Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział dwunasty; sztuka

Nikt nie wspomniał o tym, co się stało lub o tym, co miało się stać. Właściwie oboje nie mogliśmy wiedzieć, o czym myśli ten drugi. Mi mogło tylko się wydawać, że to wszystko zmierza do pocałunku, a Louis mógł naturalnie zbłądzić wzorkiem w kierunku moich ust. Paradoksalnie marzyłem, by wtedy mnie pocałował, a z drugiej strony panikowałem na samo tego wyobrażenie. Przecież nigdy nie próbowałem tego z nikim. Nikt nie dotykał moich ust, co gorsza, ja nie dotykałem cudzych. Skąd mogłem wiedzieć, jak to się robi, jak całować? Mógłbym tylko ośmieszyć się swoją niezgrabnością przed Tomlinsonem, który, jak sądzę, nie ma pojęcia o braku mojego doświadczenia. Z drugiej strony myślę, że to jest całkiem nieuniknione. Bo tak przecież robią zakochańce. Pocałunki to jedne z ich rzeczy, a ja i Louis jesteśmy na tej drodze. Więc, dlaczego na samą myśl o zbliżeniu się do tego, dostaję mdłości ze strachu? To powinno być... naturalne. Ale ja miałem zbyt wiele obaw. Zresztą, jak zwykle.

Louis szybko zmienił temat, łapiąc mnie za dłoń i ciągnąc przez długie schody do kolejnego pomieszczenia, zaprowadził mnie do jakiejś greckiej rzeźby. Opowiadał o wszystkich rzeczach z zamiłowaniem w ochrypłym, lecz wciąż kojącym głosie, a ja korzystałem z tego, że mogłem pławić się z przyjemności nasłuchując cudownej barwy i równie wartościowej, pięknej treści.

W pewnym momencie zaczął ciągnąć mnie przez cały korytarz, nie dając czasu na rozglądanie się po obrazach zdobiących ściany. Wykręcałem ciągle głowę, by zobaczyć jak najwięcej, ale tempo Louisa uniemożliwiło mi zapamiętanie czegokolwiek.

- G-gdzie mnie teraz prowadzisz? - zaśmiałem się, stwarzając opór, aby subtelnie przekazać mu, żeby tak nie pędził.

- Pokażę ci widoki z okiennic, tak jak obiecałem. Mamy tam wino.

- Wino? - moje brwi wystrzeliły w górę, a w zamian uścisk wzmocnił się na mojej dłoni z otuchą. - Louis Tomlinson chce mnie upić?

Razem z zakrętem, natknąłem się na donośny śmiech.

- Oczywiście, powinieneś teraz zacząć uciekać i krzyczeć!

Uśmiechnąłem się, ale kiedy dotarliśmy do miejsca docelowego, ten filuterny uśmiech zszedł mi z twarzy szybciej, niż się na niej pojawił. Z urzeczeniem obserwowałem dużą salę, która wypełniona aż po brzegi malowidłami wydawała mi się podobna do poprzednich jednak była mniejsza i zwyczajnie bardziej potulna. I cóż, głównym jej elementem, który sprawiał, że mój wzrok nie mógł ustać w jednym miejscu, były okiennice rozciągające się po całej długości jednej ze ścian. Przez szyby mogłem dostrzec wielki kawałek panoramy Amsterdamu. Tkwiłem w miejscu, patrząc na najpiękniejszy widok mojego życia, niby taki prosty, ale wprawiający mnie w prawdziwy podziw. Puściłem ciepłą dłoń, by podejść bliżej.

Obserwowałem wypełnione mrokiem miasto, ozdobione oświetlonymi budynkami i tysiącem światełek latarni. Na samym środku rozciągał się Blue Bridge - most, który ciągnął się od jednego brzegu rzeki do drugiego. Tafle wody połyskiwały w świetle księżyca odbijającego się w gładkiej strukturze delikatnych fal. One natomiast rozwarstwiały się pod wpływem uderzających w nie kropel deszczu. Już nad głowami goniących przed nim ludźmi wznosiło się srebrne larum gwiazd.

- Jestem tu niemal każdego dnia, ale nocą ten widok zapiera mi dech w piersi. Rzadko bywam tu o tej porze, ale teraz jest naprawdę wyjątkowo - Louis stanął obok mnie. - Rozejrzyj się. Przygotowałem to dla nas - złożył dłoń na moim bicepsie chcąc, żebym oderwał się od widoku. Zamrugałem zaskoczony, zerkając w kierunku małego stolika, na którym stały niezaświecone świece, butelka wina i kieliszki. Rozchyliłem usta, czując jak kąciki moich oczu wilgotnieją.

To wszystko dla mnie.

- Nie wierzę, że to... - zadrżałem na to, jak niepewnie zabrzmiał mój głos. Louis natychmiast zjawił się bardzo blisko, otaczając mnie ramionami. Przymknąłem powieki, otulając jego policzek swoim oddechem i zacisnąłem ramiona wokół jego karku. Ułożyłem policzek tuż pod linią szczęki Louisa, pozwalając by jego zarost łaskotał mnie w czoło.

- Nie musisz czuć się onieśmielony - szepnął, na co miałem ochotę parsknąć. - Chciałem tylko żebyś miał pewność...

- Nie kończ - zagroziłem, wiedząc, że lada moment zaleje się rumieńcem.

- Muszę! - zaprotestował, wbijając kciuk w moje żebro. Pisnąłem, odchylając się i żeby tylko nie patrzeć w jego kierunku, zerknąłem znów na butelkę alkoholu. - Chcę, żebyś wiedział, że będę się dla ciebie starać. I robię to, bo tego pragnę. Bardzo zależy mi na twoim szczęściu, nieważne jak banalnie to brzmi. Bo ty, Harry, jesteś moją sztuką.

- N-nie mogę być sztuką - pokręciłem głową, łapiąc dłońmi deseń jego koszuli.

- A ja myślę zupełnie inaczej...

- Sztuka jest piękna! - wyrzuciłem monumentalnie, przerywając mu. - Jest czymś nadzwyczajnym, perfekcyjnym... Nie może być taka niekompletna jak ja.

Louis westchnął, jakby naprawdę musiał mocno zastanowić się nad odpowiedzią, która zmieni moje zdanie. Nie zrobił tego jednak z irytacji, wciąż był dla mnie wyrozumiały.

- Sztuka może, ale nie musi być pięknem, wybawieniem albo sensem. Może, ale nie musi być blisko takich uczuć jak wzniosłość i miłość. Bo sztuka to doświadczenie wzbogacające życie. Niezależnie od tego, czy piękno ma naturę obiektywną, czy też jest tylko „pięknym" złudzeniem, człowiek ceni je bardzo i nie trzeba tego uzasadniać.

Słuchałem tego, o czym mówił z lekkim zawahaniem. Czas spowalniał, kiedy jeszcze chwilę temu byliśmy bliżej, niż kiedykolwiek, teraz znów oddalając się od siebie, ale tylko fizycznie.

- I oczywiście, sztuką są emocje, dobre, ale też złe, i sztuka wcale nie jest idealna. Sztuką może by tak cierpienie. Ale przede wszystkim, sztuką są sami ludzie - oświadczył, dłonią zataczając obłok na moim boku. - To my jesteśmy prawdziwą sztuką, wytworem samej natury. Ona wiedziała, co z nami robi.

- Natura? - przełknąłem ślinę, marszcząc brwi, ponieważ to wszystko, co się działo było jednym wielkim chaosem, który tworzył się w mojej głowie wraz z jednym, ogromnym znakiem zapytania. Co się właśnie dzieje? - Nie wierzysz więc, że to Bóg jest naszym Stwórcą?

- Jestem prostym człowiekiem - choć nie widziałem Louisa, zbyt skupiony na obserwowaniu podłogi, wiedziałem, że mówi przez uśmiech. - Ciężko jest mi uwierzyć w coś, czego nigdy nie widziałem, ani nie czułem obecności tego czegoś. Inni wręcz przeciwnie, żyją dla wiary, więc może tylko ci wybrani dostają błogosławieństwa. To bez sensu.

- Wcale nie. Kiedyś wierzyłem w Boga bardziej niż w cokolwiek - westchnąłem. - Skoro nie miałem nikogo innego, żyłem nadzieją, że gdzieś tam jest On i jednak ma mnie pod swoją opieką. Ale w końcu straciłem nadzieję i zacząłem wierzyć w los. Przestałem również ufać przypadkom.

Zmarszczyłem brwi, kiedy po tym, co powiedziałem, zapadła cisza. Spojrzałem na Louisa znad ramienia i widziałem, że bacznie na mnie patrzy, ale się nie odzywa. Odgadł moje pytające spojrzenie i uśmiechnął się.

- To, co mówisz o naturze jest- sądzę, że... ma to coś. Robiąc zdjęcia zwróciłem uwagę na kilka rzeczy - błądziłem oczami po jego twarzy. - Jak to, dlaczego nasze żyły mają podobny kształt do piorunów, albo ludzkie oczy. One są dopiero fascynujące - ożywiłem się.

- Potrafisz z nich czytać? - zrobił krok w moim kierunku.

- Czasem tak - kiwnąłem głową. - Ale ich barwa... jest czymś. Jeśli rzeczywiście stworzyła nas natura, myślę, że w twoje oczy włożyła kolory samego oceanu albo nieba. Są niesamowicie niebieskie.

Minął ułamek sekundy, nim nie zacząłem odczuwać ciepła rozlewającego się w moich płucach. Pierwszy raz widziałem, by Louis obserwował mnie z takim zadziwieniem i ubóstwieniem.

Podniósł rękę naprzeciw mnie i zgarnął kosmyk włosów za moje ucho, sprawiając, że spuściłem wzrok.

- W takim razie do stworzenia twoich... natura użyła prawdziwych łąk polnych, do twoich włosów dorzuciła orzechy, albo... kasztany, a woń twojej skóry... to kwiaty - zachichotał, zostawiając ciekawskie palce na moim rozgrzanym karku. Przeciągnął dłoń przez całą długość mojego boku, w końcu zatrzymując ją, kiedy złączył palce z tymi należącymi do mnie. - Mówiłem ci, że piękno sztuki jest bliżej niż zwykłeś myśleć. Ty nią jesteś, Harry. Jesteś jej pięknym wynalazkiem - ciągle się uśmiechał. - Jeśli wciąż mi nie wierzysz... uczynię cię nią.

Przez moment byłem przerażony tym dziwnym błyskiem, który zamigotał w jego oczach.

- Co masz na my-

- Zaufaj, że nic złego - przerwał mi, wyraźnie omamiony własnym pomysłem. Podszedł prędko do stolika, zgarniając butelkę alkoholu i skinąwszy głową, wskazał na kieliszki. Stałem podszyty niepewnością, stąpając z nogi na nogę. - Weź je. Pójdziemy do mojej pracowni.

Podszedłem do stolika z wielką ostrożnością, opierając lewe biodro o kant, kiedy pochwyciłem naczynia. Ciągle marszczyłem brwi, nic nie rozumiejąc.

- Pracowni? - wydukałem.

- Z tą galerią jest połączone moje mieszkanie. Tworzę tam obrazy, więc tak, pracowni. No dalej! - ponaglał, znikając z zasięgu mojego wzroku, a szklana butelka odbijała się w ulicznym świetle, wpadającym chyłkiem do pomieszczenia. Zmarszczyłem brwi, goniąc za szatynem wzdłuż schodów ciągnących się w dół.

- O-oszalałeś! - wydusiłem z siebie, gdzieś w połowie drogi prawie potykając się o własne nogi. Na twarzy Louisa zaczął czaić się zbereźny uśmieszek, kiedy przytaknął kiwnięciem głowy. - Ciemno. Nic nie widzę.

- Przestań marudzić. To nie są lochy, tylko zwykły korytarz - zbeształ mnie z rozbawieniem, wolną ręką napierając na okrągłą klamkę do drzwi. Przymrużyłem oczy, zaciekawieniem zaglądając do pomieszczenia, w które wszedł jako pierwszy. Skrzywiłem się na nagłe uderzenie intensywnego światła w moje oczy i chwilę zajęło mi, by przyzwyczaić się do, jak się okazało, lampy stojącej w rogu sypialni.

- Nie chwaliłeś się, że masz pieprzone mieszkanie w samym środku centrum miasta... - rozglądałem się po pokoju, który wyglądał bardzo skromnie, acz w tym samym momencie schludnie i nastrojowo na takie wieczory jak ten.

- To nie taki znowuż majątek - machnął ręką i pogonił do drugiego pokoju. Dążyłem za nim, rozglądając się.

Na środku jasnego pomieszczenia stał fotel, na którego oparciu zawisło białe prześcieradło. Stał tuż przy rozciągającym się dużym oknie. W okół niego rozstawione były sztalugi, wiele puszek farb, lampek i świec. Louis kolejno zapalił je wszystkie, wykonując ruchy pełne kunsztowności. Jednocześnie nie widziałem go nigdy w stanie tak wielkiego amoku; nie wierzyłem, że ten sam mężczyzna, który zawsze swoją anielskością powiada z harmonią w głosie i nawet śmieje się miękko i spokojnie, teraz rozbiegany po całym pomieszczeniu utrzymuje ten zwariowany wyraz twarzy zapowiadający coś dobrego i szalonego.

Podreptał do fotela, zrzucając z niego mlecznobiałe okrycie. Rozłożył je na podłodze, odkładając tam również butelkę wina. Zaraz po tym odebrał ode mnie wysokie kieliszki i one również wylądowały obok. Owiał spojrzeniem stojącą w rogu pomieszczenia szafę. Widziałem, jak wpija siekacze w dolną wargę swoich ust i podchodzi do obskurnej garderoby z finezją. Kręcił się chwilę przy niej, zanim padł na kolana, uchylając drzwiczki. Wyjął z najniższej półki nieduże pudełko z brązowym wieczkiem i zaśmiał się sam do siebie.

- Przerażasz mnie - kręciłem głową, siadając na fotelu. Zacząłem zrzucać buty ze swoich stóp, prędko czując ulgę. Poruszyłem zdrętwiałymi palcami, mając na uwadze każdy ruch Tomlinsona.

- Uznasz mnie za szaleńca - zaczął ciszej, wciąż posiadając tę samą pewność siebie w głosie - lecz musisz wiedzieć, że nie ma nic lepszego od palenia zioła podczas tworzenia sztuki.

W pierwszym momencie pomyślałem kpi ze mnie, a w następnej przyglądałem się temu, jak Louis uchyla wieczko pudełka i wyjmuje z kartonu przezroczysty woreczek. Widziałem parę skrętów w opakowaniu, które zatrzymały mój oddech tuż przy krtani.

- Chcesz- chcesz mnie namalować? - tylko tyle padło z pomiędzy moich ust. Widziałem, jak szatyn przytakuje, odgarniając ze swojego czoła poplątaną grzywkę. - Paląc jointa? - znów przytaknął i wtedy ja zasłoniłem dłonią swoje usta, pozwalając kaskadom śmiechu unieść klatkę piersiową po to, by znów opadła. Śmiałem się, będąc jednocześnie przerażonym i podekscytowanym. Louis wyciągnął z pudełka korkociąg, rzucając go na wyłożoną prześcieradłem podłogę. Do tego dołączył zapalniczkę i teraz naprawdę nie wiedziałem, co począć z samym sobą. Kiedy przyłożył skręt do ust, zasysając się na zawiniątku, zaczął podpalać jego końcówkę. Obserwowałem czerwony żar i moment później obłok dymu, jaki wytworzył się wokół zgarbionej postaci, pachnący jak ukojenie wszystkich nerwów i powody do euforii. Nie myśląc racjonalnie, wyciągnąłem ramię w jego kierunku, wyczekująco poruszając palcami dłoni.

- Grzeczny chłopiec - posłał mi szykowny wyraz twarzy z przymrużonymi oczami, oddając zabawkę w moje ręce. Posmakowałem tej nowej rzeczy, szybko czując, jak po moim gardle rozniosło się przyjemne szczypanie. Wychyliłem brodę ku górze, wydmuchując chmurę dymu w przeciwnym sobie kierunku. - Gdybyś tylko wiedział... gdybyś mógł zobaczyć siebie takim, jakiego ja cię widzę, Harry... - zabrzmiał na rozmarzonego, kiedy przyciągnął do siebie sztalugę z nałożonym blokiem płótna, wstając nieco opornie. - Chcę ci pokazać twoje piękno na wszystkie z możliwych sposobów, żebyś dostrzegł, dlaczego tak za tobą szaleję.

Zbierał z podłogi porozrzucane pędzle, kiedy mój oddech przyspieszał, a chcąc zamaskować moje poruszenie, znowu przyciągnąłem skręt do swoich napęczniałych ust.

Tomlinson sięgnął po pierwszą puszkę, odkręcając jej metalowe wieczko. Do moich nozdrzy dotarł ostry zapach farby, który pozwolił mi na chwilę ocknąć się i przyswoić rzeczywistość. To wszystko rzeczywiście się działo, nie było tylko wytworem mojej wyobraźni, jedną z myśli, które chodziły po mojej głowie. Czy nie powinienem traktować tego momentu jak spełnienia marzeń?

Louis stanął naprzeciw mnie, patrząc mi głęboko w oczy i wciął skręt z mojej dłoni. Zaciągnął się nim głęboko, następnie gasząc go na wieczku puszki. Już dłużej nie patrzył na mnie wzrokiem pełnym szaleństwa, powrócił blask tej charakterystycznej czułości w jego oczach i to sprawiło, że kiedy zaczął odpinać pierwszy guzik mojej koszuli, nie zdołałem się na protest.

- Twoje ciało jest prawdziwym artyzmem, kochanie - powiedział, miękko sunąc palcem po jednym z moich obojczyków, gdy odsłonił już kołnierz. - Chcę przedstawić to na obrazie. Pokażesz mi je?

Chwilę tkwiłem w osłupieniu, mrugając powoli. Dłoń, wciąż leżąca luźno na mojej klatce piersiowej, nie wędrowała już dalej, nie odsłaniając więcej. To, że Louis upewniał się, czy może posunąć się dalej, wydało mi się zupełnie urokliwe. Dlatego pomyślałem, czym byłbym, gdybym odpowiedział nie?

Przecież to tylko nagość - ciało, które Louis już widział i wciąż miał je za piękne.

Kiwnąłem twierdząco głową, lecz minęły jeszcze ułamki sekund, zanim Louis nie przysunął się, obnażając mnie. Ukucnął zgrabnie, żeby pozbyć się mojej koszuli. Powoli odsłonił chudy tors i wtedy coś na jego twarzy znowu rozbłysko wraz z ostatnim z odpiętych guzików.

Zbliżył się. Zbliżył bardzo powoli swoje usta, w końcu odciskając ich ślad na środku krzywizny, która rozdzielała moją pierś. Zostawił tam również rozgrzany, drżący oddech. Ten gest wywołał cichy jęk, który uciekł z mojego zaciśniętego gardła.

- Jest w porządku - odezwał się, obserwując mnie z dołu i sięgnął po jedną z farb. - Zgodzisz się, że nie potrzebujemy płótna? - prawie zachichotał. - Twoje ciało jest dla mnie wystarczającym materiałem, na którym mogę pracować i pokazać ci wszystko, o czym myślę jedynie na ciebie patrząc.

Kolejne kiwnięcie głową z mojej strony.

Obserwowałem, jak Louis sięga do farby, mocząc palec w czerwonym płynie. Skupił wzrok na mojej piersi, odciskając kciuk tuż w miejscu, gdzie biło moje serce. Później przesunął palec wskazujący wyżej, na mój obojczyk i stworzył prostą linię tuż pod wystającą kością. Posługiwał się posuwistymi, mozolnymi ruchami, ale nie na długo. Kiedy chwycił pędzel i kolejne kilka farb, poczułem jakby wszelkie bariery wcześniej ustawione przez nas obu, jak mur runęły razem z wszystkimi ograniczającymi nas siłami.

Dotyk ręki, pieszczota oka, plama jak pocałunek na ramieniu, z którego opadł rękaw koszuli, czułość pędzla, ślad na biodrze. Moja nieśmiałość zastygła. On poruszał się pośpiesznie, a jednocześnie z dokładnością w swoich ruchach, uśpiony w hipnozie, niezupełnie podobny do siebie, upragniony i taki... jakiego chcę.

Pędzlem dosłownie ściągał ze mnie ubrania, odsłaniał nagość rzeczy, by zbudować własną sztukę. Oboje pozbywaliśmy się lęków, siedząc tak przed sobą. Poczułem się pełniejszy, pojednany ze światem i wolny od grzechu. W końcu ktoś dotykał mnie tak, jak tego pragnąłem.

Louis widocznie uznał, że zakończył swoje dzieło, gdy wstał, wciąż jednak zginając nogi w kolanach, żeby być na wysokości mojej zdumionej, kolorowej od drobnych plam twarzy. Położył dłonie na obu moich bokach i uśmiechnął się zblazowany.

- Już rozumiesz, Harry? - spytał z nadzieją w głosie po zostawieniu błękitnej kropki na moich żebrach. - Wszystkie pomalowane elementy są tym, co jest w tobie piękne. Jesteś piękny ze swoją miękką skórą, chudą piersią, długimi ramionami, bokami... i jakbym mógł, wymalowałbym cię całego, by pokazać, że absolutnie każda część ciebie jest-

Pocałowałem go.

Czułem, jakby siła drżąca we mnie była chwilę od rozsadzenia mojego ciała. Już nic nie mogło powstrzymać mnie od dociśnięcia spragnionych ust do tych należących do Louisa. Pocałuneł dosłownie uderzył w nie, spijając zaskoczony jęk i sapnięcie. Bez dotyku rąk, wciąż leżących wzdłuż ciała, bez żadnych innych gestów. Po prostu trzymałem swoją twarz złączoną z twarzą Louisa przez jedną sekundę, nim ocknąłem się i siedząc wciąż na łóżku zacisnąłem dłoń na prześcieradle.

Nie zwieszałem głowy, wlepiając spojrzenie w błękitne tęczówki. Nigdy nie czułem się w ten sposób. Moje myśli nigdy nie były tak skrajne i rozchwiane. Lecz zanim zdołałem podjąć jakąś decyzję, mój kark został otoczony dwoma, ciepłymi dłońmi, a twarz dociśnięta do drugiej, usta złączone z cudzymi. Wargi Louisa zasysały się na moich, wykonujący pierwszy zgrany ruch i intuicja krzyczała do mnie, żebym robił cokolwiek.

W ten sposób oddałem się pieszczocie ust ocierających się o siebie, zgrzytającym zębom, dłonią, które jak zbłąkany turysta chciały poznać każdy zakamerek drugiego ciała. Oddałem się ciężarowi Louisa, który chwilę po ciągnącej się przyjemności wdrapując się na mnie, opadł na moje ciało całym sobą, napierając na nie w ten przyjemy sposób.

Kiedy rozchyliłem oczy, wypuszczając z ust zagubiony oddech smakujący jak zioło i coś, co można zidentyfikować jako smak Louisa, zobaczyłem jak nachylał się nade mną znowu, unosząc się na kolanach, by nie leżeć na mnie zbyt ciężko. Pocałował mnie ponownie, tym razem delikatniej i wolniej lecz w tej samej chwili wciąż namiętnie. Czułem jak moja krew rwie się, aby uciekać i o twarz uderza żar, gorący jak strumień wrzącej wody. Moja pierś w objęciu jego ręki topi się jak śnieg, wysyłając dreszcz w kierunku reszty ciała.

W tę noc samotną dzisiaj mogę powiedzieć, że poznałem ciało Louisa w inny sposób niż tylko obserwowanie go. Wędrując po nim, zachodząc w najgłębsze zakamarki, poznałem jego wargi, mokry język i krzywiznę policzków ściskanych przeze mnie, napinającą się pod opuszkami skórę, a nawet okrągły guzik granatowej koszuli, który pozwoliłem sobie odpiąć, ukazując jego tors.

Każde odwiedzane miejsce to kolejny pocałunek, każdy inny bogatszy o nowe doznania. Tak wędrując po ciałach żaden z nas nie przeczuwał, że pierwszy raz całując się, wydarzenie to będzie tak zachłanne, jakbyśmy byli parą kochanków spotykających się w ten sposób już setny raz - parą, która nie widziała się przez lata, ale w końcu odnalazła drogę do siebie i ponownie się zasmakowała.

Kiedy myślałem, że to już koniec, Louis przylgnął do mojego karku i zaczął bez opamiętania zostawiać tam falę rozgrzanych całusów. Nie dawał mi czasu na przemyślenia, ani ocudzenia się, kiedy czułem, jak sytuacja mnie przerasta.

W pewnym momencie moje powieki zrobiły się zbyt ciężkie i zawroty głowy zdominowały odczuwaną przyjemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro