Ludzie to czułe istoty
Każdy mówił, że tą dwójkę połączyły ambicje, tworząc nierozerwalną przyjaźń przypieczętowaną misją. Nikt, nawet Bathilda — sławna historyczka oraz ciotka Gellerta Grindelwalda — nie powiedziałby, iż związała ich miłość. Miłość powstała przez osamotnienie, słowa powstałe przez wymieszane oddechy.
Biały, z wykutymi w lodowym ogniu skrzydłami, chciał czegoś większego — był ambitny, lecz pusty. Brakowało mu emocji od kogoś innego, kogoś, kto by kroczył u jego boku na ścieżce, lub z niej go ściągnął, choć nie myślał o tym. Wiedział jednakże, że brakuje mu akceptacji, drugiej osoby która zrozumiałaby jego skrzydła, które smakowały każdego mroźnego wiatru. Jednakże nie potrzebował uczucia — dopóki go nie poznał.
Czerwony, z wytopionymi w najgorętszym oranżowych płomieniach skrzydłami, pragnął pokazać swą moc i inteligencje światu, chcąc go samemu poznać, choć był zostawiony sam sobie. Ściągnięto go z chcianego celu, by zadbał o coś, czego nigdy zbytnio nie chciał. Pragnął uciec z klatki, ale nie wiedział, że nie musi tego robić dosłownie, że dostanie coś więcej niż złudną wolność. Uzyska dostęp do cudzego serca, samemu je oddając.
Żadne spojrzenie nie było takie same. Pierwsze było ciekawskie, lecz dyskretne. Drugie budziło zazdrość, że druga osoba ma coś, czego oni nie mają. Trzecie brawurowe, co popchnęło czerwonego do podejścia i podania ręki, nie wymieniając słowa.
Czwarte, piąte i szóste wyrażało zrozumienie.
Siódme było całkowicie sprzeczne — jedne oczy oznajmiały całkowity smutek, inne głębokie zatroskanie.
Ósme, chwilę po siódmym, było najcieplejsze i jednoznacznie — jak dotyk ust, który po nim nastąpił.
Dziewiąte całkowicie zniszczyło morale spojrzeń.
Biały niósł poręcze ksiąg i okazało się, że szedł Czerwony z przeciwnej strony, a ścieżka była za wąska dla wyminięcia się w ucywilizowany sposób, więc musieli stanąć do siebie plecami i przepuścić się.
Skrzydła skryte misternie pod koszulą otarły się o drugie, także ukryte z dokładnością.
Obydwoje odetchnęli głośno, a Biały niemalże się zakrztusił i upuścił książki, odwracając się do Czerwonego. Ich oczy wyrażały smutek, tęsknotę, zestresowanie i szok.
— Ty masz... — zaczął ten drugi.
— Gellert — odparł pierwszy, schylając się po księgi, chcąc ukryć się przed chłopakiem, z którym nie wymienił ani słowa wcześniej.
— Albus — odpowiedział własnym imieniem Czerwony.
Nim skończył wymawiać jedno słowo, podszedł do Białego i schylił się, by podnieść jedną z ksiąg. Wstając wraz z Białym wykorzystał sytuacje i połączył ich usta w prawdziwym pocałunku.
Albus poszedł nocą do niego, prosząc, by pokazał skrzydła. Gellert odmówił i nie odezwał się — kolejnego, drugiego i trzeciego dnia.
Trzeciej nocy wślizgnął się przez otwarte na piętrze okno do pokoju, które z obserwacji założył za wejście do pokoju Albusa, oczywiście prawidłowo. Mieszkaniec zamykał drzwi za sobą, chcąc odnaleźć spokój po dniu w sypialni. Serce mu stanęło, gdy zobaczył na środku tuż przed sobą nowo-, i na krótko, poznanego osobnika, z zdjętą koszulą oraz... odsłoniętymi skrzydłami.
Gellert poruszył nimi lekko, chcąc je nieśmiało ujawnić, choć bez sensu, bo tamten już go zaszedł od tyłu, nie dotykając pierzastych własności.
— Czy mogę... ? — padło pytanie, jakże delikatne, wprawiając właściciela skrzydeł w zakłopotanie.
Skinął głową, szykując się na ból lub... cokolwiek. Nikt nie dotykał jego skrzydeł, ponieważ nie ukazywał ich. Budowały jego odmienność, w Durmstrangu status nietykalności oraz fanatycznej brutalności — choć teraz był jedynie delikatnym szesnastolatkiem, niemalże trzęsącym się, z zaciśniętymi powiekami i pragnieniem czegoś, o czym nie miał pojęcia.
Poczuł delikatnie przeciągnięcie po łuku skrzydła, a go przeszło rozkosznie, przyjemne mrowienie. Skulił palce u nóg w butach, pozwalając sobie odczuwać kolejny dotyk. Albus musnął całą dłonią złożony baldachim skrzydła, którego koniec sięgał do jednej trzeciej łydki. Gellert poczuł, że może równie skrzydlatemu rówieśnikowi zaufać i rozłożył te prawe, niestety strącając jego dłoń. Ta jednak wróciła szybko do piór.
— Masz niesamowite lotki, a raczej ich rozmiar i ułożenie — stwierdził szeptem rudowłosy czarodziej, nie chcąc spłoszyć chłopaka.
Gellert o tym wiedział. Pióra końcowe u nasady były niemal tak krótkie jak reszta, się wydłużając tak niewiele, że dopiero przy złożeniu zaczęły wyglądać jak odstająca długością lotki, i to gwałtownie. Ostatnia u czubka była prawie tak długa jak łuk skrzydła.
— Masz skrzydła na modłę jaskółki — stwierdził Albus.
— Trochę nie pasują do mnie — stwierdził Gellert, spoglądając przez ramię na starszego.
Słowa później wypowiedziane zmieniły los świata oraz tej dwójki. Słowa tak długo wyczekiwane.
— Te skrzydła uosabiają wszystko, co mogę pokochać. Uosabiają Ciebie.
Gellert przyłożył dłoń do serca i obrócił się ku młodzieńcu. Ten także rozpiął swą koszulę.
Jego rozłożone skrzydła rzucały złotawy blask.
— Twoje też są niczego sobie — zaśmiał się Grindelwald.
Albus również się cicho zaśmiał. Złożył swe płonące, feniksie skrzydła i wyciągnął dłoń ku Gellertowi.
— Przelecisz się?
— Zawsze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro