Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Część 1

Markus rąbał drzewo przed swoją chatką, próbując oczyścić swą głowę z trapiących go myśli. Nie przepadał za towarzystwem, a teraz zmuszono go, by spędził dwa tygodnie w zamku pełnym wilków. Mimo że już za niedługo miał zostać przywódcą stada, nie śpieszyło mu się do tego w żadnym wypadku. Wolał żyć jak dotychczas. Po śmierci swojego rodziciela przejął w stadzie rolę luny. Z powodu jego pozycji nikt nigdy nie nazwałby go tak na głos, jednak właśnie w ten sposób był postrzegany przez watahę. W konfliktach zawsze pozostawał bezstronną osobą, która wyciągała dłoń do potrzebujących i tych najsłabszych, którzy sami nie potrafili się bronić. Nieustanne naciski ze strony rady i ojca na znalezienie omegi, a co za tym idzie przejęcie stada, nie pomagały mu w podjęciu odpowiednich do tego kroków. Dodatkowo każda zaaranżowana randka przynosiła tylko odwrotny skutek. Zgodził się co prawda na wyjazd do Anglii na czas tej imprezy, zorganizowanej po to, żeby samotne alfy znalazły swych przeznaczonych. Jednak, w przeciwieństwie do pozostałej trójki jego pobratymców, która z nim jechała, nie szykował się jakoś specjalnie. Był raczej negatywnie nastawiony, ponieważ skoro nie udało mu się znaleźć partnera w najbliższej okolicy, to jak miał ściągnąć z innej części świata omegę i odciąć go od przyjaciół, rodziny, własnego stylu życia. Dla niego samego byłoby to straszne, a dla takiej drobnej kruszynki, musiałby to wyglądać jak istny koszmar. Przynajmniej tak uważał. Zgodził się tam jechać tylko ze względu na jednego członka stada, którego sytuacja nie jawiła się zbyt dobrze.

Markus spakował niewielką torbę, bo „przecież dwa tygodnie to nie tak dużo". Przejrzał się w lustrze, poprawiając długie, brązowe włosy. Był wysoki, odznaczał się nawet wśród swoich, od ciężkiej pracy jego mięśnie prezentowały się naprawdę dobrze. W końcu nawet swój niewielki domek w lesie zbudował sam. Był zaradnym, dojrzałym mężczyzną o wielkim sercu. Nie lubił hałasu ani przepychu. Nie ubrał się zbyt ciepło, tak jak zazwyczaj, bo wiedział, że w samolocie nie zmarznie. Anglia, w porównaniu do Alaski, z której pochodził, prezentowała się dla niego niczym wakacje w ciepłych krajach. Swoją podbijaną futrem kurtkę zmienił na czarną skórę, a pod spód założył tylko lekki sweter. Czuł się gotowy... Przynajmniej fizycznie, bo obawiał się jak zniesie psychicznie cały ten cyrk. Z niewielką sportową torbą na ramieniu czekał przed domem na ojca. Alfa stada miał zawieźć całą czwórkę na lotnisko, do wielkiego miasta jakim było Anchorage.

***

Julian Grimme w zasadzie nie miał rodziny. Jego rodzice zginęli w próbie wrogiego przejęcia terenów należących do ich stada. Zarówno nim, jak i watahą zajęli się dalecy krewni, dziesięć lat starszy od niego kuzyn ze swoją małżonką. Pilnowali, by nigdy niczego mu nie brakowało, ale nie potrafili zapewnić mu rodzinnego ciepła. Dzieciństwo spędzał w szkole z internatem lub pod opieką niań. Nie winił ich za to, robili co mogli. Uważał, że jego kuzyn jest zbyt młody, żeby przejąć tak wielkie stado, jednak on radził sobie wyśmienicie. Tylko że w tym wszystkim jego osoba zeszła gdzieś na drugi plan. Choć bardzo nie chcieli go zaniedbywać, to nie mieli dla niego czasu.

W końcu przyszła ta chwila, a chłopak, mimo przedstawienia mu wielu „odpowiednio arystokratycznych" partnerów, nie potrafił znaleźć sobie alfy. Niechętnie wysłali go na „Zlot Pełni Księżyca", który raczej powinien nosić nazwę "Zlotu Samotnych Serc".
Dla Juliana obojętnym był wyjazd gdziekolwiek, i tak na razie nie planował w nikim się zakochać. Przynajmniej dobrze się składało, że to wydarzenie odbywało się niesamowicie blisko, bo w Anglii, a w końcu stamtąd pochodził. Szanował zdanie przybranej rodziny, choć łączyły go z nimi wręcz formalne więzy. Wykształcili go, nie żałowali pieniędzy, którymi również zarządzał. Niby miał życie idealne. Jednak nie podobała mu się myśl, że w tak młodym wieku chcieli go na siłę sparować i pozbyć z jego własnych terenów. Poprawił swoje białe jak śnieg włosy. Mimo że jego rodzina od ponad trzystu lat zajmowała spory teren północnej Anglii, to korzenie miała w wilkach żyjących pośród śniegu, w typowo zimnym klimacie i choć od trzech pokoleń wstecz nikt nie miał takiego umaszczenia jak on, właśnie u niego objawiła się kulminacja genów. Był albinosem i choć jego oczy nie były czerwone, ich błękit miał wręcz wyblakły, lodowy odcień. Z tym jakże wyjątkowym wyglądem mógł mieć każdego samca dowolnej rasy i maści. On jednak nie chciał zepsutego do szpiku kości bubka, który nie widzi nic poza własnym ego, a właśnie takie były alfy z wyższych sfer. Musiał się zgodzić na wyjazd, bo rodzina naciskała, żeby znalazł sobie wreszcie kogoś zamiast przesiadywać w pokoju, w którym oddawał się swojej pasji. Wszystkie ściany jego małego sanktuarium oblepione były jego, wykonanymi różnymi technikami i stylami, pracami.

Oczywiście wziął kilka waliz rzeczy, których niezbędnie potrzebował. Przez drobną posturę i niespecjalną siłę, do przetransportowania tego na miejsce musiał wykorzystać szofera.

- To połóż obok czarnej... Nosz kurwa, mówię, że czarnej! - rozdrażniony niewykonaniem polecenia patrzył na mężczyznę niezadowolony. - Zobaczysz, jeśli coś zniszczysz, obetnę ci to z pensji - wysyczał, wsiadając do auta. Dziś ubrany był elegancko, a dominowała kontrastująca z jego skórą czerwona koszula. - Jedziemy, chyba nie chcesz się spóźnić - oznajmił, wygodnie rozsiadając się z tyłu.

Niektórym mogło się wydawać, że był rozpieszczony, ale z zasady przyjmował wszystko z chłodnym spokojem. Dziś jednak z nerwów nie potrafił opanować emocji, przez co był zrzędliwy i dość agresywny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro