Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Bezsilność

I

Od śmierci wujka nikt nie miał głowy do zajmowania się niewielkim sadem.

Na wiosnę, gdy grusze pokryły się kwiatami, Kinga zauważyła, że niektóre płatki wyglądają, jakby przykryła je warstwa błota. Gdy powiedziała o tym matce, ta wzruszyła tylko ramionami. W tym domu problemy zdawały się nie mieć końca, a przy prawdziwych kłopotach, choroba drzew wybrzmiewała wręcz jako coś zabawnego.

Miesiące mijały. Na gruszach zawiązały się owoce. Pośród zupełnie zdrowych, soczyście zielonych, pojawiały się skarłowaciałe, brązowe mumie. Wisielcy między żywymi, jak określiła to ciotka, gdy dziewczynka zdołała wreszcie wyciągnąć ją z domu. Kinga miała nadzieję, że kobieta powie o drzewach coś jeszcze, lecz po chwili do sadu przydreptała matka i rozmowa dobiegła końca.

Nadeszła pora zbiorów, ale nikt nie zainteresował się gruszkami. Te niezainfekowane utrzymały się na drzewach odrobinę dłużej, lecz w końcu także runęły prosto w kałuże, by zgnić wśród liści i patyków. Nikt nie pamiętał aż tak deszczowego końca lata. Kinga przychodziła do sadu coraz rzadziej. Wiedziała, że nie zdoła zainteresować nikogo stanem drzew. Nie teraz, gdy filarem każdej rozmowy był Kształt.

Odkąd zaobserwowano go na nocnym niebie, wszystko stanęło na głowie. Pojawiał się w każdym wieczornym serwisie informacyjnym, a liczni eksperci prześcigali się w określaniu, czym właściwie był. Lub nie był.

Kinga podziwiała go niekiedy z balkonu. Początkowo przypominał jej ogromny neon, reklamujący coś w centrum miasta, lecz im dłużej mu się przyglądała, tym więcej widziała szczegółów. Kształt był twarzą. Chyba. Mocno asymetryczną i nieładną, zupełnie inną, niż ta, którą chcieli widzieć wyznawcy teorii nadchodzącej apokalipsy, twierdzący, że to oblicza Boga.

Kinga przyglądała mu się z dziecięcą naiwnością, licząc, że dostrzeże coś, co umknęło oczom specjalistów. Po kilku tygodniach intensywnych obserwacji była pewna, że Kształt przynajmniej raz do niej mrugnął.

***

Żaneta zalała herbatę wrzątkiem i spojrzała badawczo na Wiktora. Był spokojny. Albo zmęczony. A może jedno i drugie? Dwa miesiące po ogłoszeniu „godziny bezpieczeństwa", postanowili, że spróbują ze sobą zamieszkać. Tak było po prostu wygodniej. I taniej. Ostatnio wszystko podrożało, a ceny wciąż rosły. Żaneta, choć nigdy nie żyła w zbytku, nie pamiętała, by kiedykolwiek musiała aż tak martwić się o pieniądze.

– Dostałam zaproszenie – powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał możliwie beztrosko.

– Na co?

– Na spotkanie. Od „Drogi do pojednania". Kaśka do nich należy. Cóż, odgrażała się, że odejdzie z pracy. Mam nadzieję, że to nie było tylko czcze gadanie, bo już nie mogę jej słuchać. – Żaneta zachichotała histerycznie. – Wszyscy gdzieś teraz należą, zauważyłeś? Nawet pokazują ich w telewizji! Przecież to jest...

Pokręciła głową i zacisnęła dłonie w pięści.

– Zapanował raj dla sekt. Rybnicki też zaczął chodzić na jakieś spotkania. O ile dobrze rozumiem, wierzą, że Kształt któregoś dnia połknie Ziemię. – Wiktor włączył tablet. – W ogóle, wczoraj słuchałem radia i wiesz, jakie są oficjalne ustalenia? Kształt to projekcja, tylko nie wiadomo skąd jest emitowana.

– Też to słyszałam. – Żaneta prychnęła. – Które to już oficjalne ustalenie? Zaczynasz pracę o trzynastej, tak?

– Tak. Odpiszę na maila i chyba trochę się prześpię. Padam z nóg.

Żaneta kiwnęła głową i wzięła się za spisywanie listy sprawunków. Planowanie wydatków to w tej sytuacji podstawa. Żadnych nierozsądnych zakupów, żadnego ulegania emocjom. Kup tylko to, co jest ci potrzebne, resztę odłóż na czarną godzinę. Bo może być tylko gorzej.

Pomyślała o Kindze. Dobrze, że wyjdzie dziś wcześniej ze szkoły. Lepiej by nigdy nie wracała sama, prawda?

Kobieta wyszła przed blok i, po chwili walki z samą sobą, spojrzała w niebo. Za dnia Kształt był niewidoczny. Obecnie straszył na pogrążonej w ciemnościach półkuli. Dziwnie było wyobrażać sobie innych ludzi, wgapiających się w niebo i podziwiających odrażające oblicza. Żanecie zawsze zdawało się, że twarz jest szyderczo uśmiechnięta.

***

– A mnie od początku wyglądał na ławicę ryb – oświadczył Wiktor. – Doszukiwanie się twarzy to klasyczny przykład pareidolii. Wiesz co to jest, Kingusiu?

Dziewczynka pokręciła głową, choć znała odpowiedź. Pani Agnieszka opowiadała im o tym niezwykłym zjawisku na ostatniej godzinie wychowawczej. Mówiła także o sektach i bezpieczeństwie. Mama bardzo lubiła panią Agnieszkę, choć niektórzy rodzice poprzenosili dzieci do innych klas.

– Dlaczego wykopali te doły za miastem? – Kinga przerwała wywód Wiktora.

– Schrony? Nie będą nam potrzebne.

– Ale jednak wykopali doły.

– Pojedziemy w weekend do cioci Marty, co ty na to? Wiktor ma wolne. Jego też zabierzmy, dobrze? – Żaneta pogłaskała córkę po głowie.

– Dobrze. Chętnie z wami pojadę. Może pooglądamy telewizję? A nuż leci coś ciekawego? – zaproponował Wiktor.

Dorośli usiedli na skrajach kanapy, zostawiając Kindze miejsce pośrodku. Między tymi opokami powinna poczuć się bezpiecznie. Dojrzali, odpowiedzialni ludzie wiedzą, jak należy zachować się we wszystkich sytuacjach.

– Znowu jakieś komedie. Lubicie żandarma, dziewczyny?

Kinga kiwnęła głową. Choć większość żartów wcale nie wydawała jej się zabawna, uwielbiała patrzeć na energicznego, łysiejącego Francuza. Mówił bardzo szybko, ale język, którym się posługiwał, był piękny. Żandarm zmotywował Kingę do nauczenia się pierwszych słów po francusku: merci, bonjour, soleil... Dziewczynka postanowiła sobie, że kiedyś opanuje tę osobliwą, furkotliwą mowę. Kiedyś.

Póki co obserwowała jak Louis de Funès wściekle wymachuje rękami, tłumacząc coś fajtłapowatym przyjaciołom.

– Zrobię sobie kawy – mruknęła Żaneta.

Mama nigdy nie przepadała za komediami, a ostatnimi czasy telewizje nie emitowały innych filmów. Serwisy informacyjne skrócono. Kształt doczekał się osobnego programu. Nazywał się Oswoić Nieznane. Ponieważ każdego dnia mówiono w nim właściwie to samo, szybko przestał cieszyć się popularnością.

Mimo wszystko, Żaneta czasem go oglądała. Kojące głosy prowadzących były jej jedyną odtrutką na teorie, które zasłyszała w ciągu dnia. Pozwalały jej przez chwilę uwierzyć, że to wszystko skończy się dobrze.

***

Wyjechali w sobotę, bladym świtem.

Kinga wróciła myślami do gruszek. Z pewnością drzewa były już zupełnie łyse, a owoce zmieniły się w brejowatą papkę. Kiedy tylko przywita się z ciocią, wyjdzie do sadu, by to sprawdzić.

Dopóki nie zrobiło się zupełnie jasno, Kształt wciąż był widoczny. Mama uparcie udawała, że go nie widzi. Wiktor, choć zwykle spoglądał w niebo dość często, tym razem uniósł głowę tylko raz, w drodze do samochodu.

– Zaczniemy od stacji – powiedział, pakując do bagażnika dwie torby. – Wybierzemy nasz przydział paliwa... i trochę dokupimy. Dawno nie widziałem pełnego baku.

Żaneta kiwnęła głową. Paliwo, wykraczające poza przydział, było prawie cztery razy droższe, lecz nie oponowała. Przez ostatnie tygodnie systematycznie wypłacała pieniądze, aż wreszcie wybrała wszystkie oszczędności. Wykonanie większych operacji wymagało solidnego umotywowania, a i tak większość bankierów odradzała swoim klientom podobne transakcje. W zamian za to można było utworzyć lokatę kryzysową. Polegało to na zamrożeniu części funduszy z możliwością wypłacenia ich – z ogromnym procentem – dopiero w chwili ogłoszenia stanu wyjątkowego. Nawet najrozsądniejsi przyjaciele Żanety nie widzieli w tym postępowaniu większego sensu.

Choć zwykle nie słuchała znajomych, uznała, że w tej kwestii mogą mieć trochę racji. Czym innym jest przecież dbanie o byt rodziny, a czym innym zapisywanie się do pseudoreligijnych organizacji, prawda? Kiedyś babcia nauczyła ją jak zaszyć pieniądze w ubraniu. Teraz sztuczka okazała się bardzo przydatna.

Żaneta skuliła się w fotelu pasażera. Miała za sobą nieprzespaną noc i liczyła, że zdoła się zdrzemnąć. Odwróciła się plecami do szyby i posłała Wiktorowi nikły uśmiech.

Gdy samochód ruszył, Kinga usadowiła się tak, by swobodnie obserwować niebo. Może robiło się coraz jaśniej i obraz był nieco przekłamany, lecz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Kształt odrobinę się zmienił. Lada moment miał zniknąć za horyzontem.

– Za pięć minut będą wiadomości. Włączyć radio?

– Tak. – Żaneta spojrzała na córkę. – Chcesz posłuchać muzyki? Dam ci moją komórkę, co?

Kinga kiwnęła głową. Jej własny telefon, przez nieuwagę, trafił na dno jednej z toreb. Była ciekawa, czy w komórce mamy także zablokowano większość stron internetowych.

– Dowiem się, jeśli włączyłaś internet. Nawet nie próbuj tego robić, słyszysz? Nie znajdziesz tam niczego mądrego.

Kinga skrzywiła się. Czy mama czytała jej w myślach?

Gdy dziewczynka założyła słuchawki i pogrążyła się we własnym świecie, w samochodzie rozbrzmiał głos spikera.

– Decyzją rządu godzina bezpieczeństwa zostaje zmieniona. Od tej pory ograniczona możliwość poruszania się w dużych miastach będzie obowiązywać od godziny dziewiętnastej. Tylko osoby pracujące uzyskają...

– Cudownie – burknęła Żaneta.

– Wcześniej robi się ciemno, o to w tym chodzi.

– Wiem. Ale czeka nas mnóstwo papierkowej roboty...

– ... jeśli chcesz sprawdzić, gdzie znajdują się poszczególne strefy, pobierz naszą aplikację. Aktualizacje są wprowadzane codziennie o szóstej rano.

Ulice były zakorkowane i droga na stację zajęła im prawie pół godziny. Ustawili się na końcu sznurka samochodów, czekając na swój przydział. Ta część stacji, w której sprzedawano benzynę wykraczającą poza należną ilość, świeciła pustkami.

Gdy wyjechali z miasta, mogli nareszcie przyspieszyć. Żaneta, wbrew nadziejom, nie zasnęła i wbita w fotel obserwowała zmieniające się krajobrazy. Zrobiło się zupełnie jasno i Kształt zniknął.

Pola i lasy oraz z rzadka wyrastające domy niosły ze sobą pierwiastek spokoju. Nawet nie znając drogi, można było przewidzieć kolejne ogniwa w zmieniającej się z wolna scenerii. Pola oznaczały ludzkie siedziby, a łąki rychłe pojawienie się lasu. Gdyby wszystko było takie proste i oczywiste...

– Mamo...?

– Tak, córeczko?

– Czy ciocia Marta cieszy się, że przyjedziemy?

– Chyba nie ma innego wyjścia.

II

Benek umarł na początku zeszłego roku. Mama powiedziała, że wykończyły go papierosy. Kinga nie pamiętała wujka, ale jego pogrzeb potrafiła odtworzyć w najdrobniejszych szczegółach. Brązowa trumna, lśniąca nowością, została ułożona na środku przycmentarnej kaplicy. Huk organów, od którego wzdrygała się przez całą mszę, wypełnił niewielką nawę i zagłuszał każdy inny dźwięk. Tak, organy były w tym wszystkim najgorsze. Najstraszniejsze. Później pojawił się ksiądz. Jego słowa niknęły pod szlochem szczupłej pani ubranej na czarno. Benek był jej synem.

Po śmierci męża, ciotka Marta została sama. Żaneta odwiedzała ją tak często, jak wymagała tego przyzwoitość. Pojawienie się Kształtu dało jej w tej kwestii dużo swobody.

Wiktor nie do końca rozumiał relację między siostrami. Już dawno dał sobie spokój z próbami pojęcia tego cichego, nienazwanego konfliktu. I może tak było lepiej? Każde pytanie o Martę przypominało wetknięcie kija w mrowisko.

Kinga przespała większą część drogi i wybudziła się akurat, gdy wjeżdżali na żwirowany podjazd. Po chwili silnik zgasł.

– Już jesteśmy? – zapytała nieprzytomnie.

– Tak. Wyspana?

Kinga nie odpowiedziała. Całą jej uwagę przykuła ciotka Marta, siedząca na ganku. Czytała jakąś książkę i odłożywszy ją na wiklinowy stolik, wstała, by się z nimi przywitać.

– Szybko przyjechaliście. Chyba jeszcze nie ma dziesiątej.

– Mogę iść do sadu? – zapytała Kinga.

– Później, kochanie. Wiktor z tobą pójdzie. – Żaneta spojrzała na siostrę. – Dobrze się czujesz? Szczerze mówiąc, trochę kiepsko wyglądasz.

– Okropnie boli mnie głowa.

– Chyba ciśnienie się zmienia. Ja też nie czuję się najlepiej – odezwał się Wiktor i otworzył bagażnik.

– Chyba tak. Nawet ptaki wariują. Wiecie, ile dziś uderzyło o okno w kuchni? Jeden nie przeżył spotkania z szybą.

– Zawsze tak uderzały. Chyba mają tu trasę. Słuchałam kiedyś wywiadu z ornitologiem i wyobraź sobie, że... zresztą nieważne. – Żaneta machnęła ręką, widząc, że Marta w ogóle jej nie słucha.

Zaczynała już żałować przyjazdu. Podyktowana przeczuciami wizyta, prawdopodobnie prędzej czy później przemieni się w koszmar. Z drugiej strony przeżycie dwóch dni bez syreny ogłaszającej godzinę bezpieczeństwa i dwóch cichych, spokojnych nocy było kuszącą perspektywą. Najważniejsze to trzymać nerwy na wodzy, pomyślała Żaneta.

– Mogę iść do sadu? – powtórzyła Kinga.

– Wiesz co, nawet ja chętnie się z tobą przejdę. Dawno tam nie byłam.

***

Końcem października drzewa przypominały ogołocone strachy na wróble. Od dawna porządnie nie wiało i powietrze wydawało się być okropnie ciężkie. Wrażenie potęgował słodki zapach zgnilizny. Żaneta czuła się tak, jakby lada moment miała zacząć się dusić.

– Co to? To zielone. – Kinga wskazała na nalot na pniu.

– Nawet nie próbuj tego dotykać. Nie mam pojęcia.

– To listki?

– O tej porze? Chyba nie.

Żaneta pomyślała, że powinna pochylić się i zbadać odkrycie dziecka, lecz sama myśl o przykucnięciu i znalezieniu się bliżej źródła tego smrodu powodowała u niej odruch wymiotny.

– Widać Kształt. On... Popatrz, mamo!

Kinga uniosła rękę niczym uczennica, zgłaszająca się do odpowiedzi.

– Coś tam świeci, widzisz?

Żaneta wolała nie widzieć, ale odwróciła głowę. Kształt ledwie rysował się na szarym niebie. W miejscu jednego z oczu (ale tam wcale nie ma oczu, kochanie, to tylko puste pola) pojawiło się coś w rodzaju diody (może to złudzenie optyczne?). Teraz twarz (jaka twarz, to tylko pareidolia, bo wiesz, my wszędzie musimy widzieć twarze, choćby w samochodach...) wydawała się jeszcze bardziej szydercza niż zwykle.

– Chodźmy do domu – powiedziała Żaneta.

– Już? Jest dzień, a go widać...

– Chodźmy.

– Mamo, też widzisz, że on zaczął się do nas uśmiechać?

– Na Boga, przestań się tam gapić! Idziemy!

Żaneta złapała córkę za rękę.

– Mamo, czy Kształt...

– Kinga, błagam cię! Zajmij się czymś innym! Czymkolwiek, ale przestań się gapić w to pierdolone niebo!

Dziewczynka zamarła. Przez chwilę panowała nieznośna cisza.

Puszczają mi nerwy, pomyślała Żaneta, zaciskając dłonie w pięści. Nie, nie mogę sobie na to pozwolić. Nie teraz, gdy prócz Wiktora jestem tu jedyną dorosłą. A pod opieką mam dwójkę dzieci, nawet jeśli jedno zdążyło już przekroczyć trzydziestkę.

– Przepraszam – powiedziała po chwili milczenia. – Nie będę więcej krzyczeć. Wracamy do domu, dobrze?

– Dobrze, mamo.

Ich buty chlupotały w płytkich kałużach. Szły powoli przez zaniedbany ogród, starając się udawać, że niebo nie istnieje. Żaneta czuła, że pulsują jej skronie. Bezsenna noc wciąż dawała o sobie znać, poza tym nie mogła oprzeć się wrażeniu, że odór zgnilizny zdołał ją oblepić. Niosła go ze sobą niczym balast, który tylko czekał, by pociągnąć ją na dno.

Gdy stanęły na ganku, kobiecie wydawało się, że coś słyszy.

– Ciocia się śmieje?

Żaneta już miała nacisnąć na klamkę, gdy drzwi się otworzyły.

– Wiktor, gdzie idziesz?

– Zaraz wrócę.

– Coś się stało?

Mężczyzna zawahał się. W ręku trzymał pudełko po butach.

– Sójka rozbiła się o okno. Twoja siostra poprosiła, żebym ją zakopał.

Żaneta kiwnęła głową.

– Choć, Kinguś. Zobaczymy, co robi ciocia.

***

Opowieść o martwej sójce zafascynowała i przejęła Kingę tak bardzo, że dziewczynka chciała usiąść przy oknie i odpędzać nieostrożne ptaki. Z internetu dowiedziała się, że istnieją jednak skuteczniejsze metody. Można kupić specjalne naklejki, zapobiegające takim wypadkom. Póki co, za straszak będzie musiał wystarczyć rysunek, który przyklei do szyby.

Pokolorowanie szkicu, wydrukowanego przez ciotkę Martę, okazało się pracochłonnym zajęciem i dziewczynka od kilkunastu minut siedziała przy stoliku, prawie nie zwracając uwagi na zawzięcie dyskutujących dorosłych.

– Wiesz – powiedziała Marta. – Oni przynajmniej usiłują dociec, co to jest. Mają własnych niezależnych badaczy i to nie w Polsce.

– A wiedzą, co z tym zrobić? Żeby przestało się na nas gapić?

– Daruj sobie te kpiny, Żaneta. Z tego, co wiem, w mieście robią z was większych idiotów. Można było dobrowolnie pomóc przy budowaniu schronów, to prawda? Tylko w razie czego nie będziecie mogli z nich skorzystać.

– Nieprawda. A przynajmniej nic o tym nie słyszałam. A ty, Wiktor?

Marta westchnęła ciężko.

– Co wam właściwie szkodzi porozmawiać z Albertem? Towarzystwo Drugiego Słońca to żadna sekta, zrozumcie. Przecież siedzę tu z wami! Nawet nie musicie chodzić na spotkania ani...

– Ani popełniać zbiorowego samobójstwa na jakiejś farmie? Jestem wzruszona.

– Żaneta, za kogo ty mnie uważasz? Interesują mnie niezależne badania! Chyba nie wierzycie, że to projekcja, ławica kosmicznych rybek, czy co tam sobie telewizja wymyśliła?!

– Patrycja mówi, że to twarz Boga, który chce nas połknąć – odezwała się Kinga.

Dorośli patrzyli na siebie w milczeniu. Wiktor odezwał się jako pierwszy.

– Ludzie wierzą w różne rzeczy – powiedział. – I w gruncie rzeczy nie można sprawdzić, czy mają rację, bo...

– Cicho! – syknęła Żaneta. – Wydaje mi się, że... Słyszycie to?

Kinga odłożyła czarną kredkę. Szkoda, że gawrony nie były bardziej kolorowe – mama kupiła jej przepiękny komplet do rysowania...

Spróbowała nasłuchiwać, ale nie słyszała zupełnie niczego: nie wiało, ani nie padało i żadne ptaki nie ćwierkały w okolicy. Była cisza jak makiem zasiał.

– Jestem prawie pewna, że ktoś chodzi po ogrodzie – powiedziała Żaneta.

– Ja niczego nie słyszałam.

– Słyszałam skrzypnięcie furtki i kroki! – Podeszła do okna i zmarszczyła brwi. – Wiktor, wyjdziesz ze mną? Naprawdę wydaje mi się, że ktoś tam jest, a...

– Jasne.

***

– Chciałaś jej uciec, co?

Żaneta prychnęła. Byli już na tyle daleko od domu, że mogła swobodnie mówić.

– Okropnie mi duszno, to po pierwsze. Po drugie, naprawdę miałam wrażenie, że... sama nie wiem. Że nie jesteśmy tu sami. Nie wiem, jak inaczej ci to opisać.

Spojrzała na Wiktora. Jego twarz wyrażała łagodne zdumienie. Czasem Żaneta miała wrażenie, że choć zostali ulepieni z podobnej gliny, trudno im nawiązać porozumienie. Cóż, gdyby nie Kształt, zamieszkaliby ze sobą najwcześniej za kilka miesięcy. Kobieta była ciekawa, jak wówczas potoczyłaby się ich znajomość.

– Potrzebowałam świeżego powietrza – powiedziała, gdy cisza stała się niezręczna. – Nawet już tak nie czuć zgnilizny... Wiktor?

Stał i gapił się na coś poza zasięgiem jej wzroku. Wspięła się na palce. I zaklęła.

Nie, to niemożliwe... To absolutnie niemożliwe, prawda?

– Te drzewa... One... Co one wypuszczają?!

Żaneta przycisnęła palce do skroni. Jej głowa pulsowała, zupełnie jak podczas ataku migreny. Zacisnęła zęby, by powstrzymać atak mdłości.

– Wracajmy – wysyczała. – Proszę.

– Popatrz w niebo.

Równie dobrze mógłby poprosić ją, by dała mu sztabkę złota. Coś ciągnęło Żanetę do ziemi, nie pozwalając jej nawet w pełni się wyprostować.

Poczuła, że jej dłonie dotknęły czegoś chłodnego i wilgotnego. Kiedy znalazła się na trawniku?

– Żaneta!

Oddychała głęboko. Atak zniknął równie szybko jak się pojawił, zupełnie jakby ziemia wyssała z kobiety cały ból.

Wstała, opierając się na podsuniętym ramieniu. Spojrzała na drzewa jeszcze raz.

– To... to chyba liście. Chodźmy bliżej. Są tylko po jednej stronie, widzisz?

– Na pewno dobrze się czujesz?

– Jezu, tak.

– Może lepiej wróćmy do domu, co?

Nie odpowiedziała. Patrzyła na drzewa, nie wierząc w obraz, który malował się jej przed oczami. Niektóre rośliny pokryły się nieregularnymi, zielonymi liśćmi, znacznie większymi od tych, które widywała do tej pory. Rozejrzawszy się po ogrodzie, zauważyła, że nie tylko część grusz uległa anomalii. Choć większość krzewów prezentowała się tak jak wcześniej, niektóre wykształciły coś w rodzaju czepków. W pamięci Żanety zamajaczyło wspomnienie porostu, który rano dostrzegła Kinga.

– Nie wierzę... – mruknął Wiktor i ruszył przez sad.

Żaneta pomknęła za nim. Czuła się tak rześko jak chyba nigdy wcześniej.

– Patrz!

Jedno z drzew, którego korona wystawała ponad innymi, wypuściło owoce. Małe i brązowe, przypominające zasuszone mumie.

Wiktor, który chyba miał nadzieję, że to tylko iluzja, zerwał jedną z gruszek. Bez słowa podał ją Żanecie.

Kobieta odrzuciła owoc z odrazą. Wytarła dłoń o spodnie, licząc, że to pozbawi ją paskudnego wspomnienia. Owoc był ciepły i pulsował delikatnie, zupełnie jakby w środku łomotało malutkie serduszko.

III

Woda parzyła jej dłonie, a ostry środek do mycia szczypał w oczy.

Żaneta drżała. Łzy spływały jej po policzkach, nie tylko z powodu detergentu. Nagle zapragnęła znaleźć się w mieście. Z dala od drzew. Z dala od Marty. Przeczucie, które nakazywało jej sprawdzić, co robi siostra, zniknęło na dobre i trudno było uwierzyć, że kiedykolwiek istniało.

Kinga siedziała przy oknie. Nie przejmowała się rysunkiem gawrona. Całą jej uwagę pochłonął Kształt. Pękł zupełnie jak pamiątkowa wenecka maska, którą niechcący upuściła. I był o wiele większy niż wówczas, gdy obserwowała go nocami.

– No, o tym właśnie mówię. – Ciotka na chwilę odsunęła telefon od ucha.  – Nie wiem, nie oglądam żadnych wiadomości... Tak, tak. Myślisz, że ta wegetacja...? O, właśnie! Mhm...

Żaneta wreszcie zakręciła kran. Niech ona się zamknie, pomyślała, patrząc na siostrę z nieskrywaną niechęcią. Błagam, niech ona się wreszcie zamknie...

– Znalazłeś coś w necie? – zwróciła się do Wiktora najspokojniejszym tonem, na jaki było ją stać.

– Nie wiedzą, dlaczego widać go za dnia, ale podkreślają, że to prawdopodobnie nic groźnego. I ktoś napisał artykuł o tym, że kiedy widać go na naszej półkuli, to na drugiej nie. Mają ludzi za takich idiotów?

– Te gruszki żyły.

– To raczej był efekt skróconej wegetacji. Tak się dzieje w połowie Europy, choć w wielu gospodarstwach nic się nie zmieniło. Wypowiadał się jakiś ogrodnik. Te... serduszka to tylko złudzenie. Chcesz go posłuchać?

– Ten ból głowy też był tylko złudzeniem, co?!

– Zachowujesz się tak, jakbym sam to wymyślił – burknął Wiktor. – Nie myśl, że podchodzę do tego zupełnie bezkrytycznie, ale...

Żaneta przyłożyła palec do ust i spojrzała na siostrę. Od kilkunastu minut rozmawiała przez telefon, najwyraźniej niezbyt przejmując się otoczeniem. Jednego Żaneta jej zazdrościła: Marta sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej.

– Może wrócimy do domu?

– Nie wyrobimy się przed godziną bezpieczeństwa.

Żaneta zawahała się. Cóż... ryzyko otrzymania mandatu było wysokie, jednak...

Marta wreszcie odłożyła telefon. Na jej twarzy malowało się podniecenie.

– Albert tu przyjedzie – powiedziała. – Chce zobaczyć gruszki.

Żaneta milczała, licząc, że do głowy wpadnie jej jakaś zdroworozsądkowa uwaga, lecz jedyna myśl, którą zdołała wykrzesać, mówiła, że właściwie i tak nie mają niczego do stracenia.

– Nie znalazł owocujących drzew nigdzie bliżej? – zapytała po chwili  milczenia.

– Nie, nie znalazł. To może być związane z tym, że te drzewa były chore w momencie, gdy pojawił się Kształt, albo...

– Niby jak pomoże nam ta wiedza? Marta, nie wiem, czy powinnam ci to mówić, ale wydaje mi się, że pojawienie się Alberta to zły pomysł. Chyba... za bardzo wierzysz temu, co od niego słyszysz, poza tym...

– Nie mów do mnie jak do dziecka! Zaraz do was wracam. – To mówiąc, Marta wyszła z pokoju.

– Gdzie idziesz?

– Zobaczyć gruszki. Zaraz do was wracam – powtórzyła. – Trzeba będzie je przebadać...

– Masz tu przydomowe laboratorium?

– Daruj sobie ten jad, siostrzyczko. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale wciąż jesteś moim gościem.

***

Żaneta nie miała pojęcia, czego powinna spodziewać po Albercie.

Wszystko w niej krzyczało, by natychmiast spakować się i odjechać... dokądkolwiek. Byle dalej od sadu, od gruszek, w których łomotały malutkie serca, byle dalej od Marty i jej przyjaciela.

Wiktor nie odchodził od okna. Patrzył na Kształt, a raczej na to, co z niego zostało.

– Wygląda prawie jak zorza polarna – powiedział. – Kinga, pamiętasz film o zorzach? Podobał ci się.

Dziewczynka nie odpowiedziała. Ostatni raz Żaneta widziała na jej twarzy podobną fascynację, gdy w Sylwestra oglądały pokaz fajerwerków.

– Pięknie, co? – zapytał Wiktor.

– Nie oglądacie filmu – szepnęła Żaneta. – Nie wiecie nawet, co to jest.

– Nikt nie wie. Albo wiedzą i nie chcą nam powiedzieć. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – My możemy tylko podziwiać widoki. Chyba że masz lepszy pomysł.

Żaneta zamarła. Miała wielką ochotę wykrzyczeć mu w twarz, co myśli o podziwianiu Kształtu, lecz w porę ugryzła się w język.

Wiktor miał rację. Byli w tym przedstawieniu jedynie widzami, skazanymi na oglądanie spektaklu. Ziemia była widownią, a wszechświat sceną. Nieznany nikomu dramaturg dopiął swe dzieło na ostatni guzik.

***

Marta rozłożyła na stole gazety zupełnie tak, jakby miała zamiar obierać borowiki zebrane w pobliskim lesie. Żaneta kiedyś brzydziła się nieprzebranych grzybów. Wizja dotknięcia zabłąkanego ślimaka sprawiała, że trzęsła się z odrazy. Tak jak za czasów dzieciństwa, odsunęła się od stołu i czekała, aż inni wykonają swoją robotę.

Kilkanaście burych, niewyrośniętych gruszek, podrygiwało na gazecie. Lada moment miały eksplodować. Tak przynajmniej twierdził Albert, który, uzbrojony w nożyk do obierania jarzyn, pochylał się nad zbiorami.

Albert. W innych okolicznościach Żaneta nie zostawiłaby na nim suchej nitki. Niemłody mężczyzna, przypominający prezentera jednego z tych irytujących, niekończących się programów, z fascynacją opowiadał o Kształcie. Marta spijała słowa z jego ust, kiwała głową i sprawiała wrażenie święcie przekonanej, że rozmawia z kimś doskonale poinformowanym.

Żaneta nie umiała skupić się na jego wykładzie. Nawet tembr głosu Alberta miał w sobie coś odpychającego. No, może odrobinę przesadzała, ale... ale jak można słuchać kogoś, gdy dzieją się takie rzeczy?

– Myślisz, że klimat dojdzie kiedyś do stanu sprzed rozbicia? – zapytała Marta, nacinając kolejną gruszkę.

– Nie za naszych czasów. A jeśli nawet... Wiesz, to, co się wydarzy u nas, niekoniecznie rozniesie się na drugą półkulę, ale z drugiej strony wpływy tej anomalii...

Przerwał mu głuchy odgłos uderzenia. Żaneta podskoczyła.

– Te ptaki zupełnie powariowały... – burknął Wiktor. –Jezu, to chyba wilga... albo nie. Ktoś się na tym zna?

– Zabił się?

Wiktor kiwnął głową.

– Kinga, może wydrukujemy więcej gawronów, co?

– No dobrze – odpowiedziała dziewczynka. – Mamo, pokolorujesz ze mną?

– Hm? Tak, jasne.

– A... a może pójdziemy do sadu? Ja też chcę zobaczyć te gruszki.

– Wiesz, czym są te owoce? Być może cywilizacja, która wkrótce do nas zawita, przygotowuje dla siebie coś, co ułatwi jej przystosowanie – powiedział spokojnie Albert, rozcinając gruszkę. Ciemny, lepki sok spłynął mu po palcach.

– Nie pierdol – szepnęła Żaneta.

– Może okazać się, że nie tylko rośliny się do nich dostosują. Może mają coś, co zawładnie nie tylko florą, ale i fauną. Zwierzętami. Kształt pozwalał im monitorować naszą planetę, był ich oczami, a...

– Stop! To jakaś chora teoria. Kinga nie będzie tego słuchać. Ja też nie zamierzam!

– Uspokój się – warknęła Marta. – Zamilcz, do cholery. Przepraszam, Albert.

– Nic nie szkodzi. Troska o dziecko to naturalna rzecz. Skoro pani jeszcze stąd nie wyjechała, to znaczy, że jest jeszcze dla was nadzieja. Macie rozsądek. To oczywiste, że w miastach może być znacznie gorzej. Gdyby zaczęła się inwazja, to wówczas wolałbym być raczej w mało zaludnionym miejscu. Nie musi pani wierzyć w to, co mówię, ale proszę pamiętać o swoim dziecku.

– Przecież my nawet nie wiemy, czym jest Kształt!

– Czym był – poprawił ją Albert. – Kształtu już nie ma. Nie widać go z żadnego miejsca za ziemi. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to komuś poradzę, ale proszę włączyć telewizję.

***

Prawda i fałsz. Pojęcia względne. Jedno nie wykluczało drugiego. Albert twierdził, że doczekali się inwazji nieznanej cywilizacji. Jedna z koleżanek Żanety twierdziła, że patrzy na nich rozsierdzony Bóg. I oboje byli święcie przekonani, że mówią prawdę.

Minęły pełne dwadzieścia cztery godziny, odkąd Kształt się rozproszył.

Żaneta siedziała na ganku i wpatrywała się w niebo. Podziwiała coś, co najbardziej przypominało deszcze meteorytów. Maleńkie punkciki tańczyły na firmamencie, drżały i gasły.

Niech się dzieje, co chce i tak może pozostać jedynie widzem kosmicznego spektaklu.

W jej głowie wciąż pobrzmiewały słowa Alberta. Może i są w niebezpieczeństwie, ale ona nie ma na to wpływu. W miastach powyżej stu tysięcy mieszkańców wprowadzano kolejne zakazy, a tutaj... tu wszystko będzie toczyło się swoim rytmem do czasu, aż nie wydarzy się coś nowego.

Żaneta zwalczyła w sobie obrzydzenie i regularnie obserwowała wzrastające gruszki. Stare owoce opadały, a ich miejsce natychmiast zastępowały nowe. Zupełnie jakby oglądała scenę z filmu przyrodniczego, w której pokazywano przyspieszoną wegetację.

Ilekroć dotykała kory, miała wrażenie, że jest w stanie wyczuć miarowe pulsowanie. Anomalia. To tylko kolejna anomalia. Najlepiej będzie się z nimi pogodzić.

Dopiła ziołową herbatę. Nie smakowała jej, była gorzka, ale stawiała na nogi.

Ostatni raz spojrzała w niebo i wstała powoli.

– Pani Żaneto...?

Odwróciła się. Albert stał i patrzył na nią. Żaneta nawet nie usłyszała, by drzwi skrzypnęły.

– Chciałem z panią porozmawiać – powiedział cicho. – Zauważyłem, że to raczej pani jest tą rozsądną.

Na jego opalonej twarzy pojawił się lekki uśmiech.

– To znaczy?

– Różni się pani od swojej siostry. Bardzo.

– Chyba tak – mruknęła Żaneta. – Przepraszam, ale...

– Rozumiem, że pani za mną nie przepada. Naprawdę, podejrzewam, że jestem dla pani tylko kolejnym sekciarzem, który potrzebuje forsy. Rzecz w tym... – Albert zaczął mówić tak cicho, że Żaneta musiała skupić się na ruchu jego ust. – Rzecz w tym, że popełniłem błąd. Bardzo poważny. Przed chwilą rozmawiałem z człowiekiem, który ma... hmm... możliwość dotarcia do pewnych informacji. To nie jest obca cywilizacja, tylko...

– Litości! Naprawdę, zdążyłam się w tym zgubić. Telewizja mówi jedno, Marta drugie, a pan trzecie.

– Chaos informacyjny trwa już bardzo długo, nie zauważyła pani? W gruncie rzeczy wszystko opiera się na domysłach. Pamięta pani jeszcze o rakietach wystrzelonych przed kilkoma tygodniami?

– Być może gdzieś o tym słyszałam. Nie wiem.

– Cóż, bardzo szybko przestali o tym mówić. Dziś dowiedziałem się, że jedna z nich przeszła przez Kształt na wylot. Druga...Hmm... Druga zrobiła coś, co może znacząco zmienić nasze postrzeganie pojęcia materii. Zna pani mit o stworzeniu świata? O bogach, którzy wyłonili się z chaosu?

Żaneta pokręciła głową.

– Przepraszam, ale nie mam siły tego słuchać. To jest... to jest burdel na kółkach. – Parsknęła nerwowym śmiechem. – Nie, ja wolę wierzyć, że... Wolę to po prostu obserwować, okej? I tak nie mam żadnego wpływu na to, co się wydarzy!

– Z tym byłbym skłonny polemizować. Przed chwilą tłumaczyłem to panu Wiktorowi. I próbowałem objaśnić to Marcie, ale jednak wolę rozmawiać z ludźmi, którzy patrzą na życie w nieco bardziej trzeźwy sposób.

– Tania manipulacja.

– I kto to mówi? Ktoś, kto, z całym szacunkiem, musi okazywać swoją wyższość na każdym kroku?

Żaneta prychnęła. Wciąż nie mogła uwierzyć, że pozwoliła powiedzieć Albertowi aż tyle.

– Przepraszam... Chcę przejść.

– Niechże się pani zastanowi! Ma pani dziecko i kawał życia przed sobą! Naprawdę chce to pani zaprzepaścić z powodu dumy? Wygody? Lenistwa?

Żaneta spuściła wzrok. Nagle zapragnęła przytulić Kingę z całej siły.

***

Nowy dzień już dawno temu przestał oznaczać nadzieję. Skoro jednak się rozpoczynał, należało podjąć jakieś działanie. Jakiekolwiek.

Żaneta kilkanaście razy upewniła się, czy spakowała wszystkie rzeczy. Nie chciała, by cokolwiek tu po niej zostało. Nie lubiła tego domu nawet wtedy, gdy Benek jeszcze żył.

Z całej siły pociągnęła za zamek błyskawiczny. Torba nie chciała się dopiąć. Mechanizm ustąpił dopiero, gdy Żaneta docisnęła bagaż kolanem.

Było jej niedobrze. Od myślenia, bezsennej nocy i swądu zgnilizny, który ciągnął od sadu.

– Plecak Kingi, rzeczy Wiktora, moje... Mam, mam, mam – wymruczała pod nosem i omiotła wzrokiem torby zostawione na korytarzu.

– Wszystko gotowe?

Wiktor objął Żanetę ramieniem.

– Tak. Dzwoniłeś do pracy?

– Mhm. Nie robili problemów. Przynajmniej nie wprost. Weź plecak, a ja...

– Jasne. Potrzymam ci drzwi.

Żaneta przeszła przez żwirowany podjazd uparcie gapiąc się na swoje buty. Wiedziała, że jeszcze napatrzy się na niebo.

Upewniła się, czy Kinga zapięła pasy. Dziewczynka posłała matce lekki uśmiech. Żaneta zdołała go odwzajemnić. Usiadła na miejscu pasażera i nastawiła GPS. Czekała ich długa droga.

Gdy wszyscy byli już na swoich miejscach, Albert powoli zwolnił sprzęgło. Nim samochód przetoczył się przez wąską dróżkę, Żaneta zdążyła jeszcze odwrócić głowę w stronę sadu.

Koniec

Dotarłeś aż tutaj? Nawet nie wiesz, jak mi miło! A żeby było mi jeszcze milej, zostaw po sobie jakiś ślad :)

Powyższe opowiadania to pewien eksperyment literacki. Chciałam opisać postawy, które może przyjąć człowiek, gdy znajdzie się w sytuacji zagrożenia.  A jednocześnie miałam ochotę stworzyć coś dziwnego, niepokojącego. Czy mi się udało? To już musi ocenić czytelnik :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro