rozdział dwudziesty drugi; drogi pamiętniku
ten rozdział już czytaliście...
ale teraz przeczytacie go w lepszej wersji
mam nadzieję, że nie będzie trudny w czytaniu
na szczęście nie planuje więcej retrospekcji.
*retrospekcje oddzielone są od teraźniejszości trzema gwiazdkami:)
___________________
Drogi pamiętniku...
Między mną a Niallem coś się zmieniło odkąd zrobiliśmy rzecz, której nie nazywamy, ani o niej nie mówimy. Nie wiem, jak określić co od tamtego momentu do niego czuję. Chciałbym, by wciąż był moim przyjacielem, ale mam przeczucie, że nigdy nie będziemy już tak blisko, jak przed tym. Wstydzę się na samo wspomnienie i gdybym tylko mógł cofnąć czas, nigdy bym tego nie zrobił. Wiem, że jemu też jest ciężko. To właśnie dlatego zostawia mnie coraz częściej. Stawia przed sobą barierę i nie pozwala się przez nią przedostać. Zawsze miał tendencję do budowania murów, ale od ostatnich tygodni przestałem go poznawać.
Czasem brzydzę się sobą. Zwłaszcza, gdy tak jak teraz, zostaje sam i ta samotność coraz bardziej mnie przytłacza. Nie chcę tego. Brzydzę się tym, czego pragnę i czego potrzebuję, bo nigdy sobie na to nie zasłużę. Nie mam prawa wyboru, nie mam kół ratunkowych, nie wiem nawet, do czego zostałem stworzony. Wiem tylko, że jeśli Niall nie pozwoli mi zostać, każdy kolejny dzień tutaj tym bardziej nie będzie miał żadnego sensu.
— Harry? Czy jesteś pewny, że chcesz, żebym czytał dalej? — Znaną, choć trochę już zapomnianą przeze mnie treść, przerwał Louis. Brzmiał na zestresowanego, a jego twarz tylko potwierdzała, że nie czuje się w zupełności naturalnie z sytuacją, w jakiej go postawiłem. Nawet w pełnym zmieszaniu wyglądał jak najpiękniejsza istota, którą stwórca świata mógł przede mną postawić. Miał na sobie to, w czym najbardziej go lubiłem: czarne, poszerzone na całej długości spodnie, przetarte na kolanach i koszulę, której wyraźnie używał do malowania, bo za każdym razem mogłem dostrzec na rękawach coraz więcej plam. Może dlatego podwijał je, nawet mimo wiatru, który zostawiał na skórze gęsią skórkę. A może wykorzystywał moją słabość do swoich tatuaży.
W każdym razie...
On miał w sobie coś takiego, że zawsze wyglądał jak artysta - nieschludny, z żyjącym w nim przynależnym żywiołem, sztuką. Sztuką, którą całe jego ciało tętniło. Począwszy od fryzury, czesanej wiatrem, po sprężystość ramion i sposób, w jaki podpierał stopy na małym, drewnianym stołku.
— Tak, Lou — odetchnąłem. — Ten pamiętnik pozwoli ci poznać wszystkie historie, których się wstydzę, a które są całkiem ważne.
— W porządku — wydął wargę w konsternacji, przykuwając oczy z powrotem do treści. — Możesz mi tylko powiedzieć, dlaczego musimy robić to na balkonach? Nogi mi drętwieją, nie jest już zbyt ciepło i moglibyśmy być obok siebie.
Na jego odpowiedź odrzuciłem głowę do tyłu, poruszając nią na boki, aby rozluźnić spięte mięśnie.
Tego dnia oboje zrezygnowaliśmy z większości swoich obowiązków. Dużo się działo w ostatnim czasem. Dwa poprzednie tygodnie przypominały budowanie wieży z klocków. Czułem się jak dziecko, które dokłada element po elemencie; myśli, że konstrukcja jest już solidna, coraz wyższa, przypawająca o dumę i nagle... ma przed sobą bałagan. Wszystko się zburzyło. Taki był też nasz los. Szliśmy do przodu. Nasza relacja zaczęła nabierać konkretnych kształtów i kolorów, stworzyliśmy piękne chwile. Potem w moim salonie pojawił się Niall. Kiedy Lou pomógł mi przetrawić tę sytuację, zdemolowano mi mieszkanie. Jak mogę nie czuć, że moim życiem rządzi fatum?
Mniejsza z tym...
— To tutaj zobaczyłem cię pierwszy raz — wróciłem do niego spojrzeniem, ocierając kciukami kubek z gorącą herbatą. — Tu wymieniliśmy pierwsze rozmowy. Uznałem wtedy za niesamowite, że od razu zeszliśmy na tematy, o których raczej nie gada się z obcą osobą przy papierosie.
— Omawialiśmy sens egzystencji opierając rozważania na literaturze pięknej z dziewiętnastego wieku — pokręcił głową z absurdem. Znów jego bladą twarz ocieplił cień uśmiechu. Odwzajemniłem go, kładąc policzek na kubku. — Bo czytałeś wtedy...
—...Wichrowe wzgórza. — dokończyliśmy wspólnie, zsynchronizowanym śmiechem stawiając kropkę na końcu zdania.
— Byłeś tej nocy tak koszmarnie przybity, wręcz zlękniony — mówił ze współczuciem i czułością.
— Właściwie każdej nocy, gdy spotykaliśmy się tu, by rozmawiać, miałem w sobie cholernie dużo beznadziejnej energii — objaśniłem szczerze. — A mimo tego, jak już tu zasiadałem i widziałem po cieniu na żaluzjach, że się zbliżasz, od razu robiło mi się milej. To miejsce to moja bezpieczna przestrzeń. Tu możesz dowiedzieć się wszystkiego.
Lou nie przestawał się miękko uśmiechać.
— Więc zaczynamy — oznajmił, wlepiając wzrok w następną stronę.
***
W chwili stawiania ostatniej atramentowej kropki, poderwałem się znad zeszytu, uderzając w krawędź biurka kolanem, gdy usłyszałem za plecami trzaśnięcie drzwiami. Napinając ramiona, nastroszony automatycznie zerknąłem za siebie.
— Jesteś pijany, znowu — odparłem od razu nieco oskarżycielsko, wodząc wzrokiem po zarumienionej twarzy szatyna.
— O wszystkim ci opowiem, tylko błagam, bądź na chwilę cicho — wybełkotał Niall, oddychając ciężko z palcem przy ustach jako gestem, który miał mnie uciszyć. Jego ton był dosyć raniący, co tylko bardziej mnie zirytowało. Otworzyłem usta, gotów mu odpyskować, lecz on wtedy o mało się nie przewracając, przylgnął do mnie, spoconą dłonią zakrywając moją dolną wargę. Zmniejszając między nami odległość sprawił, że dostrzegłem na jego czole i dekolcie strugi potu, pozostawiające na skórze lepki połysk. — Jeśli nas usłyszy, oboje będziemy mieć tak samo przesrane. Ty też powinieneś być w łóżku, co nie? — Uniósł brew, wzrokiem przeskakując na biurko, przy którym siedziałem zamiast spać, tak jak powinienem o tej porze. W środku nocy.
Zamarzłem, nasłuchując kroków, które zbliżały się w naszym kierunku po drugiej stronie drzwi. Na szczęście za chwilę dźwięki ustały, więc postać musiała się oddalić. Wypuściłem powietrze z ust.
— Boże, Niall. — Zacząłem brać cięższe wdechy. — Musisz przestać się narażać.
— Nie, Harry. Teraz ty posłuchaj mnie. Nachylił nade mną twarz. Odruchowo odwróciłem się w przeciwnym kierunku, by odór alkoholu nie mógł przejść przeze mnie na wylot. — Mogę robić to, na co tylko mam ochotę i nikt nie ma prawa odbierać mi jedynej przyjemności z pobytu tutaj.
— To nazywasz przyjemnością? — Dłonią zatoczyłem nad nim obłok. — Spójrz na siebie.
— Coś ze mną nie tak? — Robiąc najbardziej lekceważącą minę, opadł pośladkami na biurko, o mało nie strącając swoim biodrem stosu lektur.
— Czy ty naprawdę jesteś aż tak głupi, czy takiego udajesz?!
— Nigdy nie kazałem ci tego zrozumieć. — Zmrużył oczy. —Chociaż wiesz co? Sam mógłbyś spróbować i może chociaż raz przestałbyś prawić drętwe mądrości. Serio, tylko ty myślisz, że to coś wnosi do życia.
— Jeszcze mam do siebie szacunek. — Mówienie tych słów raniło mnie, ale w tym samym czasie było silniejsze ode mnie i niesamowicie wyzwalające.
— Więc uważasz, że dobra zabawa to brak szacunku do siebie?
— Wychodzisz z bandą tych świrów, upijasz się i bóg wie co jeszcze!
— Boga nie ma.
Niall wziął kartkę mojego pamiętnika między swoje palce, gdy na jego słowa zareagowałem tylko odwróceniem się na pięcie i marszem w stronę łóżka.
— Poza tym mógłbyś przestać, bo z tego co wiem nie jesteś moją matką.
— Może miałbyś jedną, gdybyś się tak nie zachowywał.
Dopiero, gdy słowa opuściły moje usta zorientowałem się, co tak naprawdę powiedziałem. Chciałem odruchowo spojrzeć na Nialla najbardziej rozżalonym wzorkiem i po stokroć przepraszać, gdy w tym samym momencie wahałem się, uważając, że poniekąd sobie na to zasłużył.
— Uważasz, że oddali mnie przez to, jak chujowy jestem? — Jego jadliwy ton wskazywał na to, że wcale nie oczekiwał odpowiedzi.
Prędko w moich oczach zebrały się łzy gniewu i nie byłem w stanie spojrzeć mu w oczy.
— Moja matka zmarła przy porodzie, ojciec nigdy się mną nie zainteresował, a ci ludzie rozmyślili się, bo nie zasłużyłem na nic dobrego, co nie?
— Nie zachowuj się jak bachor. — Wydusiłem z siebie jedynie, lecz on szybko mi przerwał.
— Ja jestem bachorem? — zakpił. — Nie przypominam sobie, żebym to ja wypłakiwał się do jakiegoś durnego pamiętniczka i robił z siebie jebaną ofiarę cały, kurwa, czas. Zostaw to i kurwa chociaż raz powiedz, patrząc mi prosto w oczy, co myślisz!
Dłoń Nialla z impetem osunęła się o oprawkę zeszytu, a wtedy przedmiot trzasnął w drzwi pokoju. Moje ciało aż podskoczyło.
— Powiedz to. Powiedz głośno.
Używał ordynarnego tonu, jednocześnie udając obojętność, która w tej chwili najbardziej mnie przeraziła. — Powiedz: "Niall, jesteś jednym wielkim gównem i jebanym śmieciem, który nie zasługuje na nic dobrego".
— Nie...
— Może powinienem umrzeć zamiast niej! — wrzasnął. — O to ci chodzi?
— Błagam, nie mów tak.
— Dlaczego? Każdy, kto tylko mnie mija, właśnie tak myśli. — Głos znacznie się osłabił, gdy Niall, osunął się na krześle, jakby cała krew z jego ciała spłynęła do stóp. — Myślałem, że ty jesteś inny.
— Krzywdzisz mnie. — Odgarnąłem pościel, skopując ją ze swoich nóg i drżącym chodem podążyłem w jego kierunku. Zawisnąłem nad nim, z obawą kładąc dłonie na jego barkach. Wiedziałem, że mnie nie uderzy, a mimo wszystko kierował mną lęk. — Nie poznaje cię Niall. Chcę ci pomóc, ale jest mi tak trudno widząc cię jako obcą osobę....
— Nie czujesz się przy mnie bezpiecznie? — Jego mięśnie stopniowo rozluźniały się pod moim dotykiem. Palcami przykrył wierzch mojej dłoni i choć nie widziałem jego twarzy, byłem pewien, że przymknął oczy. — Kim jestem, żebyś się mnie bał?
— Porozmawiajmy jutro, na spokojnie. — Okryłem jego siny oczodół pocałunkiem.
Zawisło nad nami ciężkie, martwe powietrze.
— Tylko odpowiedz — naciskał.
Westchnąłem.
— Nie wiem, nic już nie wiem.
***
— I co stało się potem?
— Nic. Ta odpowiedź mu wystarczyła.
Spojrzeniem Louis posyłał kolejne pytanie.
— Myślę, że to go przekonało — wzruszyłem ramionami. — Uznał, że mi zagraża. Więc uciekł, żeby nie sprawiać mi więcej bólu. Potem chciał wrócić, ale nie miał już odwagi.
— Tak ci powiedział?
Przytaknąłem.
— Przewróć kartkę. — Poinstruowałem go, dając mu tym znak, aby kontynuował.
— Wiersz... napisałeś wiersz.
— Wiem, o który ci chodzi. To dzień, w którym ja się uwolniłem.
Louis spojrzał na mnie z zainteresowaniem, więc opowiadałem dalej.
***
— Teraz będzie dobre, słuchajcie tego. — Blondyn, sporo wyższy ode mnie - i z resztą również dużo bardziej muskularny - położył palec na środku jednej z kartek mojego zeszytu, uśmiechając się szczerbato do swoich kumpli. W tym czasie drugi z osiłków trzymał mnie za kark, nie wiadomo po co skoro i tak nie protestowałem. Patrzyłem jak największy postrach szkoły bawi się moją własnością, jedyną prywatnością, notatnikiem, w którym prowadziłem monologi z samym sobą, moim bezpiecznym miejscem. Słuchałem jak recytuje każde kolejne słowo z coraz to mocniejszym, bardziej surowym akcentem, przełamywanym kaskadami śmiechu. — "Zaciskam pięści w amoku...."
Przypływ gorącej krwi rozgrzewał moje ramiona, pierś unosiła się wyrównanym tempie. Brwi układały się w wystrzeliste łuki, usta jak najbardziej przywarte ze sobą chociaż tak naprawdę chciałem krzyczeć. Tak szczerze wydrzeć się z całej siły. Bębnienie mojego serca jeszcze bardziej podjudzało we mnie wrogość. Jak on śmie?
Wyglądałem jak straszydło, miałem wielkie oczy. Z jednej strony tak chętny do walki, agresywny - a z drugiej? Poddany. Nogi jak przykute do podłogi. Mogłem stać w bezruchu i milczeć. Nie było nikogo, kto mógłby mnie obronić. Już nie.
— "Jakby gardło rozpruwał ostry nóż".... — Głos Ryana nabrał ironicznej nonszalancji, co świetnie zgrywało się z jego cynicznym akcentem. Wokół zbierały się kolejne osoby. Wbrew mojej woli stałem się centrum uwagi podopiecznych. I to niesamowicie mnie rozzłościło.
Nim zdążyłem zarejestrować, co intuicja planuje zrobić z moim ciałem, usłyszałem trzask. Równo z tym dziwnym dźwiękiem, ocknąłem się i próbowałem zrozumieć, co się stało. Zmierzwione włosy przysłaniały mi twarz, lecz mimo tego widziałem całkiem wyraźnie zakrwawiony nos starszaka, podtrzymywany jego obskurną dłonią. W tym samym czasie moją pięść przeszedł prąd. Wypuściłem z ust przerwany oddech, nasłuchując jęków chłopaka.
Ktoś zdążył sprowadzić na główny hol jedną z sióstr. Przypadło na moją własną opiekunkę. Patrzyła na mnie z przerażeniem i czymś w rodzaju zawiedzenia. Z drugiej strony myślę, że wiedziała.
— Harry, naprawdę nie sądziłam, że możesz być do czegoś takiego zdolny.
Przygarbiłem się na surowy ton Catelaya'i. Choć nie była ostra, a ledwo pretensjonalna, zupełnie mnie zdominowała. Zwłaszcza, gdy zwisała tuż nad moją głową. Siedziałem na łóżku i czułem się maleńki. Jej wiosenna uroda zgasła w moich oczach. Zupełnie jakby zza jej pleców wyrastały ciemne chmury, sięgające aż po końce jej złocistych włosów, które niestety musiała chować pod kornetem, jak reszta mieszkanek klasztoru.
Przez moją głowę wciąż przelatywał obraz jej wytrzeszczonych, prawie że czarnych oczu, gdy przyłapała mnie na takim ewenemencie. Dźwięk osuwającej się o kość pięści, wywoływał na moim ciele gęsią skórkę.
Kłykcie moich palców nabrały naturalnego, różowego koloru, gdy siostra złapała mój kołnierz i zaciągnęła mnie za niego aż tu, do pokoju, który od dłuższego czasu był dużo bardziej opustoszały niż odkąd się w nim zjawiłem pierwszy raz.
— Ja... — Zawahałem się, nie wiedząc jakich słów użyć. Miliony gromadziły się w mojej głowie, ale żadne nie wydawały się być właściwe. — Jestem tylko zmęczony.
Całe energia i adrenalina kłębiące się w moich żyłach uleciały wraz z wypuszczonym w powolnym tempie oddechem. Wzrok siostry złagodniał, a jej twarz wykrzywiło skonsternowanie.
— Zmęczony. — Rzuciła kątem oka na punkt obok mojej głowy. — Czym? — spytała, możliwe że lekko oburzona. Nie byłem w stanie wyłapać jej emocji, ograniczyłem ilość uderzających we mnie bodźców do minimum.
— Nie wiem. Może byciem ciągle upodlonym? — podniosłem głos. — Co za głupie pytanie! Czym różnie się od tamtych chłopców, że krzywdzenie mnie sprawia im przyjemność?! — Krzyczałem, bijąc w pierś. Moje ciało zaczęło drżeć z nagłego napływu złości. — Nie ma dnia, w którym nie żałowałbym, że pozwalam im na to wszystko. Ale dzisiaj nie będę żałował. Zareagowałam, nie obchodzą mnie konsekwencje. Ważne, że to zrobiłem.
Catelaya usiadła obok mnie, kładąc dłoń na grzbiecie mojej dłoni. Poczułem jak stara się rozluźnić zaciśniętą pięść, by jak się okazało, wsadzić do niej coś. Wyczułem w ręce dziesiątkę różańca.
— Nie wiem, czy wierzę jeszcze — wyszeptałam, spuszczając głowę. Mój głos był słaby, wątły i pozbawiony barwy. Prawie że mechaniczny. — Może mi się to nie przydać, albo mogę to zbezcześcić.
— Albo znajdziesz w tym siłę, albo okazję do zadania sobie pytań, na które będziesz musiał odpowiedzieć z głębi serca — powiedziała spokojnie, już bardziej głosem troskliwej opiekunki, niż potencjalnego kata.
— W takim razie, po co mi siła?
— Siłą może być umysł, Harry.
Zawahałem się, ostatecznie milcząc w odpowiedzi.
— Cokolwiek zrobisz, masz dopilnować, by nie powtórzyło się to, co stało się dzisiaj.
Po tych słowach wstała i wyszła z pokoju, zostawiając mnie samego w pustce, stojącego nad przepaścią.
Za chwilę musiałem zejść na posiłek, a potem na sprawdzenie obecności. Ewentualnie mógłbym jakoś zająć swój czas na świetlicy, tak jak wcześniej miałem w planach. Teraz jedynie na myśl o pojawieniu się wśród ludzi ostry ból tamował mój przełyk. Zwłaszcza, że przyjaciele Ryana mogliby bez problemu mnie zabić - w najbardziej łagodnym wypadku odciąć kończyny, każdą po kolei. Spoglądając na różaniec, którym nieświadomie zacząłem się bawić obracając koraliki między paliczkami, pierwszy raz uderzył we mnie stan prawdziwej deprywacji. Każdy nerw w ciele próbował przedostać się na zewnątrz, mroczki mąciły wzrok, a napięcie w piersi rosło jak wzbierający krzyk.
Powiedziałem, że nie wierzę.
Dlatego czuję się tak lotny?
— Jeśli opuściła mnie dusza, już dłużej na to nie zasługuję — szepnąłem do siebie, i poniekąd do mieniającego się w blasku lampki nocnej krzyżyka.
Kiedy już chciałem schować pacierz pod poduszkę, zauważyłem na nim uszczerbek. Krzyżyk przecinał się idealnie na skos w połowie nóg postaci Jezusa. Wraz ze ściągnięciem brwi, zbliżyłem czubek palca do ukruszonego fragmentu, wyglądającego na ostry. Nie pomyliłem się. Sekundę po tym, w miejscu linii papilarnych pojawiła się kropla krwi. A wtedy dłoń, w której znajdował się święty symbol mimowiednie powędrowała ku nadgarstkowi drugiej dłoni. Ocknąłem się z letargu dopiero, gdy z miejsca, gdzie skupisko niebieskawych żył prześwitujących na skórze, wypłynęła pionowa struga krwi.
Upuściłem różaniec, robiąc duże oczy.
***
— „Jestem nieodpowiedni dla wiary. Nie ona dla mnie„ — zacytował Louis, palcem dotykając fragmentu, na którym było to napisane. — To stąd wywodzą się te słowa... — przytaknąłem - i też z tą historią łączy się twoja blizna.
— Zauważyłeś ją? — zdziwiłem się. — Jest praktycznie niezauważalna — Automatycznie zerknąłem na swój nadgarstek.
Przytaknął głową. — Co było potem?
— Potem do ucieczki, niedosłownie, zachęciły mnie dwie osoby. Pierwszą z nich była Esther... nie przypominam sobie jej nazwiska. Dziewczyna, którą zwrócili rodzice adopcyjni. — Widząc szok na buźce Louisa, spieszyłem z wyjaśnieniami. — „Zwracanie" nas nigdy nikogo nie dziwiło. Zdarzało mi się być w większym szoku, gdy podopieczni nie wracali, niż gdy pojawiali się z powrotem po jakimś czasie nieobecności. Przeważnie to była kwestia kilku dni. To przydarzyło się też Niallowi. Pamiętam jakby to było wczoraj. Cały proces adopcji był niesamowicie chaotyczny i niespójny - wyprowadzka Nialla nagła. Miałem raptem trzynaście lat. Nim do mojego pokoju mógł zostać przydzielony inny uczeń, Niall pojawił się ponownie w progu drzwi, z walizką odrobinę większą niż ta, z którą odszedł do nowego domu. Tamtego wieczoru Niall nie był roztrzęsiony, nijak przejął się decyzjom pary, która miała go adoptować. Trzymał w sobie jedynie żal, dlatego opowiedział mi o wszystkim, co się stało dopiero nazajutrz. W sumie poszło o jakieś głupoty. Przecież to nic dziwnego. Nikt nie chce bawić się zepsutymi zabawkami, powiedział wtedy. Esther znalazła się w podobnej sytuacji...
— Ta dziewczyna... ona... była kimś bliskim dla ciebie?
— Wraz z Esther nieraz toczyliśmy wartościowe rozmowy, z których wynikało, że mamy ze sobą sporo wspólnego. Ale jej chłopak za mną nie przepadał. Nie chciał, żeby przebywała w moim towarzystwie.
— Jak nazywa się ten dupek?
Zaśmiałem się na ton Louisa. Rozluźnił tym atmosferę.
— Andre Hoorn. Ale w myślach nazywałem go Andre Cock. — Louis zaczął zanosić się śmiechem - nie śmiej się, gdy miałem 16 lat myślałem, że to genialne! Andre nie był sierotą jak my. Przyjeżdżał w odwiedziny, bo jedna z sióstr była jego ciocią. W ten sposób poznał Esther i owinął ją sobie wokół palca. Pod jej nieobecność przyjeżdżał, żeby uprawiać seks z innymi dziewczynami, a gdy wróciła udawał, że cały czas o niej myślał i dalej ją kocha...
I tu zaczyna się najciekawsza, najbardziej zagmatwana część tej historii..
***
— Czekałeś... — westchnęła Esther, gdy tylko jej bladoróżowe trampki znów zetknęły się z podłogą po tym, gdy Andre podniósł jej chude ciało i obrócił się wokół własnej osi.
— Wyobrażasz sobie, by było inaczej?
Pierwszy raz coś tak fałszywego nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Dlaczego miałoby, rzucone tak łatwo?
Wyminąłem zajętą sobą parę, przechodząc parę kroków dalej, by wejść do swojego pokoju. Po tym wypuściłem z ust oddech ze skaczącym w gardle sercem opierając się o drzwi. W zasięgu mojego wzroku wznosił się księżyc, widoczny z okna każdej nocy. Nie zdołałem nawet ruszyć powiekami, gdy do uszu dotarły dźwięki rozgrywających się w pokoju obok wydarzeń. Z brakiem jakiejkolwiek czułości i wzruszenia słyszałem jedno rzucane na łóżko ciało, potem drugie. Między tym słowa, by przestać, lub spowolnić, a moje powieki wciąż nie drgnęły. Z rozchylonymi ustami mój wzrok ugrzązł na pełnej okazałości księżyca, mdłości falowały coraz wyżej, a w głowie odbijały się kolejne słowa, pobrzęk przemieszczania się po skrzypiącym materacu, aż w końcu bezład uderzającej skóry o drugie ciało.
— Nie zgrywaj się, obydwoje na to czekaliśmy.
W nieustającym harmiderze, usiadłem na łóżku, poruszając się pierwszy raz od kilku minut. Bez cienia przejęcia, pierwszy raz przeszyło mnie uczucie, jakby świat realnie mógł zrobić mi krzywdę.
"Umrę, jeśli tu zostanę" - powtarzał głos w głowie. Jak złapać oddech?
Z każdym dźwiękiem opuszczającym usta Esther jej ból uderzał we mnie tak, jakbym przeżywał to za nią. Boże, co tu się dzieję?
Jak wiele możemy wytrzymać, zwłaszcza będąc dziećmi, które ciągle czymś ryzykują? - zadałem sobie w głowie kolejne pytanie. Nie mamy najmniejszego wpływu na własne życie; sprawiają, że go nie lubimy w następnej chwili wbijając w głowę, że Bóg chce dla nas najlepiej. W takim razie, dlaczego to wszystko się nam przydarza? Czy wcześniej zastanawiałem się, jak złą, żałosną emocją jest bycie rozdartym? Jak cholernie męczące jest nie rozumienie? Każdego dnia nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego akurat mi zesłano na głowę to wszystko. Nikomu przecież nie zaszkodziłem. Będąc trochę innym od reszty, niosąc w sobie uczucia, których inni nie zrozumieją, muszę za to płacić własnym bólem? Po co? By sprawdzić, ile zniosę? By mnie ukarać? Za co?
W ręce wpadł mi znoszony plecak Nialla, bardziej pojemny niż mój. Jego rzeczy stale zalegały tam, gdzie zwykły leżeć. Tak, jakby ich właściciel wyszedł tylko na chwilę i miał zamiar wrócić, a potem korzystać z nich tak jak zwykle. Skoro Niall nie miał takiego zamiaru, ja też nie muszę.
Natychmiast opróżniłem tornister. Książki, które w nim zalegały, z hukiem obiły się o podłogę.
Może tak właśnie czuł się Niall? Być może też działał w amoku, bez wcześniejszego planu, a jego dłonie drżały podobnie do moich? Może uciekł, bo się bał, tak jak ja?
— Dosyć — opuściło moje usta, gdy z wielkim zapałem rozbiłem swoją szklaną szkatułkę z oszczędnościami, które zbierały się przez ten długi czas.
Dosyć. Dosyć. Dosyć.
***
— On zrobił jej krzywdę. — Brwi Louisa skurczyły się, a usta rozchyliły. — Z jednej strony wiem, że sam był dzieckiem, ale... Boże, to okropne.
— Najgorsze jest to, że takie sytuacje działy się często. — Mój głos załamał się i musiałem odgonić łzy mrugając kilka razy. — Nikt nie reagował. To po prostu zostało znormalizowane. Każda forma przemocy była dozwolona. Więc mnie to w końcu przerosło. Zabrałem ze sobą wszystko, co przyszło mi do głowy. Wpadłem w straszny amok. Byłem nawet gotów wyskoczyć z okna, byle by znaleźć się na zewnątrz.
***
Trudno. Stanąłem na parapecie, wbijając wzrok przed siebie.
— Harry! Co ty wyprawiasz? — Zadrżałem, czując dłonie przytrzymujące od tyłu moje biodra. Cofnąłem się przed wiatrem, który rzucał moimi włosami. Noga osunęła się z niestabilnej posadzki i Catelaya przyciągnęła mnie ku sobie. Gdy odwróciłem się twarzą do niej, dostrzegłem w jej spojrzeniu zamęt. Zająkała się, nie potrafiąc odnaleźć odpowiedniej reakcji. Z drugiej strony, na przekór dezorientacji, wydało mi się jakby znała mój zamiar i doskonale wiedziała, co planuje.
Miała rozbiegane i wystraszone oczy. Złapałem jej nadgarstki, gdy dłonie położyła na mojej twarzy, lepkiej od warstwy potu.
— Pozwól mi uciec...
Zamrugała dwukrotnie, rozglądając się po pokoju, prędzej przypominającego w tej chwili pobojowisko.
— To miejsce zaprowadzi nas wszystkich do piekła. Proszę — dodałem.
— Nie — odparła zdecydowanie. — Nie w ten sposób.
Sięgnęła po leżącą na stole lampkę nocną, którą ze sobą przyniosła. Złapała mnie pod łokciem, ciągnąc do drzwi, gdy wcześniej wzięła mniejszą walizkę, wypełnioną bardziej wartościowymi przedmiotami niż ubrania, a potem zarzuciła na ramię plecak.
W przeciągu kilku minut wieczór, który miał wyglądać jak każdy poprzedni, przeobraził się w żywy galimatias. Moja świadomość nie przyswajała zbyt wiele wydarzeń. Ocuciłem się parę razy; najpierw na krętych, wąskich schodach, prowadzących do sekretnego wyjścia, którego nigdy w życiu nie widziałem, potem dopiero na zewnątrz, biegnąc w stronę starego samochodu, pokrytym ciemnozielonym zdrapanym lakierem. Myślałem tylko o tym, że pomoc Catelay'i jest niepoprawna i gdy zostawiła mnie w samochodzie, by wrócić po coś do klasztoru, walczyłem z chęcią wybiegnięcia z auta i rozpoczęcia życiowego maratonu, biegnąc przed siebie.
— Tu są papiery, które ci się przydadzą. — Catelaya wróciła do samochodu i kładąc na moich udach granatową teczkę, odpaliła silnik, wcześniej jeszcze raz rozglądając się wokół. — Akta, zaświadczenia... resztę oddam ci innym razem, jeśli będzie taka potrzeba, w porządku?
Nie wydając z siebie najmniejszego szelestu, kiwnąłem lekko głową. Mój wzrok nie wiedział, gdzie może powędrować. Ani trochę nie docierało do mnie, co tak właściwie się dzieje. Opierałem policzek o zagłówek, wgapiając zwilżone ze zmęczenia oczy w prowadzącą samochód siostrę. Starannie obserwowałem jak wyciąga ze schowka zwinięty w papier papieros i zapala go, zaciągając się z taką przyjemnością, jakby ekstaza w jednej sekundzie rozpłynęła się po każdym spiętym mięśniu. Miała rozpuszczone, sięgające aż do łopatek włosy i skupioną, choć wciąż łagodną twarz. Cała sytuacja przypominała scenę filmową, a mnie powoli zaczął ogarniać spokój albo chociaż... brak lęku, tymczasowy.
Potarłem o siebie dłonie, pociągając drżąco nosem.
Palec wskazujący kobiety sięgnął jednego przycisku, po czym w samochodzie zaczęło roznosić się przyjemnie ciepło. Rozchyliłem szerzej oczy.
— Dziękuję — szepnąłem.
— Będzie ci cholernie — podkreśliła — ciężko.
Od razu nieco się pobudziłem. Catelaya odezwała się pierwszy raz od dłuższej chwili. Jakby cały ten czas myślała, co powiedzieć.
— Wiem — znów szepnąłem.
— Nie wracasz do domu, Harry — zawiesiła na mnie wzrok.
Przełknąłem ślinę.
— Wiem.
— Chcesz odnaleźć Nialla?
— Dlaczego zawsze musi chodzić o niego? — wyrzuciłem ze złością. — Nie. Chcę zacząć żyć. Swoim życiem. I dzisiaj pierwszy raz się tego nie boję.
W odpowiedzi nie dostałem ani jednego słowa. Nie wiem nawet, skąd znalazłem w sobie siłę, by znów się unieść.
— Nie masz w Amsterdamie nikogo poza matką — kontynuowała.
— Która mnie oddała — skończyłem za nią. — Nie wrócę do niej.
— Nie zasugerowałam tego — przegryzała nerwowo wargi. - Pomogę ci.
Wcisnęła mocniej gaz.
— Gdzie... gdzie jedziemy?
— Tam, gdzie mieszkałam zanim wprowadziłam się do klasztoru.
Nie wiedziałem, co więcej powiedzieć. Zaczęło do mnie docierać, że właściwie nie wiedziałem gdzie mogę zamieszkać.
— Przecież pieniądze na hotele w końcu ci się skończą. Musisz mieć dom.
Myślałem nad odpowiedzią, aż w końcu wpadł mi do głowy pomysł
— Zamieszkajmy razem!
Na twarzy Catelay'i nie pojawiła się żadna reakcja.
— Obiecuję, że nie sprawię ci problemów. Będzie nam — podkreśliłem — lepiej.
— To nie jest takie proste — pokręciła głową. — Nie mogę, Harry, przepraszam.
Przygasłem. — To ja przepraszam. Wystarczająco mi pomogłaś.
— Naprawdę bym chciała! Uwielbiam cię — posłała mi uśmiech, potem znów zaciągając się papierosem. — Ale... ja tylko- nie mogę. Przykro mi.
Pokiwałem głową, wpatrując się we mgłę, która unosiła się na wysokości samochodu.
— Dlaczego wróciłaś do mojego pokoju? — Pytanie samo wyrwało się z moich ust.
— Chciałam upewnić się, że wszystko z tobą w porządku.
Chwila przerwy i mój głośny oddech.
— Przykro mi, że nie jest.
— Nie. Nie przejmuj się.
Po kilku minutach spędzonych w ciszy, samochód zaczął zwalniać, aż w końcu się zatrzymał. Stanęliśmy tuż przy stacji kolejowej. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem na żywo peron. Nigdy też nie jechałem pociągiem.
— Masz kartkę i coś do pisania? — Na pytanie zacząłem grzebać w plecaku, aby wyciągnąć notatnik. Podałem jej go wraz z długopisem. Ona zaczęła skrobać w nim obficie. —Tutaj musisz się dostać. To nazwa ulicy, Wibaustraat. Musisz wysiąść dokładnie na linii pięćdziesiątej pierwszej. Droga będzie trwała nie więcej niż dwadzieścia minut — tłumaczyła. — Tutaj masz dokładny adres — wskazała końcówką długopisu kolejną informację. — Z metra dostaniesz się tam na piechotę. Rozrysowałam ci taką jakby mapę...
— Mogę użyć Google Maps.
— Och... rzeczywiście.
Wspólnie posłaliśmy sobie rozbawiony uśmiech. Oczy Catelay'i na chwilę pojaśniały.
— Masz pociąg za pięć minut - oznajmiła po spojrzeniu na zegarek w telefonie. — Możesz jeszcze zrezygnować. Jakoś to wytłumaczymy jeśli nas przyłapią...
— Nie — przerwałem jej. — Jestem zdecydowany.
— To idziemy. — Odpięła swój pas. Ruszyłem w jej ślady.
Idąc wzdłuż peronu kierowaliśmy się na pociąg w cichej aurze. Zacząłem nawet oswajać się z myślą, że będę sam. Nie widziałem gorszej alternatywnej rzeczywistości niż to, co już mnie spotkało w sierocińcu.
W końcu przystanęliśmy na przeciwko siebie. Z ust siostry wydostał się obłok pary, co przypomniało mi, że powinienem odczuwać temperaturę na minusie, jednak emocje mnie rozpalały. Powietrze zgęstniało; nasz wzrok przez siebie przenikał. Wicher złapał włosy Catelay'i w żwawe objęcia, przysłaniając nimi zarumienione policzki. W pewnym momencie oddech dotknął mojej skóry. Zapach miała słodki, a w tym samym momencie pasujący do jej determinacji.
— W porównaniu do nich, nie masz skaz... — Mój szept chwiał się, jak przerywany żyletkami. — Ale nie ważne jak dobra będziesz, nie zmieni to faktu, że cała reszta jest podła.
Catelaya opuściła wzrok na wysadzony betonową glazurą chodnik.
— Miałam cię chronić... — Wczepiła końce palców w moje włosy, rozdzielając zlepione kosmyki.
— Robiłaś co mogłaś, dziękuję — uśmiechnąłem się z lekka frywolnie. Jej uśmiech był równie zamglony.
— Gdybym zauważyła, że się tam dusisz jakoś inaczej bym to rozegrała.
— Wtedy narażałabyś się dla mnie. Nie warto.
Przymknęła oczy, widocznie starając się odnaleźć w sobie równowagę.
— Mogę tym razem ja cię o coś poprosić? — Kiwnąłem głową. — Zapamiętaj mnie jako Grace.
— To twoje prawdziwe imię? Jest dużo mniej...
— ...Mocherowe?
Zaśmialiśmy się.
— Coś w tym stylu. — Włożyłem dłoń do kieszeni. — A ty na pewno nie chcesz...?
— Mam misję do spełnienia — naprężyła pierś z pobłażliwą przychylnością. — Nie zawsze byłam dobrym człowiekiem. Powinnam odpokutować.
— Ale odwiedzisz mnie?
— Przyjadę najszybciej jak będę mogła. Będę też wysyłać ci pieniądze dopóki nie zapiszę na ciebie mieszkania, gdy skończysz osiemnaście lat.
Zagryzłem spierzchnięte wargi, wzdrygając się na gwizd pociągu. Gdy Grace przyciągnęła mnie do uścisku, posztywniałem. Musiałem przypomnieć sobie, że mogę czuć się przy niej bezpiecznie, by odwzajemnić gest. Albo chociaż trochę się do tego zbliżyć.
— Wiem, że nie oswoisz się przed kimś, kto na to nie zasługuję. Dlatego nie będę się o ciebie martwić.
— Dziękuję.
— Dziękuję, Harry. Ale nie płaszcz się i idź już zanim się wzruszę. — Dała mi kuksańca w ramię.
Ostatni raz pomachałem jej i otoczony zewsząd nocą skierowałem kroki w stronę pociągu.
— Proszę. — Konduktor wskazał dłonią na wejście, zerkając na mnie. Kiwnąłem głową. Teraz moja kolej. Uderzyła we mnie doza niepewności, zaniepokojenie wzrosło. Tłumaczę sobie, że to przez porę dnia, ciemność nigdy nie budziła we mnie zaufania.
W środku znajduje wolne miejsce. Chwilę po tym mogę usiąść przy oknie, o które od razu opieram skroń.
***
— Zanim coś powiesz, przeczytaj ostatnie zdanie — poleciłem Louisowi.
On nie zawahał się.
— Drogi pamiętniku... Przestałem próbować. Jestem człowieczkiem, który powinien mieć na drugie imię "samotność", a i tak się jej boję. Tęsknie za latami dzieciństwa, których nie odzyskam, za miłością, której nie poznałem i ramionami, w których nigdy się nie znalazłem. Każdego ranka zanurzam się w nicość pustej egzystencji i otaczającym mnie subtelnym brakiem możliwości i chęci. Nie czuję wolności, a w tym co mam widzę jedynie brak jakiejkolwiek miłości. Nawet, gdy jestem zmęczony, nie zasypiam.
Staram się cokolwiek poczuć, coś oprócz obojętności. Chcę się o coś zatroszczyć, próbuje każdej nocy.
Pragnę, aby wiatr przesuwał się między moimi palcami. Tak jak teraz. Teraz nie czuję, że jestem sam. Mam przed sobą wielki świat.
Jeśli mam poczuć smak życia, nawet będąc u jego kresu, spróbuję.
— Teraz skończyłem, Lou. — Po wypowiedzeniu tych słów, głęboko odetchnąłem. Kubek z herbatą był już pusty. Moja opowieść prawdopodobnie zabrała nam przynajmniej pół godziny wolnego czasu.
—Tylko... co z Grace? Nie widziałem tu żadnej kobiety.
— Grace nigdy nie przyjechała. Nie zastanawiałem się nad tym. Nie mogłem oczekiwać od niej jeszcze więcej pomocy niż mi dała. Przez pierwsze miesiące wysyłała mi pieniądze, posłała do szkoły... żyję dzięki niej.
Louis przymknął oczy. Widziałem po nim, że był trochę przymiażdżony. Po chwili wstał, odłożył notes na taboret i zbliżył się do krawędzi balkonu, by spojrzeć mi przenikliwie w oczy.
— Za chwilę u ciebie będę — powiedziałem pewnym tonem.
Kilka minut później, zanim mogłem w ogóle wychylić dłoń w kierunku drzwi mieszkania Louisa, on już otworzył je dla mnie szeroko. Rzuciłem plecak pod nasze stopy, gdy szatyn zgarnął mnie w swoje objęcia, wciągając mnie do środka. Mocno wczepił twarz w moją szyję i zanosił się głębokimi oddechami. Przymknąłem oczy.
— Mój skarb, moje maleństwo... — Mówił, głosem zniekształconym przez to jak mocno docisnął policzek do mojej szczęki. Po chwili zaczął też zostawiać na niej intensywne pocałunki, tworząc ścieżkę kończącą się dopiero na moich ustach. — Tak dużo zniosłeś. Jestem z ciebie bardzo dumny.
Wczepiłem dłoń w rozwichrzone włosy starszego ode mnie mężczyzny. Pod wpływem wrześniowej wilgoci kosmyki nabrały puchu i lekkości. Dotykanie ich było jak zetknięcie dłoni z poranną rosą. Uczucie budzące łaskotki w moim przełyku. Nie umiałem skupić się na jego słowach. Chciałem dostawać i przyjmować jak najwięcej dokładnych, powolnych pocałunków. Louis podniósł mnie do góry, na co wydałem zaskoczone sapnięcie naprzeciw jego warg.
— Chcę posmakować twojego dnia — oznajmiłem, owijając nogi na wystających biodrach Louisa.
Lou wydał z siebie przeciągniętą literkę "m" i zrobił minę pełną namysłu. Po chwili znalazł odpowiedź.
— Twój dzień smakuje jak cierpka podróba herbaty z sokiem malinowym.
Parsknąłem śmiechem, rzucając mu oburzone spojrzenie. Louis usiadł na swoim łóżku. Siłą rzeczy opadłem na jego podołek i bardzo mi się to spodobało.
— Pozwolę ci się mną zaopiekować — szepnąłem, wyciągając palec wskazujący, by położyć opuszek na ciemniejszej obręczy górnej wargi. — Zostanę na kilka nocy.
Spojrzałem mu prosto w oczy, będąc gotowym ujrzeć w błękicie tęczówek rozświetlające je szczęście. Nic takiego się nie wydarzyło. Lou siedział cały czas nieruchomo, rozchylając usta.
— Hm... nie na tym ci zależało? — Starałem się nie okazać swojego zmieszania.
— Cieszę się, Harry. Wiem, że dzisiaj nie mógłbym zasnąć bez ciebie obok. Ale... Tak myślałem o tym co działo się wcześniej — powiedział, swoim delikatnym oddechem dotykając mój policzek. — Nie powinienem cię namawiać, żebyś ze mną zamieszkał. Tyle się dzieję, nie mogę cię teraz dodatkowo przytłaczać. Nie zrozum mnie źle, bardzo chcę ci pomóc, mieć pewność, że jesteś bezpieczny. Jest w tym nawet trochę egoizmu. Tak się tobą zauroczyłem, że... czasem zapominam, że jestem dla ciebie wciąż obcą osobą. To wszystko co się tu dzieje — położył moją dłoń na swojej piersi — jest szybkie i szalone — dokończył z uśmiechem.
Patrzyłem mu głęboko w oczy i w duchu zaśmiałem się, dostrzegając jak delikatnie dobierał słowa z lekkim zakłopotaniem.
— Lou... — Wyciągnąłem dłoń do jego policzka i odgarnąłem z niego kosmyk włosów. — Szukałem współlokatora, pamiętasz? Jeśli ty możesz nim być, to tylko bardziej mnie uszczęśliwia.
Oczy Louisa powędrowały na podłogę i znów na mnie. Również się uśmiechnął.
— No i wiesz... nie mam daleko do swojego mieszkania, gdybym jednak chciał uciec — zażartowałem.
Louis przewrócił oczami. I nawet w trakcie tego wyglądał majestatycznie. Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy. Coś mi jednak nie pasowało. Zdawał się nie być tak rozweselony i odprężony jak zazwyczaj.
— O czym jeszcze myślisz? — spytałem.
Znów spuścił wzrok w poszukiwaniu swoich myśli. Zacząłem się już stresować.
— Nie czujesz się trochę oszukiwany? — To pytanie zbiło mnie z tropu. — Wyciągam twoje bóle na wierzch, zmuszam do opowiadania historii z domu dziecka. A sam wiesz o mnie tyle co nic.
— I to cię martwi? — Zmarszczyłem brwi. — Że mało o tobie wiem?
— Ciężko mi poskładać myśli, żebyś zrozumiał o co tak naprawdę mi chodzi — zakłopotał się. — Po prostu... poznałem już różne z twoich stron, skarbie, i każdą twoją historię akceptuję, uwierz mi...
— Boisz się, że ja nie zaakceptuje twoich? — Wszedłem mu w zdanie.
— Boję się, że kiedy powiem ci o niektórych sprawach będziesz zły, że ja wiedziałem o tobie wszystko od samego początku.
— Boże Lou, zabiłeś kogoś? —Zrobiłem duże oczy.
Pokręcił głową przecząco.
— Nie, ja... nie, nie zrobiłem nikomu krzywdy. Przysięgam.
— Żartuję, Chryste... — zszedłem z jego ciała, drętwo chichocząc
Mocno mnie zdezorientował. Może nie był przerażająco poważny, ale w porównaniu do Louisa, z którym przebywałem wcześniej, widziałem w jego zachowaniu wyraźne różnice. Aż tak przejmował się tym, że do tego czasu nie opowiedział mi zbyt wiele o swoim życiu? Ktoś jak Lou nie może mieć mrocznych tajemnic, więc o co chodzi?
— Przecież my cały czas się dalej poznajemy — odparłem, łapiąc go za drobną dłoń. — Ty dowiesz się jeszcze wielu rzeczy o mnie, a ja o tobie. Jeśli nie ukrywasz przede mną czegoś, co może znacząco na nas wpłynąć, nie zmuszaj się, żebym wiedział.
— Nie. Nie ma takich rzeczy.
— Więc zaczekam cierpliwie na moment, aż się przede mną otworzysz, a na razie się nie martw. Chociaż nie będę udawać, trochę mnie zaciekawiłeś.
— Wiesz co? Chyba też plotę bez zastanowienia i zrobiłem dużą rzecz z niczego. Nie chciałem cię zaniepokoić. — Opuścił ramiona, które do tej pory trzymał ciasno spięte przy swoim ciele. — Ten dzień jest jakiś dziwny, jesień chyba zaczyna mnie dobijać.
— Noc nie była dla nas łatwa — westchnąłem. — Jesteśmy obaj zmęczeni i przytłoczeni.
To przeze mnie, racja? Lou czuje się źle przeze mnie. Jest rozdrażniony emocjonalnie, bo odkąd rozpoczął ze mną relację ciągle dzieje się coś złego i irracjonalnego.
— Straciłem dziś ważną współpracę, to też nie polepszyło mi humoru. — Louis złapał za pierwszy guzik swojej koszuli. Zrozumiałem, że zamierza się rozebrać i położyć.
Zapadła między nami komfortowa cisza. Słyszałem tylko dźwięk pękającego w kominku drewna. Obserwowanie, jak coraz więcej ciała wyłania się na linii mojego wzroku, w ogóle mnie nie krępowało. Rozkoszowałem się tą chwilą. Płynąłem spojrzeniem po każdej cząstce nagiego torsu, łapiąc głęboki oddech. Louis patrzył wprost na mnie. Wiedział, że go podziwiam i myślę, że nawet mu się to spodobało. Specjalnie przeciągał ściąganie swoich spodni. Wymiękłem, gdy ściągnął je, odsłaniając krawędź bielizny. Rzuciłem swoje ciało do tyłu, pozwalając, by zapach świeżej pościeli otulił mnie zewsząd.
Louis zachichotał.
— Nie rozbierasz się? — spytał, po odrzuceniu swoich ubrań w kąt pokoju.
— Rozbierz mnie.
Wilgoć podekscytowania wypełniła moje oczy.
Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, że te słowa tak lekko opuściły moje usta. Uwierzyłem dopiero, gdy Louis zbliżył się do mnie, stając między moimi nogami, które wciąż luźno opadały poza łóżko.
— Chyba cię trochę zepsułem — odparł wyraźnie przez uśmiech.
Chyba trochę tak.
Och.
Gdy szatyn sięgnął palcami do rąbka mojego t-shirtu , uniosłem ramiona do góry. Nie spodziewałem się, że mężczyzna przedłuży ten moment. Nieoczekiwanie uklęknął między moimi nogami, pochylając się nad moimi żebrami, by zostawić nad jednym niewidzialny ślad swoich ust. Dopiero po tym akcie, uniósł koszulkę do końca, przedzierając ją przez moją głowę, czym rozczapierzył moje włosy.
— Dokończę — oznajmiłem.
Louis parsknął. — Jednak zostało w tobie trochę tej uroczej niewinności.
Spojrzałem na niego spod byka, zsuwając jeansy z bioder. Jednocześnie nie mogłem przestać się uśmiechać.
Jako pierwszy położyłem się i schowałem pod pościelą. Leżąc na wznak, zamknąłem oczy, gdy w pokoju zapadła ciemność.
Materac ugiął się pod ciężarem drugiego ciała. Czułem, że Louis porusza się po łóżku, ale nie spodziewałem się, że nadejdzie to, co nadeszło. Szatyn położył swoją głowę na mojej piersi i owinął ramię wokół mojej talii. Uczepił się mnie tak, jak ja zawsze to robiłem. Stał się nagle tak mały i bezbronny. Wstrzymałem na moment oddech, nim nie objąłem go. Pierwszy raz okazał przy mnie uległość. Ten męski, pewny siebie facet, zmienił się w moich ramionach w drobną, delikatną istotę.
— Czy ja... mogę w ten sposób? - szepnął.
— Oczywiście, Lou — odpowiedziałem tak miękko jak on, będąc dalej w szoku. Moje serce dudniło w piersi dużo szybciej niż jeszcze kilka sekund temu, a on na pewno to wyczuł, będąc tak blisko.
— Naprawdę? — zwątpił.
W moich oczach pojawiła się wilgoć, ponieważ jedyna poprawna odpowiedź, która przyszła mi do głowy to "tak, kocham cię".
Nic nie powiedziałem. Przytuliłem go mocniej, marząc o idealnym dniu, w którym się dowie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro