dowodziło mojej niepewności. On miał tę naturalną filigranowość i grację, (totalnie gejowską, swoją drogą).

- Nie bądź ciągle taki uparty - parsknął. - Wciąż jest okropnie chłodno po wczorajszej ulewie. Dekolt twojej koszuli, która jak mniemam sięga być może do pępka - zakpił, spojrzeniem niemal ostentacyjnie naciskając na mój brzuch - nie jest zbyt odpowiedni na te warunki. A ten twój, pożal się Boże, płaszczyk wcale nie wygląda na dobre uchronienie przed mrozem.

Przepuścił mnie na klatkę schodową, gdy skrzyżowałem ramiona na piersi z infantylnym oburzeniem. To, jakim śpiewającym tonem wypowiadał każde, przeciągłe słowo, zwracając mi tę niedorzeczną uwagę, sprawiło, że poczułem motylki w brzuchu.

- Martwisz się, że mógłbym zachorować? - uśmiechnąłem się, obserwując jak przekręca kluczyk w zamku.

- Poniekąd - poruszył brwiami, co zauważyłem patrząc na jego profil. Po zamknięciu mieszkania obrócił się na pięcie. Moja pewność siebie zmalała, gdy owiał mnie spojrzeniem, mrugając w nietypowy jak dotąd sposób. - Twoje sutki też wyglądają na niedorzecznie wrażliwe i nie chciałbym, żeby zmarzły.

I och, co słucham?

- Louis! - mój głos odbił się chyba od wszystkich sześciu pięter. Tomlinson wychylił kąciki ust półgębkiem, obchodząc mnie i zaczął schodzić wzdłuż wąskich schodów, wychylając ramię, by dotknąć poręczy. Co za hiena. - Nie możesz mówić o moich sutkach. Nie możesz być tak poważny mówiąc o nich.

- Naprawdę, nie mogę? - jęknął. - No weź, chciałbym żeby każdy wiedział jakie różowe i pulchne są.

Sprawiał swoją manierą, że śmiałem się i równocześnie rumieniłem aż po same uszy.

- To żenujące - wymamrotałem, chowając usta w szaliku.

- Nie zgodzę się - usiłował mocnym akcentem podkreślić swój dramatyzm. - Wyglądają na bardzo delikatne, jestem pewien, że lubisz być szczypany i ssany.

- Och, na pewno - odgarnąłem włosy za ucho, zerkając na swoje stopy. - To jest to, co lubisz? - pchnąłem ciężkie drzwi wyjściowe.

- Ssanie sutków?

- Nie - parsknąłem - sprawianie, że czuję się onieśmielony.

- A, tak, racja - machnął ręką, spoglądając w kierunku swojego samochodu, stojącego wzdłuż chodnika. - Myślałem, że doszedłeś do tego już dawno temu.

- Co to za podtekst? - spoważniałem, zaciskając palce na paczce papierosów, leżącej luźno na dnie kieszeni, do której włożyłem dłoń.

- Nie ma żadnego podtekstu, H - wyminął temat, kopiąc mały kamyk, jaki stał na jego drodze. - Staram się o twoje względy praktycznie odkąd tylko się znamy. Nie rozgryzłeś wszystkich moich działań?

- S-sam nie wiem - zawahałem się. - Na pewno nie starałeś się od samego początku. Nie robiłeś tego na serio.

- No co ty! - wyrzucił orientacyjnie dłoń z kluczami. - Wyciągnąłem od ciebie numer telefonu tego samego dnia, w którym się poznaliśmy. Wydawałeś się taki... delikatny, beztroski i trochę zagubiony.

- Miałem siedemnaście lat. Naprawdę zwróciłeś na mnie uwagę? Myślałem, że tylko ze mną pogrywasz.

- Pokazywałem ci swoje zainteresowanie, owszem. Robiłem to trochę zbyt subtelnie. Może rzeczywiście powinienem być bardziej konkretny, ale nie chciałem cię spłoszyć. Tak jak mówisz, miałeś siedemnaście lat. Nie wydawało mi się to odpowiednie. Nasze rozmowy na balkonie, bezzobowiązujące podglądanie okien i zerkanie na wygaszony telefon były całkiem urokliwe. Te drobne gesty musiały być dla mnie wystarczające. Wyglądałeś na kogoś zbyt kruchego, dlatego nie szczyciłem się przy tobie swoimi tekstami na podryw, bo uwierz mi, moje flirty potrafią być nieraz całkiem obrzydliwe - przyznał.

Zamrugałem dwukrotnie, w końcu stawając na chodniku w bezruchu, chcąc o tym wszystkim pomyśleć. Zatrzymaliśmy się przy samochodzie Tomlinsona, który otworzył za pomocą pilota. Oparł się o ubrudzoną przez deszcz maskę auta, napierając pośladkami na drzwi.

- Więc twoja sugestia oznacza, że lubisz mnie od jakiś ponad dwóch lat - przymrużyłem oczy - i wcale nie robiłeś sobie żartów?

- Bardzo ciężko mi odpuszczać - kiwnął głową. - I nie wierzę jak mogłeś pomyśleć, że wszystkie moje sygnały to jakieś drętwe żarty.

- I wciąż nie odpuściłeś?

- Powtarzasz się, Harry, i każesz mnie się powtarzać - przewrócił oczami. - Zwykle walczę o coś do końca, rzadko się poddaję, jeśli na czymś mi zależy. Wiem, że ty też mnie lubisz.

- Skąd ta pewność? - uśmiechnąłem się nerwowo.

- Powiedzmy, że mam swoje sposoby.

Wyciągnąłem dłonie z wnętrza mojego płaszcza, pozwalając, by moje ramiona zwisały wzdłuż moich boków. Stałem na krawężniku przez chwilę mogąc być wyższym od szatyna.

- Dlaczego sądzisz, że wszystko, co robię, to gra? - dodał po chwili ciszy.

Mruknąłem pod nosem, odchylając się na pięcie jak skarcone dziecko. Uciekałem rozchwianym spojrzeniem, błądząc we własnych myślach.

- Ty jesteś Louisem - powiedziałem w końcu z odwagą. - To jest to. Jesteś Louisem. A ja - wyrzuciłem ramionami - Jestem tylko Harrym.

Louis wyprostował się, marszcząc brwi.

- Kto do diabła pozwolił ci mówić o sobie w ten sposób? - naskoczył na mnie. - Harry, nigdy sobie nie umniejszaj. Doceniaj siebie tak, jak robią to twoi bliscy. Jesteś nadwyraz inteligentym chłopcem. Jestem pewny, że i teraz zrozumiesz o co mi chodzi.

Złapał moją dłoń, nie spuszczając ze mnie oczu.

- Naprawdę chciałbym spędzić z tobą więcej czasu na naszej randce - wypuściłem powietrze przez nos, zerkając na nasze przeplatające się wokół siebie palce. - Musisz tylko dać mi trochę czasu.

- Przyjadę po ciebie w piątek. Wyjedziemy do centrum Amsterdamu około siedemnastej. Nic więcej ci nie zdradzę.

Oblizałem szybko swoje usta. - W porządku - podszedłem do niego, zestępując z krawężnika. Wciąż miałem drobne obawy co do tego, że nie spełnię oczekiwań Louisa. Nie byłem dla siebie nawet w połowie osobą godną jego sympatii, ale miałem wrażenie, że muszę zaryzykować.

- Uważaj na siebie, piękny - kąciki jego ust drgnęły do góry, gdy wyciągnął ku mnie swoje ramiona, ściskając moje boki. Automatycznie zgarbiłem się na mocny powiew w moich włosach, a wtedy, pod wpływem pewności siebie, pocałowałem jego żuchwę. Włożyłem dłonie do kieszeni, widząc pociemnione błękitne tęczówki i przebłyski jasnych iskier między rozmywającymi się odcieniami szarości. Pociągnąłem nosem, jak zawsze wtedy, gdy czułem większy wiatr, uderzający w moją twarz. Włożyłem dłonie do kieszeni, gdy on odwrócił się, zasiadając w samochodzie. Wziąłem drżący oddech, żwawym krokiem kierując się w stronę własnego mieszkania. Uświadamiając sobie, że wciąż do mojego karku przylega materiał, jaki podarował mi Louis, poczułem dreszcz i mocniejszy puls na mojej tętnicy.

Musiałem się ogarnąć. Czułem się chory przy mężczyźnie, gdy każdy drobny gest działał na mnie w ten sposób.

Usłyszałem tylko za sobą gwar piszczących opon, które na pewno należały do Tomlinsona.

Szeleszczący oddech wyrwał się z moich ust, kiedy spoglądając wysoko ponad siebie zauważyłem kłębiastą, szarą chmurę, obok której nie mogłem przejść obojętnie, zwłaszcza kiedy mocniejszy wicher zaczął rwać moje włosy. Przysłoniłem głowę kapturem i ze zmarszczonym nosem dotarłem do klatki schodowej.
Podreptałem truchtem, chowając się pod blaszanym daszkiem wysuniętym nad drzwiami. Zerknąłem na domofon, przymierzając się do tego, by wpisać ciąg liczb, ponieważ przekonałem się o tym, że drzwi są zamknięte, kiedy pociągnąłem je w swoim kierunku, a one ani drgnęły. Kątem oka dostrzegałem mężczyznę, który skrywał twarz pod czarnym parasolem. Widocznie musiał mi się przyglądać, ponieważ czułem na sobie intensywne spojrzenie. Pragnąłem jak najszybciej dostać się do środka, ale moje palce były mokre, ślizgały się po domofonie i nie poradziłem sobie z wpisaniem kodu. Musiałem wpisać go ponownie.

- Marcel - melodyjny głos mężczyzny dostał się do mojego ucha, rozbrzmiewając wraz z dźwiękiem coraz szybszych kropel, odbijających się od asfaltu.

Zerknąłem na niego, dostrzegając jego młodą twarz, która zaledwie moment temu na pewno była w dużo bardziej bezpiecznej odległości niż teraz.

- Mylisz mnie z kimś - zacząłem tłumaczyć się niezgrabnie, naciskając ostatni przycisk. - Przepraszam, spieszę się.

Pociągnąłem za drzwi po usłyszeniu dźwięku, jaki informował mnie o odblokowaniu ich. Syknąłem ze zdezorientowanie, czując zaciskające się wokół mojego nadgarstka palce. Mężczyzna trzymał moją dłoń w żelaznym uścisku, ciągnąc mnie w swoim kierunku.

- Proszę mnie puścić. Natychmiast! - warknąłem, kurczowo trzymając się klamki. Unikałem patrzenia w jego twarz, wyrywając się.

- Myślisz, że tak łatwo się wymigasz? - sarknął jadowicie. Kłykcie mężczyzny pojaśniały do bieli, kiedy uniosłem spojrzenie z jego dłoni na pociemniałe, brązowe tęczówki, skalane ciemnymi rzęsami. - Oskubałeś mnie z kilkuset funtów i nie spełniłeś swojego pieprzonego zadania.

Z każdym słowem coraz bardziej zaciskał zęby, wprawiając mnie tym w osłupienie. Instynktownie wolną ręką pociągnąłem ciężkie drzwi w naszym kierunku, uderzając przeciwnika w ramię odziane zamszowym, na pewno kosztownym płaszczem. Gdy uwolniłem się, przemknąłem do środku, w natychmiastowym tempie zamykając się w klatce i z ukłuciem wzdłuż lewego płuca kierowałem się ku górze, prosto do własnego mieszkania.

Nie jestem oszustem, przecież to był tylko wypadek. Ale nie mogę teraz oddać mu tych pieniędzy. Wszystkie moje oszczędności wydałem na książki.

Pokonując ostatnie stopnie, wyciągnąłem z kieszeni klucz, automatycznie wciskając go w zamek. Po dotarciu do środka, oparłem plecy o drewnianą powierzchnię. Dopiero teraz dostrzegłem w jak szybki i spazmatyczny sposób moja klatka piersiowa unosi się w górę i w dół. Puls stał się odczuwalny nawet przy płatkach uszu. Tego wszystkiego było zbyt wiele.

- Boże, co ja teraz zrobię? - prawie zapłakałem.

Zmarszczyłem brwi, zwracając uwagę na doskwierany chłód, który wypełniał pomieszczenia. Nie przejmując się przemokniętymi butami, wszedłem do salonu, kucając przy grzejniku. Po położeniu dłoni na kaloryferze, uświadomiłem sobie, że musiałem najwyraźniej nie zapłacić rachunków za ogrzewanie. Zupełna katastrofa. Nie miałem wyjścia, musiałem poprosić o pomoc.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro