Rozdział 2
Wszedłem do kuźni. Większą część pomieszczenia zajmowało palenisko. Poza kowadłem i beczką z wodą były tu tylko skrzynia w koncie i stół, obok którego stał kowal. Był potężnym mężczyzną. Miał ciemnofioletową sierść... Tak, sierść. Tym razem nie zdziwiło mnie to. Szoku doznałem, kiedy wyszedłem z rezydencji i zobaczyłem mieszkańców. Dopytałem się nieco i dowiedziałem się, że jest to lud Anthro. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Kowal spojrzał na mnie spod łba.
-Czego chcesz, młokosie?
Jego groźny głos mnie nie zraził. Bez słowa wyciągnąłem kartkę ze schematami mieczy. Kowal wziął je i przyglądał im się lekko zaskoczony. Jeszcze bardziej zdziwił się, kiedy zobaczył pieczęć czarodziejki, kobiety, od której dostałem owe schematy.
-Chcesz pewnie, abym ci je wykuł, co? Dobrze, zrobię to i nawet nie zażądam zapłaty za robociznę, ale musisz mi przynieść potrzebne materiały. Kilka bryłek rudy żelaza i srebra oraz nieco utwardzanego drewna.
-Gdzie mogę to wszystko zdobyć?
-Drewno dostaniesz od Tereka, tokarza mieszkającego w młynie nad rzeką, nad skrajem lasu. Ma ostatnio kilka problemów z potworami, z pewnością ci pomoże jeśli temu jakoś zaradzisz. Rudy mogę ci sprzedać, ale nie wydaje mi się, abyś miał pieniądze. Nasza wielmożna czarodziejka jest dość skąpa. Mógłbyś udać się do kopalni, ale nie wpuszczą cię tam. Spróbuj przy kanionie, może coś tam jeszcze będzie. Nieopodal znajduje się obóz górników, tam dostaniesz kilof.
Skinąłem głową i wyszedłem. Kowal rzucił jeszcze za mną krótkie 'Powodzenia!' i powrócił do posiłku. Spojrzałem w niebo. Była jakaś godzina przed południem. Wyciągnąłem mapę i przyjrzałem się jej dokładnie. Młyn i obóz były wyraźnie zaznaczone, jednak nigdzie nie widziałem wspomnianego kanionu. Czyli będę musiał się co nieco dopytać w tym temacie. Ruszyłem w drogę.
Szedłem wzdłuż rzeki. Czarodziejka powiedziała mi, abym zbierał napotkane zioła. Będzie wstanie przygotować z nich mikstury dla mnie, a nawet później czegoś mnie nauczyć. Wszystkie zbiory chowałem do torby. Była to bardzo dziwna torba. Nie do końca rozumiałem jej działanie. Jeśli cokolwiek do niej wkładałem, to coś znikało. W środku była karta. Początkowo była pusta, ale jak wrzucałem kolejne zioła pojawiały się one na liście. Jeśli wrzuciłem kilka, na przykład, liści harszanu, dziwnej rośliny o niebieskawobiałych liściach, to nie pojawiały się ponownie, tylko przy harszanie pojawiała się liczba, która rosła, w zależności od tego, ile tych liści wrzuciłem. Kiedy dotknąłem jakiegoś napisu, dany przedmiot pojawiał się w torbie i jeśli go nie wyciągnąłem, a zamknąłem torbę, znikał ponownie. Dziwna ta magia.
Nagle usłyszałem dziwny chlupot w wodzie, za mną. Obejrzałem się i zobaczyłem dwa niebieskie, obślizgłe i mokre humanoidy biegnące w moją stronę. To, w jaki sposób szczerzyły zęby i wystawiały pazury nie wróżyło niczego dobrego. Nie myśląc zbytnio w panice, wyciągnąłem pierwszy lepszy sztylet i wykonałem unik, jednocześnie tnąc pierwszego atakującego. Przewrócił się, ale zaraz powstał. Był wściekły. W miejscu, w którym ciąłem, nie było nawet najmniejszego śladu. Spojrzałem na sztylet, stalowy.
-O... więc to wy jesteście jednymi z tych potworów, które mam zwalczać?
Wyciągnąłem srebrny sztylet i przygotowałem się do kolejnego uniku. Zaatakowany humanoid zaczął tnąć wściekle powietrze w miejscu, w którym się znajdowałem przed odskoczeniem. Kiedy się trochę zmęczył, zamiast odskoczyć wykonałem obrót i rozciąłem twarz potworowi. Ten runął na ziemię z przeraźliwy krzykiem. Czarna krew sączyła się obficie z rany i mieszała z wodą z rzeki. W międzyczasie skoczył na mnie drugi. Przewrócił mnie i już zamierzał rozszarpać mnie na strzępy, kiedy walnąłem go z całej siły w brzuch. Odskoczył sycząc wściekle i rzucił się na mnie ponownie. Przeturlałem się na bok unikając pazurów i podniosłem leżący na ziemi sztylet. Wstałem szybko i wbiłem się w potwora. Przyszyłem mu serce. Monstrum wydało kilka dziwnych odgłosów i runęło martwe do wody. Stałem dysząc ciężko. To nie jest wcale taka łatwa robota, a te osobniki wyglądały jeszcze na młode lub z niższego rzędu. Obmyłem ostrze sztyletu i swoje ubranie z krwi potworów i kontynuowałem podróż.
Do młyna dotarłem godzinę później, już bez zbędnych kłopotów. Posiadłość wyglądała na opuszczoną. Uchyliłem drzwi i wszedłem do środka. Było tam strasznie ciemno. Trzeszczące deski uginały się pod każdym moim krokiem. Kiedy przeszedłem kilka metrów, coś poruszyło się za mną. Zanim zdążyłem się obrócić poczułem, jak coś dotyka moich pleców.
-Nie ruszaj się, albo strzelę!
-Spokojnie, nie szukam problemów.
-Po co tu przylazłeś?
-Jesteś Terek, tak? Tutejszy tokarz?
-Nawet jeśli, to co?
-Przybywam od kowala. Potrzebuję drewna, aby mógł wykuć mi miecz. Powiedział też, że przyda ci się pomoc.
Coś co dotykało moich pleców odsunęło się, ale nadal bałem się poruszyć.
-Hm... może faktycznie mi pomożesz.
Osoba za mną zapaliła świecę. Jako, że cały młyn był z drewna, takie posunięcie wydawało mi się dość dziwne. W końcu odwróciłem się. Terek był starym Anthro, co wywnioskowałem po matowej sierści (u młodych osobników miała ona charakterystyczny połysk). Miała ciemnobrązowy odcień. Na głowie miał kilka krótkich, siwych kosmyków włosów. Był dość chuderlawy. Nosił proste ubranie, mocno zniszczone. O swoją nogę oparł niemałych rozmiarów kuszę.
-Wyglądasz dość prymitywnie, jak na łowcę potworów, ale lepsza taka pomoc, niż żadna. Tylko nie daj się zabić.
-Nie miałem takiego zamiaru.
-Dobrze. Wygląda na to, że nieopodal mojego młyna zagnieździło się kilak topielców. To takie niebieski, wredne stworzonka.
-Podobne to człowieka? Z wielkimi i ostrymi pazurami i zębami?
-Dokładnie. Widziałeś je już?
-Dwa takie zaatakowały mnie, kiedy tu szedłem. Faktycznie, dość wredne.
-Często przychodzą tutaj i rozrabiają w poszukiwaniu jedzenia. Dziwię się, że jeszcze żyję. Lub po prostu uważają, że nie jestem wart zachodu by mnie zjeść. Przychodzą spomiędzy głazów na północy. Wydaje mi się, że są trzy lub cztery, ale nie jestem pewny.
-Dobra, zaraz się o tym przekonam. Idę im złożyć wizytę.
-Zanim pójdziesz, weź to. - Wręczył mi okrągłą kulę, z dziwnego, niebieskiego kamienia. - Pomoże ci. Znalazłem to w piwnicy.
-Co to?
-Bomba, jeden z wynalazków magów. Eksploduje zadając duże obrażenia wszelkim potworom, nie czyniąc przy tym większej szkody ludziom.
Skinąłem w podzięce głową i przypiąłem bombę do pasa. Wyszedłem z młyna i ruszyłem w stronę wspomnianych głazów, w górę rzeki. Kiedy do nich dotarłem, usłyszałem dziwne dźwięki podobne do tych, jakie wydawały topiele walczące ze mną. Wyjrzałem zza jednego z kamieni i zobaczyłem pięć topielców, z czego jeden był wyraźnie większy i bardziej zielony od pozostałych. Stało obok dwóch mniejszych. Dwa ostatnie siedziały z tyłu, pilnując jakiejś skrzyni. Odpiąłem bombę i wycelowałem nią pomiędzy trzema topielcami stojącymi bliżej. Rzuciłem. Chybiłem nieco celu, jednak i tak dwa mniejsze potwory zginęły na miejscu, rozerwane przez wybuch. Nie był to przyjemny widok. Większy topielec był na wpół przypalony, ale ciągle żył i wyrażał dużą chęć do walki. Podbiegły do niego dwa stojące z tyłu i teraz rozglądały się, w poszukiwaniu atakującego. Uśmiechnąłem się pod nosem. Nie należą do najinteligentniejszych, ale to tylko potwory, nie ma co wiele po nich oczekiwać. Wyciągnąłem sztylet i wspiąłem się po cichu na wyższy poziom kamieni. Kiedy znalazłem się nad topielcami zeskoczyłem. Upadając udało mi się rozpołowić jedno z mniejszych monstrów. Od razu poderwałem się na nogi i zacząłem ciąć większego topielca. Moje ciosy nie robiły na nim większego wrażenia, ale pozostawiały stosunkowo głębokie rany na jego piersi. W końcu walnął mnie. Nie zdążyłem zrobić uniku i przeturlałem się kilka metrów. Cholera, silny. Miałem lekko rozcięty bok, ale rana na szczęście nie krwawiła. Pancerz jednak był już do naprawy. Mniejszy z topielców skoczył na mnie. Wykonałem szybki unik i wbiłem mu sztylet w brzuch. I znowu ten przeraźliwy krzyk. Poprawiłem cios jeszcze trzy razy, dla pewności, że monstrum pozostanie już martwe. Pozostał jeszcze większy. Teraz biegł w moją stronę. Wykonałem przewrót pod jego ramieniem, którym próbował mnie uderzyć i ciąłem w plecy. Tu, jako że nie miał już tak zwęglonej skóry, jak z przodu, sztylet wchodził w ciało monstra o wiele łatwiej i zostawiał znacznie dotkliwsze rany. Topielec upadł na kolana, lamentując. Poderżnąłem mu gardło, jako że nie byłem w stanie już tego słuchać. Rozejrzałem się by sprawdzić, czy nic mi nie zagraża. Czysto. Podszedłem do skrzyni. W środku znajdował się mieszek z monetami i kilka bomb, podobnych do tej, którą użyłem. Przyczepiłem dwie z nich do pasa, pozostałe cztery schowałem do torby. Ponownie rozejrzałem się po okolicy, ale nie było tu już nic ciekawego. Podrzuciłem mieszek w dłoni. Całkiem ciężki. Już chciałem schować go do torby, kiedy wpadłem na lepszy pomysł. Rozsupłałem go i wysypałem pieniądze do torby. Na kartce pojawił się napis 'Złoto – 250 monet'. Uśmiechnąłem się, zadziałało. Wróciłem do młyna.
-Więc twierdzisz, że ci się udało? Trochę trudno mi w to uwierzyć, ale boję się sprawdzić.
-Tak, i wyczarowałem sobie tą ranę i kolejną bombę?
-Hm... w sumie racja. Dobrze więc, wierzę ci. Drewno znajdziesz w piwnicy. Jest trochę przemoczone, ale wystarczy je osuszyć. To do wyrobu mieczy znajdziesz w koncie naprzeciwko wejścia, w szkatułce.
Zszedłem na dół. Rozejrzałem się trochę. Znajdowało się tam kilka skrzyń, zamknięty kufer i wspomniana szkatuła. Otworzyłem ją i wybrałem kilka kawałków drewna. Podziękowałem Terekowi i udałem się w stronę obozu. Po pewnym czasie znalazłem roślinę, którą moja torba określiła, jako 'Roślina lecznicza'. Wziąłem ją i przyłożyłem jej liście do rany. Od razu poczułem ulgę. Rana zagoiła się w kilka minut. Nie miałem żadnych problemów z dotarciem tam, nikt mnie nie zaatakował. Doszedłem, kiedy zaczął zapadać zmrok. Na przeciw wyszedł mi jeden ze strażników.
-Kopacz, strażnik czy bandyta?
-Zabójca potworów poszukujący rudy do wykucia broni.
-O... Nie byłem przygotowany na taką odpowiedź.
-Domyślam się. Możesz mi w tym pomóc?
-Hm... Mogę ci udzielić wstępu do kopalni, ale będzie cię to kosztować. Masz kilof?
-Em... Nie.
-Zatem... razem będzie to dwieście sztuk złota. Sto za kilof i sto za wejście.
Zajrzałem do torby i doliczyłem potrzebną ilość. Kiedy wyjąłem złoto, liczba na kartce zmieniła się z '250' na '50'. W sumie logiczne, powinno się tak stać. Strażnik popatrzył na złoto ucieszony.
-Kilofy stoją przy wejściu do kopalni. Wybierz sobie jeden. - Wyraźnie podkreślił słowo 'jeden'. Skinąłem głową i poszedłem. W kopalni było strasznie ciemno i zimno, mimo iż co cztery metry mijałem pochodnie na ścianach. Po kilku minutach marszu znalazłem kilka żył żelaza, w których było jeszcze nieco surowca. Zacząłem walić kilofem. Zainteresował się mną jeden z górników. Podszedł i przez chwilę przyglądał mi się, co trochę mnie drażniło.
-Źle to robisz. - Powiedział w końcu. - Chwyć kilof nieco luźniej, nie wyleci ci. Uderzaj równo.
Mówiąc to, pokazywał w powietrzu, o co mniej-więcej mu chodzi. Wziąłem głęboki wdech i zastosowałem się do jego rady. Faktycznie, w ten sposób kopało się o wiele łatwiej, a jednocześnie częściej odpadał jakiś pokaźny samorodek. Górnik pochwalił mnie i już miał odejść, ale zatrzymałem go.
-Czy kopanie każdego rodzaju surowca wygląda tak samo, czy są tu jakieś zmienne?
-Wszędzie liczy się technika, ale przy kopaniu żelaza liczy się też siła uderzenia. Przy złocie musisz, na przykład, starać się uderzać tak, by nie uszkodzić minerału.
-A srebro?
-W srebrze liczy się precyzja, chłopcze. Musisz celnie uderzać, najlepiej powoli i z dogodną siła. Nie za mocno, nie za słabo. Przy odłupywaniu samorodków uderzaj cały czas w to samo miejsce, w ten sposób łatwiej jest wydobyć czyste srebro.
Podziękowałem mu i wróciłem do kopania. Rudę srebra znalazłem nieco głębiej. Kiedy zaopatrzyłem się w kilkanaście samorodków każdego z wymaganych surowców, wróciłem na górę. Uznałem, że nie będę ryzykował i zostanę na noc tutaj. Rankiem wróciłem do miasta. Udałem się prosto do kowala.
-No proszę! Nie sądziłem, że ci się to uda! I to w tak krótkim czasie!
-No widzisz, każdy potrafi zaskakiwać.
-I to całkiem niezła jakość tych samorodków? Skąd żeś je wytrzasnął?
-Wykopałem z kopalni w obozie górników.
-Jednak cię wpuścili?
-Trochę mnie to kosztowało, ale widać się opłaciło.
Kowal pokiwał głową z uznaniem. Wybrał kilka bryłek każdego minerału oraz cztery kawałki drewna i oddał mi resztę.
-Przyjdź jakąś godzinę po południu, do tego czasu powinienem skończyć.
Skinąłem głową. Chciałem już wyjść, kiedy przypomniałem sobie coś. Zatrzymałem się na progu.
-Jesteś w stanie naprawić mi tą zbroję? Uszkodziła się w walce z topielcami.
-Niestety, zajmuję się tylko płytowymi pancerzami. Przy skórze i kolczudze musisz udać się do Garbarza. Mieszka dwie przecznice dalej, nie przeoczysz.
Podziękowałem i wyszedłem. Udałem się bezpośrednio do niego.
-Pięćdziesiąt sztuk złota.
-Trochę drogo jak na...
-Każdy ma swoją cenę. - Przerwał mi. Był dość gburowatym starcem o ciemnoszarej sierści i grubych okularach na oczach.
-Tak, niestety.
Dałem mu pieniądze i pancerz i usiadłem na krześle czekając, aż zszyje i umocni dziury. Zajęło mu to pół godziny, ale ubranie wyglądało jak nowe. Założyłem je szybko i wyszedłem na ulicę. Miałem jeszcze, na oko, cztery godziny, zanim kowal wykuje broń. Postanowiłem rozejrzeć się nieco po mieście.
Po pewnym czasie trafiłem do karczmy. Wszyscy zebrali się wokół stołu na środku, gdzie siłowało się na rękę dwóch strażników. Kiedy jeden z nich wygrał, rozległy się mieszane okrzyki. Jedni się cieszyli, inni lamentowali. Widać było, kto komu kibicował... I kto na kogo postawił. Podszedł do mnie jeden ze strażników, dużo młodszy od tych, którzy się przed chwilą ciłowali.
-E, młokosie! Może chcesz się zmierzyć?
-Nie mam pieniędzy.
-Hm... trudno. Dawaj!
Wzruszyłem ramionami i zasiadłem po jednej ze stron stołu. Strażnik usiadł naprzeciw mnie. Rozpoczęliśmy siłowanie. Na początku nie używałem zbytnio siły, za to strażnik uderzył z całym asortymentem. Zaparłem się szybko, by nie przegrać. Przez gapiów rozległ się zduszony okrzyk zaskoczenia. Spojrzałem na zaciętą twarz strażnika. Przez szpary w hełmie ujrzałem kilka kropel potu. Powoli zacząłem dokładać siły i przechylać jego dłoń na moją stronę. Przerażony dołożył resztki siły, ale to nie wystarczyło. Po kilku sekundach jego dłoń uderzyła o stół. Gapie byli zaskoczeni. Spodziewali się innego wyniku. Po kilku sekundach ciszy rozległy się wiwaty. Podszedł do mnie pewien szykowny kupiec.
-Masz talent, chłopie. Może chciałbyś się zmierzyć w turnieju? Mogę cię jeszcze dopisać.
-Mam jeszcze trochę czasu, więc czemu nie?
Po trzeciej walce, znacznie trudniejszej niż pierwsza, strasznie bolało mnie ramię. Dostałem wtedy chwilę wytchnienia, ale kolejny pojedynek miałem już po kilku minutach. Wtedy przegrałem. Tłum był trochę rozczarowany, ale nie zdziwiony. Bardziej dziwił się, jak wygrywałem. Spytałem o to kupca, kiedy wręczał mi zapłatę za mój trud, całe trzysta monet.
-Wiesz... Jesteś człowiekiem. Ludzie słyną ze swej słabości, a ty nawet długo wytrzymałeś. W dodatku jesteś jeszcze młody. Moje gratulacje.
Po tych słowach odszedł. Spojrzałem za nim zaskoczony, wzruszyłem ramionami i wyszedłem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro