Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział czwarty; strach

1 lutego, 2012

Zastanawialiście się kiedyś, czym tak naprawdę jest strach? Podobno każdy z nas kiedyś odczuł to zjawisko na własnej skórze. Wszyscy mamy lęki, co do wyjątku, bo każdy z nas czegoś się boi. Każdy z nas posiada coś, przez co odczuwa nieprzyjemny niepokój. Wydawałoby się, że nie trzeba opisywać uczucia tak dobrze nam znanego już od najwcześniejszego dzieciństwa. Dowiadujemy się o jego istnieniu już z oczu matki. Wiemy, że jest to coś, co, zależnie od okoliczności, mrozi człowieka, poraża nagłym wstrząsem: gdy gdzieś uderzy piorun, wywołując tym kompletną brewerię, zadrży ziemia, lub gdy przyjdzie nam zrobić parę kroków w zupełnej ciemności. Być może te najbardziej pierwotne lęki wywołuje wroga nam przyroda, kiedy wymyka się spod kontroli człowieka i wtedy on czuje się przez nią zagrożony.

Strach może mieć różne i zmienne natężenie, od lekkiego zaniepokojenia poprzez niepewność, zdenerwowanie, stan napięcia, aż do dręczącej obawy i panicznego przerażenia. Zawsze wywołany jest jakąś przyczyną, rzeczywistą lub urojoną, czymś, co postrzegamy jako zagrożenie dla naszej osoby - zagrożenie dla naszej sfery uczuciowej lub też dla naszych wartości moralnych. Boimy się zarówno uderzenia, jak i choroby, boimy się utracić dobre imię czy miłość, obawiamy się straty materialnej, degradacji społecznej, utraty honoru, cnoty i tego wszystkiego, co może popsuć nasze stosunki z kochającymi nas osobami.

Mały, dopiero wkraczający w nastoletnie życie Harry, bał się niezwykle, gdy w jego trzynaste urodziny jego mama oznajmiła wyprawę w wycieczkę, co raczej, a nawet na pewno, nie było czymś spotykanym w naszej rodzinie, jeśli tak mogę nazwać więź łączącą mnie i moją matkę. Możecie sobie wyobrazić jak ja, jako niewinny dzieciak, pakuję garść kolorowych i niekoniecznie czystych i schludnych ubrań do mojego szkolnego tornistra, z którego wówczas wyjąłem wszystkie książki, układając je w stercie na drewnianym parkiecie. Byłem niezwykle podekscytowany naszą wycieczką, choć moja mama nie zdradziła celu naszej podróży. Po tym, gdy wszystkie moje ubrania były już niedbale spakowane, nie zważając na to, czy nie są one zupełnie pogniecione, dorzuciłem do mojego granatowego plecaka ulubioną maskotkę i przeróżne komiksy, które dostałem w szkole za bardzo dobre stopnie w nauce. Do tego dorzuciłem kolorowankę i kilka kredek. W końcu nie wiedziałem, gdzie jedziemy i czy będę musiał czymś zająć swój czas. Wielki uśmiech drapał moją twarz, gdy przystawając w korytarzu, podpierałem się ściany, aby naciągnąć na moje pięty zdarte przy czubkach czarne trampki. Zawiązałem długie, szarawe sznurówki i posłałem mamie uśmiech, gdy podała mi cienką kurtkę. Luty tego roku nie należał do ciepłych, wręcz przeciwnie, w Amsterdamie tego dnia prószył biały, miękki śnieg, który nazywałem „spadającym puszkiem". Przypominał watę cukrową - i wtedy kochałem go najbardziej w świecie. Jednak od tamtego dnia żadna zima nie była już dla mnie niesamowita.

Łapanie śnieżynek językiem już nigdy nie przywoływało w mojej głowie beztroskich wspomnień.

Siedziałem na tylnym siedzeniu w samochodzie mojej matki, która utrzymywała srogą atmosferę, wypełniając chłodem najmniejszy skrawek wolnej przestrzeni przez co czułem, że nie mogę się za bardzo wychylać poza fotel. Zaciskała palce odziane skórzanymi rękawiczkami na kierownicy w niezręcznie silny sposób, nadgorliwie rozglądając się po ulicy. Widziałem w lusterku jej minę, pełną powagi i mrozu. Przeraziłem się, wzdychając. Mój trzynastoletni rozum pomógł mi uświadomić sobie, że ta wycieczka wcale nie będzie miła, a ja sam zacząłem odczuwać niepokój, który narastał z każdym minionym przez samochód, ośnieżonym od kory aż po końce gałęzi, drzewem. Jasne światło, wytwarzane przez rażące swoją bielą niebo, rzucało smugi na śnieg osadzony u szczytu krzewów, tak samo nagich i smutnych jak drzewa. Moje szmaragdowe, okrągłe ślepia błądziły z pustym matem po widokach zza zaszronionej szyby. Droga mijała bardzo powoli, przez co mój niepokój narastał. W głowie pojawiały się chmary paniki. Próbowałem odgrywać swoje myśli od tego, co może na mnie czekać, kiedy samochód się zatrzyma. Panicznie nie chciałem słyszeć dźwięku zgaszonego silnika. Dla zbicia czasu liczyłem do dziesięciu w mojej głowie, która kumulowała zbyt wiele myśli naraz, tworząc kompletny chaos.

1...

2...

3...

4...

- M-mamo?

Mój kruchy, dziecięcy głosik przemówił, gdy począwszy bawić się frędzlem szalu o kolorze dojrzałej śliwki owiniętego wokół szyi, zadałem nie należące do pewnych pytanie. Wzdrygnąłem się na to, jak mój głos zadrżał przy wymawianiu tego słowa lecz w tym momencie postanowiłem zignorować to tak samo, jak katar spływający z mojego nosa, kiedy co jakiś czas markotnie nim pociągałem. - Zimno mi.

Zauważyłem jak Anna spogląda w lusterko, przyglądając mi się ze ściągniętymi brwiami, a ja jakby na zawołanie zatrząsłem się, wypuszczając z pomiędzy moich ust parę. Schowałem zmarznięte, nieporadne do ruchu dłonie w rękawach kurtki, kiedy moja matka szybko nawilżyła swoje bordowe wargi, oblizując je i unosząc lekko brodę ku górze. Wydawało mi się, że wcześniej wypowiedziane przeze mnie słowa, przeleciały obok jej ucha, nic dla niej nie znacząc.

- Mamo...

- Nie wymyślaj, Harry - zganiła mnie, wcinając się w zdanie. - Wiesz, że nigdy nie miałam wystarczająco gotówki na samochód z ogrzewaniem. Wytrzymaj jeszcze kilka chwil - zacisnęła ponownie dłonie na kierownicy, przymrużając oczy, gdy wykonała zwinny manewr, skręcając w prawą uliczkę. Przełknąłem ślinę, mrugając kilkukrotnie, aby odgonić ciężar ze swoich powiek. Czułem, jakby mróz okalał moje rzęsy, tworząc na nich lepki ciężar. - Spróbuj zasnąć, obudzę cię, gdy dojedziemy na miejsce. Zobaczysz, Harry. Będziesz zadowolony.

Po tym jednak nie zasnąłem. Zamiast tego zamknąłem oczy, wyciszając wszystkie zmysły. Próbowałem powstrzymać moje sine, koślawe dłonie przed drżeniem i wręcz skuliłem się, wgniatając całe ciało w fotel. Oparłem wygodnie tył głowy o zagłówek i zacząłem wyobrażać sobie pieski skaczące gdzieś między wysoką trawą, biegające, przy tym wystawiając języki poza brodę: szczęśliwe i... takie wolne.

- Harold, wstawaj. Jesteśmy na miejscu.

Ze snu wyrwał mnie głos mojej matki; tym razem był on przesiąknięty swego rodzaju euforią, zadowoleniem i ekscytacją, która tryskała z jej brązowych tęczówek, wgapionych we mnie - iskrzących jak dwa płomienie ognia, które jednak nie potrafiły mnie ogrzać. Była w nich jakaś nieodgadniona intryga, ale nie miałem siły na jej rozszyfrowanie. Przyćmienie, które spowalniało moje ruchy oznaczało, że jednak udało mi się zasnąć; teraz stałem się naprawdę osowiały, gdy moje ciężkie powieki kleiły się, a ja zasłoniłem usta, ziewając w dłoń. Pulsujący ból uderzył w moje skronie. Poczułem się tak, jakby mój mózg zaczął puchnąć i z tego powodu cisnął w moją czaszkę. Skrzywiłem się, wówczas poprawiając kurtkę, która zdążyła osunąć się do góry. Odpiąłem ściskający moje wiotkie ciało pas. Udało mi się w końcu wyprostować nogi, gdy stanąwszy na ozlodowaconym chodniku, byłem pewien, że temperatura w powietrzu sięgała co najmniej kilkanastu stopni na minusie... a może to po prostu chłód, kłujący w mojej klatce piersiowej wywołany poczuciem odrzucenia tak bardzo zmroził moje serce, że odczuwałem zimno w każdej części ciała. Wzdrygnąłem się, gdy matka obróciła moim ciałem, łapiąc moją dłoń, żeby pociągnąć mnie w stronę wielkiego, okropnego budynku, przypominającego ten z horrorów. Ten straszny pałac wyglądał jak ostatnie miejsce, w którym chciałbym się znaleźć. Wtedy już wszystkie myśli i fakty zaczynały składać się w spójną całość - już wiedziałam, gdzie jesteśmy. Wiedziałem, że jesteśmy daleko od domu, a te wyboiste drogi doprowadziły mnie do bardzo złego miejsca. To był dom dziecka, moja matka postanowiła mnie oddać. Oddać, zostawić, porzucić, pozbyć się, jak jakiegoś problemu, pasożyta.

Moje usta rozchyliły się w zdezorientowaniu, gdy naszym kierunku zaczęła kroczyć zakapturzona, ciemna i właściwie... całkowicie przerażająca postać. Była ubrana w smolisty habit, ukryty pod szerokim pasem
materiału z otworem na głowę, przykrywający go z przodu i z tyłu, natomiast płócienny czepiec zakrywał jej szyję i część
twarzy. Miała na sobie również heherowy welon. Wcale nie podobała mi się jej z pozoru przyjazna twarz przepełniona bruzdami i zmęczeniem. Jej uśmiech wyglądał jak przyszyty, lub tak, jakby nałożyła na obskurną twarz maskę.

Uścisk na mojej dłoni zacieśnił się, a niby ciepły uśmiech formujący się na twarzy mojej matki, tak naprawdę wyglądać dosyć psychopatycznie.

- No śmiało, chodź. Poznasz swoich nowych opiekunów - powiedziała, wręcz sykając przez zęby. Sapnąłem, swoimi krótkimi nogami próbując nadążyć nad jej prędkim chodzie. Niemal podskoczyłem, słysząc trzask, pochodzący z lasu, który otaczał ten straszny budynek. Zacząłem szybciej oddychać, kiedy wraz z moją matką stanęliśmy przed dwoma siostrami zakonnymi.

- Musisz być Anna Styles, droga panienko, a ty młodzieńcu masz na imię Harry! Prawda? - spytała jedna z nich. Matka poklepała moje ramię, kiedy stałem przed nią w ciszy, wielkimi oczyma skanując jej całą twarz; bulwiasty nos, wąski uśmiech i jasne tęczówki. Odchrząknąłem, jednak na marne, nie potrafiąc wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Ograniczyłem się do kiwnięcia głową, przytakując siostrze.

- Pozwól mi się przedstawić, paniczu - rzekła cierpko, cały czas utrzymując na twarzy ten sam uśmieszek. Ukucnęła przy mnie, biorąc między kciuk a palec wskazujący koniuszek mojego nosa. - Jestem siostra Ligoria. Będziesz moim podopiecznym, kiedy twoja mama wyjedzie na urlop. Każdy tutaj ma własnego opiekuna. Dostaniesz ode mnie nowe ubrania, będziesz miał własny pokój, a na dzisiejszej kolacji poznasz pozostałe dzieci. One już na ciebie czekają, Haroldzie. Jesteś gotowy?

Słuchałem jej w zawieszeniu. Nie wszystkie słowa kobiety od razu do mnie docierały, zdradzał mnie w tym ostrożny wyraz twarzy. Kolebiące serce zabolało mnie, drżąc w strachu, gdy złapała moją dłoń z samozachwytem na twarzy obserwując jak moje palce sinieją. Mój oddech stawał się smazmatyczny z każdą chwilą. Ona pociągnęła za mój rękaw, szarpiąc mną w swoją stronę. Zgarnęła mnie w objęcia, ściskając moje uszy. Nie wiem, po co to robiła.

- Zachowuj się jak mężczyzna, Harry - ostrzegła mnie, gdy zaczynałem wyrywać się w stronę matki, która stąpała powoli po chodniku, coraz bardziej odchodząc w tył, z taką ostrożnością, jakby bała się, że droga nagle runie pod jej stopami. Jednocześnie cofała się coraz ciężej i z coraz większym dyszeniem, jakby oddech, który chciała wypluć ugrzęzł w jej krtani... Jakby chciała już odejść, ale coś ją przy mnie trzymało, jakby pragnęła tego, ale nie była pewna. To wyglądało jak walka z jej demonami. Ale wtedy zaczęła iść coraz prędzej i kiedy w końcu się odwróciła, nic jej nie zatrzymało. Nic jej nie przekonało do odwrotu, ani moje krzyki, ani wyciąganie ramion w jej stronę. Czułem się jak kilkumiesięczne dziecko, które nie może wydostać się z kołyski.

- Mamo, nie! Mamo. Ja nie chcę tu być, nie zostawiaj mnie. Będę tu sam, nie chcę tu być- chcę być- chcę wrócić do kolegów, nie zostawiaj mnie. Nie zostawiaj! Będę już dobry, poprawie oceny! Tylko nie zostawiaj mnie- nie....

- Nie zostawiaj mnie!

Moja klatka piersiowa unosiła się w górę i w dół, ściśnięte przez moje żebra serce próbowało przedrzeć się z głośnym zgrzytem, co jednak nie nastąpiło, lecz po tym jak szybko ono biło, mogłem się tego spodziewać. W moich uszach dudniło, a mnie samego przeszło wrażenie okropnej niemocy.

To koszmar... To tylko kolejny koszmar.

Położyłem obie dłonie na policzkach, zasłaniając nimi twarz, by upewnić się, że ona nadal tam jest. Blada skóra niemożliwa piekła mnie i szczypała, jakby ktoś próbował wyrwać fragment mojej żuchwy. Zapłakałem w dłonie, orientując się, iż gorąco, które przeszywało moją cerę spowodowane było łzami, ściekającymi prędko wzdłuż mojej twarzy: wzdłuż policzków, po szczęce, brodzie, następnie znikając i rozmywając się gdzieś dopiero na karku. Szarpnąłem za swoją dolną wargę, poznając krzywiznę własnych ust. Podrapałem klatkę piersiową, to tak piekło. Ściskając drugą ręką pościel, która leżała bezwładnie na moich kolanach cały czas odnosiłem wrażenie, że ktoś jest w mojej sypialni, stojąc nade mną i mnie obserwując. Cień paniki czający się w moich żyłach był tak mocno odczuwalny, że wywoływał mrowienie w okolicy przedramion i brzucha. Chciałem drapać swoją skórę, jednocześnie bojąc się poruszyć.

Przez to niewygodne uczucie miałem ochotę i silną wolę zyzwolenia mojego cichego, żałosnego płaczu z podwójną siłą. Zamiast tego podniosłem się gwałtownie z łóżka, biegając po całym mieszkaniu, by zaświecić światła we wszystkich pomieszczeniach. Kiedy znalazł się w ostatnim z pokoi, w których zabłysnęła jasność, okropnie rażąc mnie po oczach, spojrzałem w lustro, zastygając i... przerażając się.

Moim największym koszmarem byłem ja sam.

W końcu moje drżące jak galareta nogi, nie utrzymały ciężaru ciała. Cały czas dygocząc, kruche kolana zgięły się w pół, jakby właśnie się złamały. Zsunąłem się dramatycznie w dół, opierając mokre z potu plecy o zimną ścianę. Pociągałem nosem, zmęczony i omotany całym amokiem. Powinienem był już się przyzwyczaić, ale wciąż nie mogłem.

Potrzebuję pomocy, drogi Boże potrzebuję jej, bo inaczej nie dam rady żyć. Zrób coś jeśli naprawdę gdzieś tam istniejesz. Pomóż mi. Pomóż, ponieważ czuję, że tonę; wyciągam rękę i czekam. Czekam aż ktoś pomoże mi wyjść z fal moich łez, zanim utonę, pozbawiony resztek mojej duszy. I jestem pewien, że gdy koszmar nadejdzie ponownie, już sobie nie poradzę obezwładniony własnymi lękami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro