Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział dwudziesty trzeci; słońce

Nad ranem już nie budzą mnie śpiewy ptaków, lecz delikatne krople deszczu, które melancholijnie, jak cichy szept, obijają się o parapet. Na chodniku tworzą niewielkie kałuże, w których łatwo można zamoczyć buty. Okna zasłonięte cieniem nie zachęcają do konfrontacji z tym, co kryje się na zewnątrz - powietrzem, które pachnie wilgocią i ziemią, przez które na płucach osadza się ciężka otulina chłodu. Brak ciepłych, złoto-różowych promieni, które słońce rzucało na blat kuchenny, jest nagłym o nadchodzącej szarości. Ta szarość ponownie wkrada się do mojego mieszkania, w obskurnej kamienicy, która już sama w sobie tchnie pleśnią i zimnem - brzydotą. Nastała jesień. Czas zwalnia, dni stają się coraz krótsze, co przynosi więcej godzin spędzonych w samotnych przemyśleniach przy nocnej lampce, która usilnie stara się rozświetlić puste, smutne wnętrza. Każda myśl przypomina nieprzeczytane wiadomości – zbyt trudne, by zmierzyć się z ich treścią. Liście nabierają odcieni pomarańczy i brązu, i nawet niebo traci swój błękitny blask, stając się blade, jak ciało, które wampir zasysa z krwi.


Zmiany w naturze przypominają mi o przemijaniu i cykliczności istnienia.

To właśnie myśl o tym przeraża mnie najbardziej – przemijanie. Brak niezmienności. Lub to, jak utożsamiam się z jesienią, widząc ją we własnym ciele - w włosach, które przyprósza szary pył, w oczach, niegdyś pełnych blasku, teraz zamglonych i pozbawionych chęci.. w płaszczach, które czas wyjąć z szafy.

Więc tak – jestem jesienią.

Ale jest Louis. Louis to eksplozja najpiękniejszych kolorów i najprzyjemniejszych dźwięków. Dźwięk kawy, która napełnia kubek. Dźwięk skrzydeł ptaka, które rozkwitają przy starcie do lotu. Dźwięk szczęścia, które czujesz w sobie tylko raz w życiu. Louis jest euforią. Louis jest latem - najgorętszym, najpiękniejszym czasem w ciągu całego roku.

Marzę, by dla niego stać się chociaż wiosną, mimo opadłych liści i mgły, która teraz, zamiast słońca, budzi Amsterdam.

I, och, dlaczego nie mogę otworzyć tego głupiego zamka?

Drzwi uchyliły się, gdy po chwili grzebania kluczem w otworze, dalej nie mogłem ich otworzyć.

— Lou? — Zakłopotany uśmiech wkradł się na moją twarz po tym, jak mój wzrok połączył się z widocznie zaspanym spojrzeniem zgarbionego szatyna. — Och, chyba próbowałem użyć złego klucza — uświadomiłem sobie. W dłoni trzymałem klucze do własnego mieszkania, próbując nimi otworzyć mieszkanie Louisa. — Przepraszam. 

Twarz szatyna przyjęła miękki wyraz, gdy jego kąciki wąskich ust uniosły się ku górze. Bez słowa wpuścił mnie do środka i zaśmiał się:

— Nie szkodzi, jeszcze nieraz się pomylisz.

— Po prostu czuję jakbym się włamywał — przyznałem, ściągając nieco mokre od delikatnej mżawki okrycie ze swoich ramion. 

Louis zachęcał, bym czuł się u niego jak w domu i przez większość czasu tak to działało. Po paru dniach wspólnego mieszkania przywykłem do jego obecności chyba nawet odrobinę za bardzo. Ale czas spędzany na... po prostu, przebywaniu razem, to czysta, uzależniająca przyjemność. 

Odłożyłem kurtkę na wieszak, słysząc zza pleców Lou pomiaukiwanie. Kot chłopaka to chyba jedyny element, do którego nie zdołałem przywyknąć. Tym razem nie skupiłem się na nim za bardzo, bo Louis nagle pojawił się bliżej, dużo bliżej, całując mnie w usta. Wciąż traciłem przy tym oddech, jakby każdy kolejny pocałunek był tym pierwszym. 

— Jak się bawiłeś? — spytał, łapiąc moją dłoń. — Zimne! — skrzywił się, natychmiast przyciągając moje palce do swoich ust, aby ocieplić ich koniuszki swoim uśmiechem. — Przygotowałem dla nas koce, chodź — pociągnął mnie do salonu.

Widok sprawił, że od razu zrobiło mi się cieplej i ponownie zacząłem myśleć o tym, jak to możliwe, że mam przy sobie tak wspaniałą osobę. Pomieszczenie rozświetlały jedynie rozłożone po kątach świece i płomienie, wirujące w kominku. Na podłodze leżały koce, o których powiedział. Ciepłe i zachęcające materiały. Spojrzałem na niego w sposób, który potwierdził mój zachwyt (ogromny, mimo zmęczenia długim dniem). Na środku zauważyłem też popielniczkę. Na jej dnie leżał niedopałek, a obok zapalniczka. 
Usiadłem pośrodku tego wszystkiego, od razu chowając się pod najgrubszym, miękkim materiałem. Louis od razu dołączył i objął mnie ramieniem. W rękę włożył mi kubek.

— Kardamon — rozmarzyłem się, smakując niedobitą, jeszcze ciepłą herbatę. — Było w porządku, nic wielkiego. Po prostu po pracy usiedliśmy z Emily na zapleczu i wypiliśmy po lampce wina, może po dwie. Rozmawialiśmy o zupełnie wszystkim.

— Więc pewnie nie masz już zbytnio siły i ochoty, by porozmawiać ze mną? — przeciągał słowa drocząco. 

Wysłałem mu spojrzenie spod byka i ułożyłem policzek na męskim ramieniu.

— Cholernie mam. Zawsze — powiedziałem, kładąc niezbyt dyskretnie nos w zagięciu jego obojczyka, by poczuć zapach perfum, który o tej porze był już ledwo wyczuwalny i przebijał się tylko trochę, nie przeszkadzając naturalnemu zapachowi jego skóry. — Tylko ty wyglądasz, jakbym właśnie cię obudził.

Louis westchnął, trochę dramaturgicznie.

— Mam prawie trzydzieści lat, zapaliłem skręta i na chwilę przymknąłem oczy.

Ciszę przerwało moje parsknięcie, co spotkało się z jego oburzeniem:
— Będziesz miał tyle lat co ja, to pogadamy.

Wtedy zaśmiałem się jeszcze bardziej.

Odłożyłem kubek i zwróciłem twarz w jego stronę. 

Każdy fragment jego twarzy wyglądał kusząco. Nawet zagłębienia w policzkach, które pojawiały się przy subtelnym uśmiechu, czy kosmyki roztargnionych włosów opadające na przymknięte powieki.

Zbliżyłem się, już w celu skradnięcia mu pocałunku, gdy:

— Ten jest chyba siwy — uszczypnąłem jedno z pasemek.

Zupełnie obsceniczna, zszokowana mina Louisa wywołała mój gromki śmiech. On za chwilę w tym dołączył, co przerwałem, napierając na jego usta własnymi.

Pocałunek ten nie musiał być zgrabny ani ekspresywny. Był tylko i aż zwięczeniem ciepła, które kłuło mnie w mostku za każdym razem, gdy dzięki niemu odczuwałem życie inaczej, milej. Gdy jakiś nowy kolor, całkowicie mi obcy, wywierał we mnie piętno. Każdy z nich był z jednej strony impulsem i raptawną falą spokoju, wypełniającą mój umysł.
Z dłonią ciekawsko badającą ostry pod opuszkiem zarost, poruszyłem ustami chcąc dobitnie przekazać jak wiele to dla mnie znaczy. Ile znaczy on i jego próby przywrócenia mnie na dobrą, lepszą stronę własnej egzystencji. Po tym, Louis oparł swoje czoło na czubku mojego nosa i pozostawił tę chwilę w ciszy, wypełniając ją jedynie własnym oddechem.

— Wiesz... Chcę, żebyś o mnie więcej wiedział. Chcę opowiadać ci o swoim życiu — szepnął, kładąc dłoń na moim udzie. — Chcę, żebyś wiedział na przykład to, że... — zastanawiał się przez moment — w dzieciństwie miałem domek na drzewie.

Nastawiłem się z zaciekawieniem, opierając się wygodniej o kanapę, przed którą siedzieliśmy.

— Właściwie ten domek chyba dalej istnieje, nie jestem pewien, ale tak mi się wydaje. Ojciec raczej nie marnowałby swojej energii na zburzenie go. Gdy przyjeżdża do domu właściwie wiele go nie interesuje, więc dlaczego ten domek miałby? — Kąśliwość przy wspomnienia o tacie była oczywiście wyczuwalna, ale nie wtrącałem się, pozwalając mu opowiadać. — Także jest sobie ten domek. I jestem ja, tylko musisz sobie wyobrazić jak mam... może z sześć, siedem lat. Jestem chłopcem, absurdalnie przytłoczonym energią jaka panuje w domu. Rodzice są jak ogień i woda, i chyba w żadnym aspekcie swojego wspólnego życia nie są zgodni. Kłócą się nawet o to co będzie na obiad. I z jakiegoś zupełnie niezrozumiałego dla mnie powodu swoje konflikty próbują naprawić decydując się na kolejne dziecko — pokręcił głową w niedowierzaniu. — Co naprawdę nie ma sensu, bo jak na razie mają tylko jedno, a już sprawiają, że czuje się ono zupełnie niewidzialne. Mama trochę mniej, bo co jakiś czas w przerwach od zajmowania się domem i ogrodem tak, by wszystko wokół wyglądało jak z jej marzeń, ma napady miłości, w których co jakiś czas przychodzi wieczorem do mojego łóżka, wybiera moją ulubioną książkę i po raz setny czyta ją z takim samym zaangażowaniem, a potem tuli mnie, mówi jak bardzo mnie kocha. Wydłuża ten moment chyba dlatego, że bardzo nie chce wracać do sypialni, do taty.

— Może to był właśnie ten powód, by mieć więcej dzieci — powiedziałem, tak samo miękkim, cichym tonem głosu, jakim on się posługiwał. 

— Odwracanie uwagi?

— Tak... wypełnienie pustki miłością do kolejnego dziecka.

Lou zastanowił się przez chwilę.

— Chyba nie działało skoro powtórzyła tę metodę jeszcze trzy razy.

Wyczułem w jego słowach politowanie.

— Ojciec wybudował ten domek w przypływie jakiejś wielkiej euforii, gdy zaczął osiągać zawodowe sukcesy. Został zauważony w branży... Dostawałem lepsze zabawki, lepsze ubrania i ten domek na drzewie. Moją ulubioną rzecz. Przechowywałem tam wszystko. Nawet stare maskotki, które mama kazała mi wyrzucić albo oddać dzieciom sąsiadów i pewnie nawet myślała, że je wyrzuciłem albo oddałem, ale te pożegnania były dla mnie zbyt trudne, więc chowałem przytulanki w domku na drzewie. Razem z innymi rzeczami, których nie umiałem opuścić: książkami, grami, listami, które pisałem do świętego mikołaja, których zapomniał wziąć do Laponii — zaśmiał się. — Czułem, jako ten siedmiolatek, że w tym domku wszystko jest bezpieczne, bo ja się w nim tak czułem. Uciekałem tam, gdy w domu był chaos i chciałem poczuć się dobrze. W mojej bezpiecznej bańce.

Dłoń Louisa gładziła stale moje udo. Jego wzrok, wgapiony w dopalające się drewno, nie wyrażał zbyt wiele, tylko jednostajny spokój. Wtem odrzucił ze swojego ramienia koc i wskazał na swoje przedramię.

Domek. Złożony tylko z paru linii, jak dziecięcy rysunek. Parę kresek wyznaczających ściany i sufit.

— Wytatuowałem go chyba dlatego, by zawsze czuć, że mam to bezpieczeństwo przy sobie — wyznał.

Wyciągnąłem palec, sunąc koniuszkiem po trochę niedbałym tatuażu, którego krawędzie już nie były tak ostre jak zapewne kilka lat temu, gdy tatuaż powstał.

— Sam. Igłą i tuszem, dlatego jest taki niedokładny — przyglądając mi się jak palcem sunę po liniach, a zaraz później dalej, wzdłuż żył, w których tętniła krew, uśmiechnął się.

— Czy ja też mogę tatuaż? — spojrzałem mu w oczy.

Uniósł brwi, kręcąc głową.

— Jesteś dorosły, skarbie, tak, możesz mieć tatuaż, nawet niejeden.

— Nie... — zatrzymałem go, chwytając za dłoń, którą gładził moje biodro. — Chcę tatuaż. Teraz. Chcę, żebyś ty mi zrobił.

Kąciki ust Lou zaczęły opadać w konsternacji, jakby zastanawiał się, czy mówię poważnie.

— Jeśli masz igłę i tusz... — dodałem.

— Kochany, to jest nieodpowiedzialne, zdajesz sobie sprawę?

— Tak.

— Piłeś wino, a ja paliłem jointa.

— Wiem.

Złapałem jego twarz w objęcia.

— Proszę. — Wlepiłem w niego oczy, chcąc być jak najbardziej przekonującym i zostawiłem też mokry odcisk swoich ust na porośniętej żuchwie. — Czuję, że bardzo chcę.

Louis chwilę się zastanawiał.

— Będzie brzydki — przekonywał mnie uparcie.

— Będzie od ciebie. Nie musi być idealny, nie chcę, żeby był.

Znów moment ciszy.

— Dobrze — odparł w końcu. W tej szafce znajdziesz potrzebne rzeczy — wskazał palcem szafkę obok kominka.

Poderwałem się, z dumnym uśmiechem na twarzy. Znalazłem wszystko, czego potrzebowaliśmy i ułożyłem na podłodze. 

— Chodź tutaj. — Louis zachęcił mnie dłońmi na mojej talii, abym usiadł mu na podołku. Zrobiłem to, tym razem bez cienia skrępowania, z żywym zainteresowaniem. Podwinąłem rękaw swetra, wyznaczając punkt pod zgięciem łokcia. Louis w tym czasie otwierał maleńki pojemniczek z tuszem. — To będzie twój pierwszy tatuaż, przemyśl co chcesz mieć na sobie do końca życia.

— Słońce. 

Nie zawahałem się nawet przez sekundę.

Louis zamoczył igłę w tuszu.

— Po prostu zrób słońce. 

Obserwowałem jak głowa Louisa opada w dół, gdy ze skupieniem przeniósł wzrok na moje ramie i zbliżył igłę, by wykonać na skórze pierwsze wkłucie.  Jego ręce drżą nie tylko z ekscytacji, ale i z odpowiedzialności.  Zapadła cisza. W powietrzu unosi się zapach atramentu i środka dezynfekującego. Do moich uszu dochodził jedynie dźwięk strzelającego drewna. Mój oddech zaczął przyspieszać, nie z bólu, na którym w ogóle się nie koncentrowałem, a z przyjemności, którą było dla mnie bycie ciało przy ciele z osobą, która mnie fascynuje, która właśnie oznacza moje ciało wiecznym śladem i przykłada się do tego w pełni swoich możliwości. Każde ukłucie. każda kropla wdrażająca się pod skórę działa jak manifest miłości i wieczności. Każde nacięcie, jedno po drugim, to wtłaczanie do mojego ciała emocji, które stają się częścią historii. 

— Czy też chcesz coś na mnie zostawić? — spytał, kończąc nakłuwanie bardzo szybko.

W odzewie, sięgnąłem po kolejną igłę.

— Możesz zrobić co chcesz i gdzie chcesz.

Błądząc wzrokiem po ramionach mężczyzny, szukałem idealnej przestrzeni, w końcu decydując się na prawy nadgarstek. Gdy zaczynam, widzę, jak się relaksuje, a jego spojrzenie zdradza, że ufa mi w tym momencie. Stawiam kropkę po kropce, wbijając igłę niezbyt mocno, ale też nie za lekko, by tusz przeniknął przez skórę. W końcu kropki zaczynają przypominać serce. Jestem zadowolony z efektu końcowego i czuję, jakby moim ciałem rządziła ekstaza.
Dopiero po tym, spoglądam na swoje ramię. Słońce, które otacza zaczerwienienie, już teraz jest dla mnie perfekcyjne. Louis z satysfakcją obserwuje moją reakcje i palcami jednej dłoni zatacza ścieżki na moim biodrze.

Nie mogę opanować się przed szczerym uśmiechem, twarz zaczyna mnie aż palić. 

Czerwień warg mężczyzny działa na mnie jak największe źródło pragnienia; czuje się jak pustelnik, który po wielu godzinach podróży w końcu znajduje upragnione krople wody.
Najwyraźniej myślimy o tym samym, w tym samym momencie, ponieważ wżeramy się w swoje usta z żarem. I nie dopuszczam do swojej głowy żadnych przeszkód; chcę mieć jego pełność na wyłączność; chcę, by wypełniał mnie jego język; chcę, by moje ciało osaczały dłonie. Tak się dzieje, a świat zewnętrzny stał się tylko tłem dla tej intymnej chwili, pełnej emocji, pewności i obietnicy czegoś więcej. Dłonie, które przedzierają się przez sweter, by opaść swoim gorącem na mojej skórze nie zatrzymują mnie, wręcz przeciwnie. Tylko zachęcają do czegoś więcej. Moje ciało chce więcej, i tylko więcej. Moje mięśnie sztywieją i jednocześnie rozluźniają się jak nigdy przedtem. Ruch dłoni Louisa, pociągający za moje włosy, wstrząsa moim ciałem jak nieznana wcześniej, zakazana substancja. Odsuwa się, by na mnie spojrzeć. Widzę jaki jest wygłodniały. Przyciąga mnie do siebie jeszcze bliżej i w reakcji odpowiadam ciężkim sapnięciem.

— Och, Harry. — Słowa przeciskają się przez jego gardło.

— Proszę, powiedz moje imię jeszcze raz — dyszę.

— Harry — powtarza, wbijając palce w mój kark. — Harry... Harry... Harry.

— Louis — odpowiadam, całując go znów. — Chcę być latem — wyznaję. — Chcę być latem, dla ciebie będę latem.

On nie musi rozumieć, o czym mówię, zgadza się i tak, kolejnym pocałunkiem.

— Jesteś dla mnie latem, Harry — odpowiada.

Tej nocy zasypiam, wierząc bardziej niż kiedykolwiek w jego słowa. 

***

Następnego dnia obudziłem się z zawrotami głowy, lecz pierwszy raz ich powodem nie była nieprzespana noc, tylko nadmiar emocji, których nigdy wcześniej w swoim życiu nie doświadczałem. Kiedy otworzyłem oczy, Louisa nie było już w łóżku, ani w mieszkaniu. Wybył wcześniej do pracy, a ja leżałem pod pierzyną, pachnącą nim, dłużej niż mogłem sobie na to pozwolić. Nie mogłem oderwać wzroku od symbolu, który zdobił moją skórę i przez długie minuty nie dowierzałem, że jest prawdziwy. A jak już to do mnie dotarło, poczułem pełnie szczęścia. Miałem ochotę zostać w łóżku i przeżywać poprzednią noc, ale nie chciałem zaniedbywać swoich obowiązków - nie tylko, aby udowodnić coś sobie, ale przede wszystkim Louisowi. Dlatego, chociaż czułem się rano jak pierdolony bałagan - jeszcze przed pracą posprzątałem całe mieszkanie. Nie mogłem skupić się na pracy. Ciągle rozmyślałem o zeszłej nocy. O tym, co we mnie uderzyło i jak dobre to było; zacząłem zastanawiać się, czy powinienem mieć przy Louisie jeszcze jakieś granice i czy to dobrze, jeśli czuję, że nie.

— Jesteś dziś nie swój.

Podniosłem głowę na głos Emily.

-— Serio?

— Przez kilka minut wycierasz cały czas jedną szklankę, Tak, kurwa, serio.

Przeniosłem wzrok na swoje ręce.

Odłożyłem szklankę, postawiłem ją wśród innych, suchych naczyń i sięgnąłem do zmywarki po kolejną rzecz.

— Źle się wczoraj bawiłeś?

— Chyba właśnie aż za dobrze — przyznałem.

Emily parsknęła:

— Ale chyba nie chodzi ci o zabawę ze mną.

Patrzyła na mnie wyzywająco i już wiedziałem, że chciałaby poznać każdy szczegół z poprzedniej nocy i jeszcze napisać o tym książkę.

— Moje granice przesuwają się szybciej niż się tego spodziewałem i resztę pozostawię twojej wyobraźni.

— Buu.

— Jesteś chora — uderzyłem ją ścierką w biodro. — Tu obok jest kwiaciarnia, prawda?

— Aww... — Em zatrzepotała rzęsami. Jej twarz od razu się rozjaśniła. Jakby miała jeszcze większą dwubiegunowość niż ja. — Chcesz kupić Lou kwiaaaty? — "słodko" przeciągnęła samogłoski. — Idź do tej po drugiej stronie ulicy, koło banku, tu cię oskubią z kasy.

Kiwnąłem głową.

Moja zmiana się skończyła. Na szczęście... bo cały czas myślałem, by być już przy Louisie. Kiedy w końcu dotarłem do galerii, niebo już pociemniało. Nie tylko przez porę dnia - wczesny wieczór, ale wyraźnie zanosiło się na deszcz. Ludzie patrzyli na mnie jak na szaleńca, gdy truchtałem wzdłuż chodnika z nieskromnym, pięknie skompletowanym bukietem ulubionych kwiatów Louisa w jednej dłoni i torbą z jego ulubionymi croissantami w drugiej. Na szczęście deszcz mnie nie dogonił.
Kiedy nieudolnie pchnąłem drzwi do galerii, od razu zaciągnąłem się zapachem pomieszczenia. Zapach ten aż krzyczał "Louis". Gdyby ciepło miało swoją określoną woń... właśnie tak by pachniało. Ciepło wymieszane z drewnem, ale nie takim, które czuć w sklepie meblarskim, lecz tym, które pali się w kominku zimą. To wszystko okraszone nutą jaśminową i trochę wanilii, gdyby to wszystko nie było już wystarczająco przyjemne.
Wszystko, czym Louis się otaczał było perfekcyjnie spójne z nim. 

Zamknąłem za sobą drzwi. Przyprowadziłem ze sobą trochę chłodnego powietrza i zapachu mokrego miasta, ale nawet to nie zniszczyło uroku, który tkwił w tym miejscu. Uśmiechnąłem się. I kiedy zamierzałem postawić kroki w stronę biura Louisa, ktoś mnie zatrzymał.

— Pan z rezerwacją?

Niska, drobna blondynka zasłoniła mi przejście.

— Och... — zmieszałem się, tak jak zwykle mam w pierwszym kontakcie z obcą osobą. — Nie, nie przyszedłem na oglądanie sztuki. Przyszedłem do Lou. Do Louisa — poprawiłem.

— A pan, kim dla niego jest?

Rozchyliłem usta. Ta dziewczyna właśnie posłała mi krzywe spojrzenie. Bardzo krzywe.

— Jestem Harry. Chłopak Louisa.

Właściwie nigdy nie nazwaliśmy się jeszcze związkiem, ale to słowo przeszło przez moje usta naturalnie i... chlubnie.

Dziewczyna przeniosła spojrzenie na bukiet kwiatów.

— Proszę poczekać, muszę to zweryfikować — rzuciła niesamowicie niesympatycznym tonem.

— Musisz zweryfikować, czy mój chłopak jest moim chłopakiem? — To wybrzmiało odrobinę bardziej dramatycznie niż przeczuwałem, że zabrzmi. — Nieważne — westchnąłem, zuchwale ruszając przed siebie.

— Przepraszam bardzo, czy mam wezwać ochronę? — Dziewczyna natychmiast podążyła za mną, wykonując szybkie kroczki swoimi krótkimi nogami, co musiało wyglądać przezabawnie z boku.

— Przecież nie macie tu ochrony — parsknąłem, nie dociekając skąd u mnie ta niespodziewana arogancja.

Biuro Louisa było już za rokiem. Pchnąłem drzwi do pokoju z ciągle ujadającą za moimi plecami dręczycielką.

Louis stał nad biurkiem z telefonem przy uchu. Właśnie kończył z kimś rozmowę. W połowie słowa jego usta zawiesiły się w rozchyleniu, gdy tylko zobaczył mnie i zbulwersowaną dziewczynę, która ledwo wystawała zza moich pleców.

— Przepraszam Louis, ten chłopak tu wtargnął chociaż próbowałam go zatrzymać! — Istna komedia.

Nawet nie zamierzałem się odezwać. Poczekałem aż Louis to wyjaśni, uśmiechając się zuchwale i niewinne.

— To dla mnie? — On prawie aż podskoczył, gdy tylko dojrzał w mojej ręce bukiet jaskier. Uśmiech poszerzył się na mojej twarzy zaraz po tym, gdy stanął naprzeciw, a ja bez cienia zawahania skradłem mu pocałunek.

— Wybacz to zamieszanie — rzuciłem, wręczając mu prezenty i posłałem dziewczynie wymowne spojrzenie.

Nigdy nie przypuszczałem, że posiadam perwersyjną wersję siebie.

— Pracownicy mówią ci po imieniu? — skrzywiłem się, w trakcie gdy blondynka poczerwieniała na twarzy, cofając się do wyjścia po złożeniu niewyraźnych przeprosin.

— Aż kurz się uniósł — skomentował Louis, za chwilę robiąc w moim kierunku zszokowaną minę. — Co to było, kurwa, Harry? - zaśmiał się.

— Rozumiesz jak ona się na mnie popatrzyła jak powiedziałem, że jestem twoim chłopakiem? — westchnąłem w zdenerwowaniu. Położyłem torbę z wypiekami na biurku i zacząłem ściągać płaszcz. — Boże. Jej wzrok dosłownie powiedział, że nie mogę być z tobą w związku. Że jestem jakiś... zbyt beznadziejny, by to była prawda. Nie chciała mi uwierzyć! Homofobia w dwudziestym pierwszym wieku, serio? — zasypałem Louisa monologiem, a on wciąż się nie odezwał. — No co?

Na chwilę złapaliśmy kontakt wzrokowy, po czym Louis wybuchł głośnym śmiechem, aż opadł na kolana tuż obok mnie, trzymając moje kolano. Śmiał się aż oczy zaszły mu łzami.

— No co? Co cię bawi, Lou? — powtórzyłem.

Szatyn otarł swoje oczy i w końcu na mnie spojrzał.

— Ty jesteś zazdrosny?

— Jestem zdegustowany? — odpowiedziałem niby twierdząco, lecz jednak z pytajnikiem na końcu zdania. — Tak, jestem zdegustowany, że ktoś mógł podważyć, że nie jesteś mój.

— Och, Harry... — i znowu zaniósł się śmiechem. — Oczywiście, że jestem twój — przesunął fotel w taki sposób, by odwrócić mnie w swoim kierunku i podparł się na moich kolanach łokciami. — Jestem w końcu twoim... chłopakiem.

Zrzedła mi mina.

— Powiedziałem to, prawda?

Ciepło zaczęło gryźć moje policzki, aż w kierunku szyi.

— Powiedziałeś to szybciej niż ja. A myślałem, że będzie inaczej, jak mam być szczery. — W tym momencie jego głos znów nabrał słodyczy. Mówił delikatnie, lekko, choć dalej z przekonaniem. Było w tym tyle naturalności, że przez chwilę naprawdę nie dotarło do mnie, że właśnie nazywamy swoją relację związkiem.

— Chcesz... — zacząłem dukać — chcesz, żebyśmy byli...

Nie zdążyłem dokończyć. Louis podniósł się z klęczek i już w kolejnej sekundzie jego twarz znalazła się w moim ulubionym położeniu. Tuż przy mojej twarzy. Usta na ustach. Dłonie gdzieś na moich udach. Zrobił to w sposób zdeterminowany, klarowny, namiętny - przekazując wszystkie pragnienia, które mieliśmy teraz na myśli, określając w punkt nasze uczucia. Moje serce znowu wyrywało się w jego kierunku; dłonie, znów stęsknione, zaczęły lgnąć do ciepłego ciała. Wkładałem realnie całe zaangażowanie w to, aby Louis zrozumiał, że jestem jego, a on jest mój. Że jest to pewne i trwałe. A potem przyłączył się do tego jego język - i za jego śladami mój. Zakochałem się w mokrości, którą dzieliliśmy się w swoich ustach.
Louis odsunął się na moment i sapnął przy mojej szyi, co było czymś cholernie rozbudzającym i nowym, i chyba jeszcze nigdy wcześniej nie poczułem tego aż tak.
Powędrował dłońmi do mojej talii, zachęcając żebym się podniósł, a kiedy tylko moje pośladki oderwały się od fotela, uniósł mnie bez żadnego wysiłku i posadził na biurku, nie zbaczając przy tym, czy nie poniszczę dokumentów, które tam leżały.
Umiejscowiłem dłonie na jego karku, czując palce pod koszulką. Opuszki działały jak rozgrzane stemple. Zostawiały niewidzialne, żarzące ślady.

— Mój chłopak... — sapnął znów, chcąc się odsunąć.

— Nie przestawaj — sprzeciwiłem się. Ale Lou wypuścił z płuc powietrze i chyba nie zamierzał mnie posłuchać.

— Muszę — pocałował mój policzek.

Poczułem napieranie w kroczu. Przymknąłem powieki.

— Masz rację.

Kocham cię. Tak bardzo chcę ci to powiedzieć.

— Harry, jesteś pierwszą osobą, która dała mi kwiaty... kiedykolwiek.

Otworzyłem oczy i mój wzrok od razu napotkał wilgotne, rozmyte spojrzenie.

— Będę ci dawał często, obiecuję.

Kocham cię, Louis.
















Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro