Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXXIX - Jakiś głębszy sens

Theo nie był jednym z tych ludzi, którzy zastanawiali się głęboko nad czymkolwiek. Odkąd pamiętał, wszystko było dla niego proste. Czarne było czarne, białe lekko szare, a szare zwykle znaczyło bardziej czarne. Rodzice Cam'a nie byli jego rodzicami i byli popierdoleni, nawet jeśli mieli rację co do tych zaświatów. Kochał tak jedną i pół osoby w swoim życiu (w sensie Cam'a kochał na 100 procent, a Jessie'go bez przesady, chociaż ten żartował, że „pół osoby" pasowało, bo był „tandetnym dzieciakiem z projektu"). Nad sensem życia się nie zastanawiał. I to właściwie było wszystko odnośnie jego rzeczywistości.

Miał chorą rodzinę, dwie osoby, na których mu zależało i chciał być silny. Nie brzmiało to jak bardzo bogate życie, ale jakoś nigdy mu to nie przeszkadzało. Inne rzeczy go nie obchodziły, więc mu ich nie brakowało. Nie potrzebował żadnej pasji, bo najprostsze rzeczy doceniał najbardziej. Jedzenie, sen, treningi. Zawsze wiedział, że dołoży kiedyś do tego jeszcze seks, jeśli się mu poszczęści. Tyle. Może ktoś inny na jego miejscu rozpaczałby nad tą pustką w jego życiu. Może brakowałoby mu tej pasji, może przyjaciół, może zdolności zachwycania się poezją czy muzyką. Może prawdziwych rodziców. Theo nie miał takiego problemu. Prysznic, który teraz brał, był idealnie ciepły, więc niczego mu nie brakowało do szczęścia.

Cholera. Zwykle niczego nie brakowałoby mu do szczęścia. Zamiast jednak cieszyć się uczuciem wody spływającej po jego ciele, myślał.

Za dużo rzeczy zmieniło się ostatnio w jego życiu, żeby ani trochę się nad tym wszystkim nie zastanowić. Do tej pory chyba nie miał nawet czasu niczego przeanalizować, ale teraz okoliczności zarządziły przerwę. Noah z tym Ari'm pewnie wykorzystają ją sensownie, ale on wylądował w pokoju z Muriel'em, z którym nie miał nic do roboty. Postanowił więc wziąć prysznic i pójść spać, ale dopadły go myśli.

Chociaż wciąż nie znalazł w życiu pasji i zamiłowania do sztuki ani muzyki, chyba znalazł sobie jakichś znajomych i nie był tym szczególnie zachwycony, bo właśnie musiał martwić się o Caell'a zamiast cieszyć się prysznicem. Przez kod wiedzieli, że żyje, ale cholera wie, w jakich warunkach. W końcu jego też dałoby się spalić na stosie bez zabijania.

Oprócz znajomych, znalazł sobie też Seth'a, o którego też musiał się teraz martwić, bo właśnie umierał sobie gdzieś w statku kosmicznym. Nie to, że nazwałby go swoim chłopakiem, albo powiedziałby, że go kocha, ale nie życzył mu śmierci.

A kwestia rodziców? Nigdy swoich nie poznał, a przynajmniej ich nie pamiętał, a rodzice Cam'a nigdy nie traktowali go, jak swojego dziecka, ale nigdy mu to nie przeszkadzało. Czym w ogóle byli rodzice? Ludźmi, którzy traktowali cię jak swoją własność i mówili ci, co masz robić? Po co mu to było, jeśli miał Cam'a, który się nim opiekował bez oczekiwania, że ten spełni jego niespełnione marzenia, albo ogólnie wyrośnie na porządnego człowieka, czym Theo nie był szczególnie zainteresowany?

Kurwa. Nic z tego prysznica nie było. Wolał już chyba po prostu zasnąć i zająć się jutro czymś pożytecznym.

- O – powiedział Muriel, kiedy Theo wyszedł z łazienki. – Ciągle zapominam, że wyglądasz inaczej.

Noah zmienił jego rysy twarzy, więc faktycznie nie wyglądał teraz jak on. Był jednak trochę wyższy, więc nie miał na co narzekać.

Położył się na pościeli. Nie było sensu się przykrywać, jeśli ciepły prysznic też nie zrobił na nim wrażenia.

- Dziwnie wyglądać tak inaczej, nie? – Muriel nie poszedł w jego ślady pod prysznic ani spać. Półleżał tylko na swoim łóżku i mu przeszkadzał. Sam nie zmienił się tak bardzo z wyglądu poza kolorem skóry i oczu.

- Nie – Theo mu odpowiedział, mając nadzieję, że to koniec rozmowy.

Na chwilę w pokoju zapadła cudowna cisza.

- Nie lubisz gadać z nikim poza Seth'em, co? – szybko się skończyła.

Theo miał ochotę czymś rzucić w anioła za niedawanie mu spać, ale znowu zatrzymały go myśli. Bez sensu.

- No – odpowiedział. Nie lubił rozmawiać z ludźmi innymi niż Seth. I czasem Cam, momentami Jessie, okazjonalnie Noah i Caell.

- Dobrze wiedzieć, że nie jesteś w stu procentach psychopatą – dostał na to komentarz.

- Psychopaci też mogą lubić niektórych ludzi – odbił piłeczkę.

- Ale nie oddaliby za nich życia.

Theo zmrużył oczy na sufit, bo nie chciało mu się obracać w stronę faceta.

- Nie oddałem za nikogo życia. Jakoś oddycham. Chociaż nie muszę.

- Poświęciłeś się dla Seth'a. Zabiliby go, gdyby to jego pojmała armia – Muriel chyba próbował przekonać go, żeby zainteresował się tym wyrośnięciem na porządnego człowieka.

- Oddałem swoje parę dni w więzieniu za życie gościa, z którym lubię uprawiać seks. Nienajgorszy deal.

Muriel chyba się zaśmiał. Albo oburzył. Theo nie był dobry w odczytywaniu emocji innych. Ani swoich, szczerze mówiąc.

- Nie wiedziałeś, że to będzie tylko parę dni. I nie wiedziałeś, że nie możesz umrzeć.

- Domyślałem się.

- Ale dałeś się spalić na stosie. Musiałeś się domyślać, że może się to tak skończyć.

Theo zaczynał mieć tego gościa dość.

- Gdybym wiedział, że spalą mnie na tym stosie dwieście razy, to bym się dwa razy zastanowił. Ale jakoś się nie spodziewałem, wiesz? – usłyszał w swoim głosie trochę agresji. W sumie nie wiedział dlaczego.

- A... - Muriel chyba się zawahał. – Zamieniłbyś swoje dwieście razy za jeden Seth'a?

Theo otworzył usta. Przecież powiedział mu, że to jego poświęcenie nie było wcale takie dramatyczne. Nie wiedział przecież, jak się to skończy. Nie spodziewał się kilku dni nieprzerwanych tortur w ogniu. Myślał, że może go zabiją. Może gdzieś zamkną. Może spróbują zabić na kilka sposobów, a potem oleją. Nie wyobrażał sobie, że poczuje, jak jego ciało odchodzi od kości setki razy. Nie pisał się na coś takiego. Ale...

- Nie. – Nie zamieniłby swoich dwustu razy za jeden Seth'a. Oczywiście, gdyby Seth był nieśmiertelny, to pierdolić go, dwieście do jednego to po prostu nie fair. Ale chłopak nie był nieśmiertelny. Nie byłoby go już na świecie, gdyby Theo zdecydował inaczej. Więc... - Nie zamieniłbym.

- No to diagnoza postawiona. Jakieś tam emocje posiadasz – podsumował go Muriel.

- Spierdalaj. – Theo nie miał na to siły. – Co cię w ogóle obchodzi, jak się ma moja psychika?

W pokoju zapadła na chwilę cisza. Theo miał nadzieję, że na dłużej niż chwilę.

- Pamiętasz ją? Chociaż trochę?

Zmarszczył brwi. Nie miał zamiaru dopytywać „kogo?" Jak facet chciał rozmawiać, to musiał składać pełniejsze zdania.

- Rozumiem, że pewnie w dupie masz Lucyfera jako ojca, bo widziałeś go tylko parę razy w Piekle, ale z nią żyłeś przez trzy lata. Może coś tam pamiętasz. – W głosie Muriel'a była jakaś emocja, której Theo nie rozumiał.

- Królową w sensie? – Jak już Theo stwierdził, nie potrzebował rodziców, więc ta rozmowa była bez sensu. – Nie. I czemu cię to obchodzi czy ją pamiętam? – Miał ochotę przewrócić oczami. Przez dłuższy czas myślał, że Muriel nie odpowie, bo milczał nienaturalnie długo.

- Chyba... - Niestety nie. – Chyba bym chciał, żeby ktoś ją pamiętał. Ktoś, komu by na niej zależało, jak mi.

Theo się skrzywił. W głosie chłopaka na pewno usłyszał emocje. Nie chciał mieć nic wspólnego z jego emocjami.

- Nawet gdybym ją pamiętał, to by mnie nie obchodziła. Miałem trzy lata, jak ostatni raz ją widziałem. Myślisz, że trzyletnie dziecko cokolwiek ogarnia?

- Kojarzysz może ten naszyjnik? Dała ci go w dzień, w który umarła.

Theo dotknął małej kuleczki na łańcuszku schowanej pod koszulką. Wyciągnął ją spod materiału i przyjrzał się jej z bliska. Słyszał, jak ludzie mówią o wisiorku, jako jakimś „artefakcie" albo wynalazku. Na jego oko, była to jednak zwykła szklana albo kryształowa kulka z czymś czerwonym w środku. Może krwią?

- Nie pamiętam, jak mi go dawała... - zaczął, ale zamilkł, kiedy jakieś wspomnienie jednak wlało się mu do głowy. Krótkie. Ale nieprzyjemnie intensywne. Pamiętał płacz, pamiętał ból, bo coś mu zabrano. I czyjeś ramiona ściskające go mocno. Czyjś głos w uchu, mówiący mu, że będzie dobrze. – Pamiętam, jak ty mi go zabrałeś. To byłeś ty?

Usłyszał, jak Muriel wypuszcza powietrze.

- Uciekłem z tobą z pałacu. Ona została, żeby ich czymś zająć. Zabrałem łańcuszek, żebyś go nie zgubił, bo byłeś dzieciakiem i żeby więcej czasu minęło dla ciebie na Ziemi. Żebyś miał czas dorosnąć, zanim cię znajdą. Na szczęście, chyba byliśmy dobrzy z Pherre z trzymaniem sekretu o tobie i okazało się, że nowy cesarz nie wiedział, jak jesteś cenny. Chcieli cię zabić, bo byłeś jej synem. Nie wiedzieli, że jesteś czymś ważniejszym.

Theo dotknął swojej szyi ozdobionej jedyną blizną na jego ciele, która nigdy nie znikła.

- Jak udało się nam uciec, to czemu ktoś mi ewidentnie poderżnął gardło? – Był trochę ciekawy.

- No... - Muriel chyba się wahał, czy odpowiedzieć. – Pherre to zrobiła...

Theo zamrugał.

- Co?

- Odegrała niezłą scenkę. Wiesz, żeby uwierzyli, że nie żyjesz. Powiedziała, że mogą cię zabić zamiast niej. Że odda im następcę tronu, jeśli oszczędzą jej życie i pozwolą żyć po cichu w Półświecie. Nasz kochany cesarz też odegrał scenkę, że niby się zgadza, ale tylko jeśli zrobi to sam swoją bronią z anielską krwią na ostrzu. Ona oczywiście nie chciała cię mu oddać i spodziewała się, że coś takiego powie, więc wyrwała mu tą broń z ręki i „zabiła" cię na jego oczach. Nie mógł wtedy nie uwierzyć, że nie żyjesz. Ona zaczęła walczyć, robiąc zamieszanie, przez które mogłem zwinąć twoje „ciało", które już nikogo nie obchodziło i uciec ze Stolicy. Dlatego żadni łowcy nie szukali konkretnie ciebie, prawowitego następcy tronu, tylko Seth znalazł cię przypadkiem, szukając pewnie kogokolwiek z kroplą krwi swoich na Ziemi.

Theo się nad tym zastanowił.

- Spoko – podsumował. Nawet ok miał tą matkę. Sam pewnie też poderżnąłby swojemu dziecku gardło, gdyby wiedział, że nie umrze przez to, a może go to uratuje przed dostaniem się w ręce jakiegoś psychopaty. Ale może to było dla niego jakieś traumatyczne? Może dlatego nic nie pamiętał?

Ciekawe czy Seth chciałby mieć dziecko? I ciekawe czy poderżnąłby mu gardło, gdyby musiał? Pewnie tak, bo przecież był Seth'em. Nie umiał zabijać, ale przedziurawił Theo na wylot wystarczającą ilość razy, żeby ten wzdrygał się na widok szaszłyków.

Hm. Trochę dziwnie drżał mu oddech. I ręce.

Sztylet na szyi.

Ciepły oddech na uchu.

„Musisz być silny, kochanie."

Żadnego „przepraszam", „obiecuję, że nie będzie bolało". Oczywiście, że miało boleć. Ale musiał być silny. Nie stracił przytomności, ale zrozumiał zadanie. Przecież wiedział od zawsze. Dobrze mu wszystko wytłumaczyli. Nie musiał bać się bólu, bo nic nigdy się mu nie stanie. Nigdy nie umrze. Musi tylko wytrzymać ból. Musi być silny. Musi leżeć nieruchomo. Musi pozwolić im ją skrzywdzić, bo nie może nic zrobić. Bo nie jest wystarczająco silny. Bo jest tylko dzieckiem. I tak strasznie go boli, ale nie może płakać. Świat zaczyna ciemnieć. I nic nie może zrobić. Nic nie może. Bo nie jest silny. Nie jest, ale musi być. Nie jest wystarczająco silny, żeby jej pomóc. Żeby komukolwiek pomóc. Ale potrafi zacisnąć powieki i nie płakać. Na tyle ma siły. Nie może pomóc nikomu, tylko sobie.

- Wszystko ok? – Ktoś go obejmuje. Muriel? Ucieka z nim z domu i obiecuje, że będzie dobrze, ale jej już nie ma, więc to nieprawda. Theo trzyma się go z całej siły, bo nikogo i niczego innego już nie ma. – Theo? – słyszy zmartwienie w jego głosie. – Wszystko będzie dobrze. I z Seth'em i z Caell'em wszystko będzie ok. – Głaszcze go po głowie.

Z kim...?

Ah. A tak. Nie miał już trzech lat i nie uciekali z domu. Wracali tam jutro, żeby pomóc swojemu przyjacielowi. Wracali do serca stolicy, do domu, w którym już jej nie było, więc nie był domem. Ale Caell tam był i potrzebował pomocy. A Theo, przecież od zawsze, potrafił pomóc tylko sobie. Całe życie chciał tylko stać się silniejszy, ale chociaż jak się nie starał, ludzie wokół niego cierpieli. Uratował Seth'a przed stosem, ale przed bombą Cam'a już nie. Cam nigdy nie zrzuciłby bomby na ludzi, gdyby nie chodziło o Theo. Jessie nie umarłby w statku kosmicznym, gdyby nie lecieli po niego. Caell'a wcale nie byłoby po tej stronie, gdyby on uratował się sam wcześniej.

Więc nic się nie zmieniło. Wtedy nie był wystarczająco silny, żeby pomóc własnej matce. Teraz nie był wystarczająco silny, żeby nie wciągać wszystkich ludzi, na których mu zależało, w kłopoty.

Po co to wszystko było? Wszyscy powinni po prostu zostawić go w spokoju, bo jemu przecież i tak nie stanie się krzywda, a wszyscy inni mogli umrzeć. Umrzeć i zostawić go samego. Na pieprzoną wieczność, której nie mógł uniknąć.

- Popieprzyło was, żeby zrobić nieśmiertelne dziecko – jęknął, chyba w ramię Muriel'a. Anioł chyba podszedł do jego łóżka i teraz go przytulał. – Nienawidzę cię, że jej pomogłeś i nienawidzę jej, że dała się zabić. Zostawiła mnie. Jak wszyscy mnie zostawią, bo kiedyś umrą. Pojebane to. Ja tak nie chcę.

Muriel przeczesywał mu włosy palcami.

- Przepraszam – szepnął. – Przepraszam, że nie mogłem jej wtedy uratować. Ale nie przeproszę za to, że żyjesz. Za dużo ludzi cię kocha, żeby za to przepraszać.

Theo zacisnął mocniej powieki.

Za dużo ludzi go kocha.

Czy on narzuciłby im wszystkim nieśmiertelność, gdyby mógł? Chciałby mieć pewność, że nigdy nie odejdą? Byłby hipokrytą, gdyby powiedział, że nie. Ale może to dlatego, że, pewnie bardziej niż ktokolwiek na świecie, bał się zostać sam.

Bał się śmierci. W cholerę bał się śmierci... innych ludzi. Przez chwilę chyba myślał, że skoro jest nieśmiertelny, jeśli tylko pozbędzie się strachu przed bólem, to nigdy nie poczuje już lęku. Strach był chyba najbardziej podstawową emocją, jaką każde żywe stworzenie czuło, więc myślał, wtedy na stosie, kiedy już niczego nie czuł, że nie przypomina już człowieka, ani nawet zwierzęcia. Teraz jednak strach do niego wrócił. Chyba nigdy nie miał go zostawić, skoro musiał przez wieczność martwić się o tych, na których mu zależało. Chyba był skazany na pozostanie człowiekiem na zawsze.

Chyba spłonąłby za Seth'a milion razy. Chyba wolałby czuć ból przez wieczność, niż pozwolić mu umrzeć.

Cholera. Chyba jego życie jednak miało jakiś głębszy sens.

***

Poranek był dziwny. Theo miał przeczucie, że poprzedni wieczór rozwinął się bardzo inaczej w dwóch pokojach, które zajęli.

- Ale bym się napił kawy – jęczał Noah, półleżąc na krześle z zamkniętymi oczami, z ręką przerzuconą przed oparcie siedzenia Ari'ego. Ari, z kolei, wpatrywał się w chłopaka jak w ciastko. Nie ciasto, które miał ochotę zjeść, ale które już schrupał i teraz wspominał jego słodki smak. Theo domyślał się, że tak właśnie było.

On z kolei miał oczy podkrążone od płaczu i niewyspania, a Muriel wpatrywał się w niego ze zmartwieniem.

Jak bardzo Theo zamieniłby się rolami z chłopakami. Przespałby się z Noah, nawet z Ari'm by się przespał, byle nie pamiętać teraz tego wieczoru nawracających wspomnień i bezsensownych przemyśleń.

- Po co w ogóle ta stołówka, jak nie podają tu jedzenia? – narzekał dalej Noah.

- Chyba ludzie sobie tutaj siedzą i rozmawiają – zauważył Ari.

Faktycznie, większość stolików w „stołówce" była pozajmowana. Ludzie śmiali się, rozmawiali, niektórzy szeptali między sobą, pewnie o powodzie wczorajszego chaosu w mieście. Chaosu, który na szczęście trochę się uspokoił, więc mogli zaraz wybrać się na poszukiwanie Caell'a. Kiedy tylko minie poranna godzina szczytu, jak wytłumaczył im Muriel.

- Dobrego obrotu, mili państwo.

Ari podskoczył, kiedy jakiś dzieciak przechylił się przez oparcie jego krzesła.

- Dobrego obrotu – przywitał się Muriel grzecznie. Theo tylko zmrużył na szczyla oczy. Był zdecydowanie młodszy od niego i miał spojrzenie zbyt pełne energii jak na jego gust. Nad płcią się nie zastanowił, bo trochę się tu już tego oduczył, za to od razu zarejestrował, że nastolatek był zdecydowanie czystej krwi obywatelem, przez wygląd i piętno na nadgarstku. Nic dobrego, że do nich zagadał.

- Czego chcesz? – mruknął.

- Od panicza niczego. – Dzieciak posłał mu zdecydowanie sarkastyczny uśmiech. – Chciałæm tylko... - rozejrzał się po stolikach - ...zwrócić uwagę... - szepnął. – Państwu... - Popatrzył wymownie między Noah i Ari'ego. – Trochę... wasza bliskość wygląda podejrzanie. – Podniósł od razu ręce w obronnym geście. – Ja tam się nie zgadzam z wszystkim, co monarchia sobie wymyśli, ale ostrzegam dla państwa bezpieczeństwa. W stolicy o wiele mniej tolerują kontakt fizyczny. Dowiedziałæm się tego w nie najmilszy sposób...

Heh. Theo wiedział, że nie wszyscy tu byli takimi prawiczkami, jak Seth.

Kolejna ciekawa rzecz, Ari nie zarumienił się całkiem jak dziewica na insynuację o jego kontakcie fizycznym z Noah. Theo chyba miał rację, co do stanu tego jego dziewictwa.

- Dziękujemy za poradę – odezwał się aniołek grzecznie, odsuwając się lekko od Noah.

Nieznajomy dzieciak zamrugał. Potem przełknął ślinę i chyba pokiwał do siebie głową.

- Udam, że panicza język totalnie brzmi, jak Arkaeński. Totalnie. – Uśmiechnął się, chyba nerwowo.

Szczyl już wiedział za dużo. Teoretycznie nie wyglądał na kogoś, kto od razu poleciałby ich podkablować, ale jednak...

Theo położył rękę na stoliku, przy którym siedzieli, wnętrzem nadgarstka do góry, po czym przesunął palcami wymownie wzdłuż żyły widocznej pod skórą. Potem jeszcze wymowniej spojrzał dzieciakowi w oczy. Chyba zrozumiał groźbę. Krew anioła mogła szybko i łatwo zabić „nieśmiertelnego". Pewnie nikt nie zdążyłby tego tutaj uratować. No, gdyby Theo faktycznie miał czysto anielską krew. Jego wciąż raniła tutejszych, ale działała zdecydowanie wolniej i słabiej. Dzieciak jednak nie mógł o tym wiedzieć, a skoro Ari mówił po niebiańsku, ten pewnie założył, że wszyscy przy tym stoliku byli jakimś cudem z tamtej strony, mimo ciemnej skóry.

Zamiast wystraszyć się i uciec, albo zacząć krzyczeć, że w stolicy znaleźli się szpiedzy, dzieciak tylko przyłożył palec do ust i mrugnął do niego okiem. Theo dalej mu nie ufał, ale nie mogli zrobić sceny w hotelu. Musieli jeszcze chwilę tu przeczekać na mniejszy ruch w mieście, a potem wynosić się stąd...

Ze strony Noah przyszedł odgłos powiadomienia na telefon. Wszyscy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Niemożliwe przecież, żeby chłopak miał tutaj zasięg.

- Nie sprawdzisz? – spytał Ari.

- Nie mają tu chyba telefonów, więc to będzie trochę podejrzane, jak go wyjmę... - odszepnął Noah.

- Ja nie wiem, co to telefon, ale na pewno nie słyszałæm takiego dźwięku – wtrącił się dzieciak.

Noah nic mu nie odpowiedział, tylko zmarszczył brwi.

- Nie ma tu sieci, internetu... tylko z Kodem dalej się łączę...

- Powiadomienie z Kodu? To może być coś ważnego – stwierdził Muriel. – Możemy stąd wyjść i sprawdzisz...

- Ale nie mam żadnych „powiadomień z Kodu". – Noah pokręcił głową. – Co by to w ogóle miało... - urwał.

O nie. Theo znał tą minę. Twarz Noah zastygła w bezruchu. Musiał jednak mieć ustawione jakieś powiadomienia w Kodzie i nie znaczyło to nic dobrego.

Chłopak nie sprawdził telefonu i niczego nie wyjaśnił, tylko zerwał się nagle z krzesła ze spanikowanym wyrazem twarzy.

Ari wstał zaraz za nim.

- Caell... - Noah wykrztusił. – Coś musi się z nim dziać. Teraz.

Muriel też podniósł się na nogi.

- Co to znaczy? – zapytał i Theo zauważył, jak sięga do pasa, jakby po broń, której nie miał teraz przy sobie. – Dalej czuję jego obecność... Kod mówi ci, kiedy... cierpi? Bo jestem pewny, że żyje...

Noah wyciągnął telefon, zapominając chyba, że to na pewno wzbudzi podejrzenia w hotelu.

- Kod nie może mi powiedzieć, że „cierpi", bo ból to nie zmiana stanu. Anioł nie może być chory ani ranny w żaden znaczący sposób, tylko żywy albo martwy. Ale tak ze sto lat temu ustawiłem sobie powiadomienie na jedną rzecz. – Był blady, kiedy to mówił. – Nie zakładałem, że mnie to kiedykolwiek przestraszy. Chciałem tylko wiedzieć, kiedy zmieni sobie kolor włosów, żeby mu pogratulować... - Przełknął ślinę. – Mam nadzieję, że właśnie kogoś zamordował.

Theo uświadomił sobie, co chłopak miał na myśli z małym opóźnieniem. Ale no tak. Caell był właśnie więziony i raczej nie miał z kim miło stracić dziewictwa. Bóg nie ogarniał seksu, kiedy tworzył anioły, i Theo nie zdziwiłby się, gdyby nie wpadł na pomysł, że można zrobić to z kimś wbrew jego woli.

Skrzyżował spojrzenie z Noah, czując, że jeszcze nigdy odkąd się poznali, nie byli w czymś tak zgodni.

Lepiej, żeby to było morderstwo.

Theo wyciągnął nóż schowany w rękawie. Noah pistolet, który musiał trzymać gdzieś pod kurtką. Ludzie w hotelu już zauważyli całe to zamieszanie i część chyba się przestraszyła, a część wyglądała na gotową do ataku. Theo więc skorzystał z tego, czego kiedyś już użył i naciął szybko swoją dłoń.

Wskoczył na stolik, przy którym siedzieli, po czym wykonał mały piruet, rzucając hotelowym gościom szczypiącą krwią w oczy. Oszczędził jednak oczywiście ciekawskiego dzieciaka z wcześniej, przyciągając go drugą ręką bliżej stolika, żeby nie oberwał. Kiedy wybiegali z hotelu, zobaczył jak ten macha im jakby na pożegnanie. Chyba życzył im powodzenia i chyba nie był szczególnym patriotą. Może nie wszyscy w tym chorym kraju byli najgorsi. Ktokolwiek jednak zmusił dzisiaj Caell'a do zmiany koloru włosów albo zasługiwał na śmierć, bo ich przyjaciel nie zabiłby nikogo bez powodu, albo miał niedługo umrzeć, bo Caell nie był jeszcze mordercą. Tak czy tak, ani Theo, ani Noah nie mieli już zamiaru czekać na dobry moment.

***

Statki cesarskiej armii zaczęły gonić ich prawie natychmiast. Noah zaczął zmieniać wygląd ich auta Kodem za każdym razem, kiedy udało im się zniknąć za jakimś zakrętem. W końcu ustawił automatyczną zmianę wyglądu co minutę i na pewno wprowadziło to trochę chaosu, który im pomagał, ale i tak nie mogli całkiem uciec przed pościgiem. Może gdyby nie spowodowali tej całej sceny w hotelu, byłoby łatwiej, ale na to już za późno. Theo było to wszystko właściwie obojętne. Miał teraz najbardziej ochotę wyskoczyć z auta i zrobić coś pożytecznego, w stylu poderżnięcia paru ludziom gardła.

- Wiemy w ogóle, gdzie lecimy? – spytał, bo nie miał takiej więzi z Caell'em, jak Noah i Muriel, żeby być w stanie wyczuć jego obecność z daleka.

- W lewo – Noah po raz pierwszy nie był rozgadany, tylko dawał Ari'emu krótkie instrukcje, gdzie ma prowadzić samochód. Niestety, nie mogli wybrać najprostszej drogi, bo ciągle zagradzały im ją kolejne statki. – Teraz prosto. Cholera, w prawo, a potem wróć.

Theo czuł się bezużyteczny, a Muriel był blady, jak ściana. W końcu jednak coś stało się oczywiste.

Statków armii przybywało, mimo, że w miarę udawało im się je gubić między wieżowcami, częściowo dzięki zmianom wyglądu Tesli, która już nie przypominała Tesli z żadnej strony, a częściowo dzięki talentowi Ari'ego. A ich przybywało i to przybywało za szybko, zdaniem Theo. Wydawało się, jakby natykali się na nie, a te dołączały do pościgu niemal przypadkiem. Jakby statków było w powietrzu po prostu coraz więcej, mimo, że ta cała godzina szczytu miała się już powoli kończyć. Więc w końcu zrozumiał.

Schylił się do stosu broni leżącej na podłodze auta.

- Nie dajcie się złapać – powiedział i, zanim ktoś zdążył zareagować, wyskoczył z samochodu, nie otwierając nawet drzwi, bo nie musiał.

Gdyby powiedział reszcie co planuje, pewnie by go powstrzymali, albo ktoś chciałby lecieć z nim. Najszybciej i najbezpieczniej mógł jednak działać sam.

Znalazł się w powietrzu, na skrzydłach, z bronią na kule i lasery w rękach. Jak najszybciej oddalił się od Tesli, żeby dać chłopakom większe szanse w tym pościgu. Większość pocisków statków w niego nie trafiała, chociaż głównie skupiał się na ochronie głowy. Nie tak łatwo było trafić mały, szybko poruszający się w powietrzu cel, co?

W końcu uświadomił sobie, że zachowuje się bez sensu, lawirując między wieżowcami. Nie mógł wyczuć obecności Caell'a z takiej odległości, ale znał drogę do celu, mimo, że ostatni raz widział te ulice, kiedy miał trzy latka. Chociaż był małym bachorem, kiedy uciekł z Muriel'em na Ziemię, pamiętał ten jeden charakterystyczny punkt w mieście, który wznosił się nad dachy wysokich budynków, więc wiedział, w którą stronę lecieć.

Bo oczywiście, że Caell'a trzymali w królewskim pałacu, no, teraz cesarskim pałacu, i oczywiście że jego najwyższa wieża wznosiła się w centrum miasta ponad inne budynki. Nie, żeby Theo domyślił się, gdzie cesarz postanowił trzymać takiego ważnego więźnia, bo rozumiał psychikę gościa, czy coś, ale fakt, że lecąc Teslą w stronę Caell'a natykali się coraz szybciej na coraz większą ilość statków armii, oznaczało, że musieli zbliżać się do dobrze chronionego miejsca. Może nawet najlepiej chronionego miejsca w kraju. A on pamiętał, jak wyglądała główna wieża pałacu, strzelająca w firmament, jak ażurowa wieża kościoła, nie pasując do otaczających ją wieżowców, ale górując nad nimi. I teraz właśnie uświadomił sobie, że nie musi wylecieć wysoko nad miasto, ani pamiętać rozkładu ulic w pobliżu pałacu, żeby się do niego dostać. Wystarczyło mu obrać kierunek. I ruszyć z pełną prędkością prosto.

Kiedy przeleciał przez pierwszy budynek na wylot, przebiegając z rozpędu po podłodze, ale nie zderzając się z żadną ścianą, zaczęła mu ta cała akcja nawet sprawiać frajdę.

Jeśli mógł przenikać przez kule, mógł przenikać przez ściany całych budynków. Nie miało dla niego sensu skręcać, kiedy chciał gdzieś się dostać, jeśliby się nad tym zastanowić. Jeśli chodziło o jego talenty, to nieśmiertelność przy braku nadludzkiej siły nie wydawała się szczególnie potężna, ale przenikanie przez materię? Na pewno przydawało się na takie misje, jak ta. No, nieśmiertelność dalej się przydawała, bo nie był jeszcze mistrzem w tym przenikaniu i zarobił trochę szkła we wnętrznościach, kiedy wpadł na jedną szklaną szybę wieżowca. Ważne, że to nie był beton.

W końcu zobaczył pałac. Miał ochotę zatrzymać się przed nim na sekundę, bo uderzyła go jakaś namiastka nostalgii. Pamiętał go. Ozdobne, ażurowe wieże, które kontrastowały ze szklanymi wieżowcami dookoła. Strzelisty kształt, który wydawał się mówić, że ten, kto zlecił budowę budynku, chciał chyba sięgnąć gwiazd. Wrażenie odbicia w tafli wody, przez to jak górna i dolna część pałacu wyglądały identycznie, jedna pnąc się do góry, druga schodząc w dół, prawie niknąc w pustce pod miastem.

Ale nie miał czasu na wspominanie. Nie zwolnił szaleńczego lotu i wyhamował dopiero, kiedy znalazł się w środku. Złożył skrzydła i wylądował lekko na wypolerowanej podłodze w jakimś korytarzu. Otaczała go cisza, ale włoski stanęły mu na ramionach. W pewnym sensie wrócił właśnie do domu, ale czuł się, jakby chodził po nim świadomy, że wkradł się tu jakiś włamywacz.

Teraz był już na tyle blisko, że chyba wyczuwał odrobinę płomień Caell'a. Gdyby nie miał innej możliwości, pewnie błądziłby po pałacu godzinę, szukając drogi do niższych komnat, w stronę których ciągło go lekkie przeczucie. Był w połowie aniołem, ale nie był najlepszy w wyczuwaniu płomieni dusz. Może potrafiłby wyczuwać płomień Seth'a wyraźnie, gdyby ten miał duszę. Chociaż jednak ludzie po tej stronie posiadali rdzeń, był on bardziej namacalnie częścią ciała człowieka niż w przypadku aniołów i ludzi, więc nie była to taka prosta sprawa. W każdym razie, coś tam czuł, jakąś anielską energię, i nie miał zamiaru błądzić, bo pięć minut temu uświadomił sobie, że przecież nie musi. Wypuścił więc tylko dłuższy oddech w skupieniu i zaczął spadać.

Piętra migały mu przed oczami, kiedy przenikał przez kolejne poziomy ogromnego budynku. Dziwnie czuł się z myślą, że pałac w pewnym sensie prawnie należał do niego. I że tutaj się urodził i mieszkał. Chyba wracało do niego powoli coraz więcej wspomnień. Może trochę pamiętał jej twarz. Może coś z jej lekcji o nauce, która uratuje świat, z których nic nie rozumiał, bo miał trzy lata, a jego matka nie rozumiała chyba koncepcji upraszczania rzeczy dla dzieci. Heh. Przypominała mu Cam'a z tym zafascynowaniem nauką. Muriel kojarzył mu się z irytującym starszym bratem, który nie pozwalał mu na nic niebezpiecznego i chyba zawsze mu powtarzał, żeby nie mówił do niego zanim napije się kawy.

Królewski pałac był kiedyś jego domem i był też miejscem, w którym zabito mu matkę. Miał być najbezpieczniejszym miejscem w kraju, do którego nie wtargnie nikt niepowołany. To mogłoby go zniechęcić do samotnej próby odbicia z niego Caell'a, ale w końcu zabito mu tutaj matkę. Gówno, a nie najbezpieczniejsza twierdza na planecie. Jeśli mogła się tu wedrzeć grupa rebeliantów, czy cholera wie czym byli zwolennicy niedoszłego jeszcze wtedy cesarza, Theo na pewno mógł. Znał te korytarze, pamiętał pokoje. I pamiętał zapach krwi królowej, całej pałacowej służby i swojej własnej, kiedy udawał martwego na podłodze. Nie pozwoli tu zginąć kolejnej osobie, na której mu zależało.

Kiedy wylądował na podłodze ostatniego piętra, potrzebował pół sekundy na ocenę sytuacji. Ciemne, brudne i zaniedbane miejsce, pewnie pełniące rolę lochów. Piątka uzbrojonych żołnierzy cesarskiej armii. Szósty leżący na podłodze w kałuży własnej krwi. Caell w czarnych włosach z nienawiścią w oczach i mazach czerwieni na ubraniach i twarzy.

Dzięki Szatanowi, jednak morderstwo.

Theo nie wahał się, tylko podniósł pistolet na kule z anielską krwią. Trafił jednego żołnierza, dwóch. Wycelował w trzeciego. I zamarł. Czwarty celował w niego, co go nie obchodziło, ale piąty mierzył w Caell'a. Łatwo było odróżnić broń na kule od laserowej. Jeśli żołnierz nie miał najgorszego cela w historii, musiał trafić z odległości metra, a Caell na pewno oberwie kulką z trucizną.

- Skurwiel! – przeklął go facet celujący w niego, po czym strzelił. Pewnie za bardzo przejął się faktem, że Theo położył na ziemię dwóch jego kolegów, jednego zabijając od razu strzałem w głowę, drugiemu dając może parę minut więcej, trafiając go w brzuch, żeby zastanowić się jak się to skończy dla trzeciego kolegi, w którego ten właśnie celował.

Oczywiście, Theo ani drgnął, kiedy trafiła go kulka, ani nie zawahał się przed zastrzeleniem trzeciego żołnierza. To nie był czas na rozmyślanie, czy rozkminy moralne. Jeśli Caell zabił jednego z tych ludzi, Theo mu wierzył, że zasługiwali.

Szybka akcja na chwilę się zatrzymała. Na podłodze leżało teraz już dwóch martwych i dwóch prawie martwych żołnierzy cesarza. Kolejny strzelił przed chwilą do Theo, na którym nie zrobiło to wrażenia, i teraz wyglądał na przerażonego, a ostatni celował dalej w Caell'a.

- Opuść broń, albo się pożegnasz z tym tutaj! – Przedstawił swój oczywisty deal żołnierz. Mierzył Theo spojrzeniem, które trudno było zinterpretować. To było obrzydzenie? Strach? Theo mógł wzbudzać oba ze swoją nienaturalną odpornością na wszystkie trucizny. Pamiętał, jak Seth wzdrygał się na myśl o jego za szybko gojących się ranach.

- Theo, nie słuchaj go, strzelaj! – Caell, jak to Caell, musiał być odważny i szlachetny. Tyle, że to nie miało sensu w tej sytuacji. Theo nic nie groziło, bo żołnierze nie mogli go zabić, i oczywiście chciał tylko uratować anioła. Najgorsze oczywiście było to, że jeśli posłucha się i odłoży broń, tamci i tak prędzej czy później zabiją Caell'a. Prawdopodobnie w momencie, kiedy broń Theo dotknie podłogi. Tak zawsze działały takie deale z zakładnikami, nie? Po co mieliby utrzymywać Caell'a przy życiu? Jak ta cała sytuacja w ogóle miała się rozwinąć? Co, on odłoży broń, a oni oddadzą mu przyjaciela i pomachają „papa"?

- Aw, jesteśmy takimi dobrymi kolegami, że mnie poznajesz? – Uświadomił sobie mimochodem. Noah zmienił jego rysy twarzy, więc Caell musiał poznać go po płomieniu duszy, czyli miał z nim mocną więź. Słodko.

Caell, oczywiście, popatrzył na to na niego z niedowierzaniem. Wszyscy zresztą mieli w tej chwili ten sam wyraz twarzy. Ale Theo wiedział już, co robić. Może i nie był to najbezpieczniejszy pomysł, ale w tej sytuacji trudno było o plan idealny.

Wycelował broń prosto w głowę żołnierza, który mierzył w Caell'a.

- Rzuć broń! – powtórzył gościu.

- Theo, strzelaj! – Caell miał chyba skłonności samobójcze. Cóż, Theo właśnie miał zamiar je wykorzystać.

- Caell, podskocz – poprosił.

Theo zdecydował w tamtym momencie, że może uznać Caell'a za swojego najlepszego przyjaciela. Anioł nie zawahał ani na moment, tylko posłuchał jego polecenia, chociaż pewnie nie miał zielonego pojęcia, o co mu chodzi.

Caell podskoczył. Żołnierz strzelił. Theo zastrzelił żołnierza. Poczuł, że dostaje kolejną kulką i zastrzelił drugiego faceta. Potem odetchnął z ulgą.

Większość żołnierzy leżała już martwa i chyba dwóch jeszcze łapało oddech resztami sił. Theo nie chciał ryzykować, że któryś z nich doczołga się do jakiejś broni, więc upewnił się, że wszyscy nie żyją zanim podszedł do Caell'a.

Anioł półleżał na podłodze, wciągając szybko powietrze. Dostał z pistoletu w nogę, czyli nawet lepiej niż Theo zakładał, kiedy kazał mu skakać.

- Haha, dobrze, że to byłeś ty, a nie Noah. On by nie strzelił, a ja wolę pożyć te ostatnie dziesięć minut w spokoju niż być zakładnikiem – Caell gadał głupoty.

- Planujesz pożyć dziesięć minut? Serio? – Theo westchnął i kucnął przy przyjacielu trzymającym się za ranne udo. – Myślisz, że mój plan to było „podskocz, żeby dostać w nogę, a nie w głowę, to pożyjesz parę minut dłużej i powspominamy sobie stare dobre czasy zanim kopniesz w kalendarz"?

Caell patrzył na niego, jakby tak właśnie myślał.

- No... jak nie chcesz wspominać, to nie wiem, co innego możemy porobić, biorąc pod uwagę, że dużo czasu mi nie zostało. – Oddychał szybko. – Kulka w głowę bolałaby mniej, tak w ogóle...

Theo nie wierzył, że idiota poważnie myślał, że przyszedł tu po niego tylko po to, żeby patrzeć jak umiera.

Sięgnął do zapięcia jego spodni. Na co Caell wytrzeszczył oczy.

- Ee... Nie jesteś w moim typie! – chyba spanikował.

Theo zakrztusił się śmiechem.

- Zdejmij spodnie, bo muszę dobrze widzieć twoją ranę. Nie umiesz się sam leczyć jako medyk, co? Tak słyszałem. Nie ma to sensu dla mnie, skoro umiesz wyciągnąć własne nici duszy z ciała do walki, ale nie kwestionuję logiki. Na szczęście nie muszę. – Pomachał mu palcami przed twarzą. – Też umiem te wasze czary.

Caell otworzył usta w szoku.

- Potrafisz leczyć??

- Nie, wiesz, w dupie miałem czy przeżyjesz, dlatego do nich strzelałem. – Theo przewrócił oczami. – Chyba, że tak bardzo nie chcesz zdjąć przede mną spodni. Honor ponad życie, co? Powiem wszystkim, że umarłeś z godnością, w spodniach.

Caell nie skomentował jego świetnych żartów. Okej, może w takim razie nie nadawał się na jego najlepszego przyjaciela. I może nie rzuciłby dla niego Seth'a. Szczególnie, że właśnie dowiedział się, że nie był w jego typie do tego stopnia, że ten nie przespałby się z nim nawet, gdyby to była ostatnia szansa na seks w jego życiu. Wow.

Anioł, jak to anioł, złapał za materiał swoich spodni i roztargał go bez problemu. Czyli dalej nie chciał się przed nim rozbierać, a Theo znowu musiał pozazdrościć aniołom ich nadludzkiej siły.

- Robiłem to na razie tylko raz, ale możesz mi tłumaczyć w trakcie – powiedział i zabrał się za to całe magiczne leczenie. Caell oczywiście był dzielny i nie krzywił się z bólu, tylko dawał mu proste instrukcje, aż Theo udało się wyciągnąć z jego ciała całą truciznę zespoloną z nićmi jego duszy i zasklepić ranę.

- Teraz najgorsza część – powiedział, kiedy już pomógł się Caell'owi zebrać z podłogi. – Bo zakładam, że nie umiesz przenikać przez ściany i będziemy musieli wydostać się stąd normalną drogą?

- A ty umiesz przenikać przez ściany? – Caell zamrugał.

- Nie widziałeś jak tu spadłem przez sufit?

- Aa... - Anioł się zamyślił. – Chyba nie miałem czasu tego przeanalizować...

Miało to sens.

- A co właściwie robiłeś? – Theo zagadał, kiedy już wyciągnął klucze z kieszeni jednego z martwych żołnierzy, oddał Caell'owi jeden ze swoich pistoletów i ruszyli razem przez pałac. Z lochów, znajdujących się na najniższym poziomie, pewnie nie było bezpośredniego wyjścia, więc musieli dostać się na wyższe piętra.

- Co robiłem? – Caell zdziwił się, jakby to było zaskakujące pytanie. – Byłem więźniem? I czekałem na wiadomość, czy mój tata odda Ziemię za ciebie czy nie? Nie, żeby na serio miał aż taką władzę... Ale miałem przeczucie, że potoczy się to w praktyce jakoś inaczej i widzę, że się potoczyło... - Uniósł na niego brwi. – Zgaduję też, że Noah miał z tą akcją coś do czynienia, bo nie wiem, kto inny mógłby zmienić ci tak tą twoją ładną buzię... Niektórzy medycy może i potrafią trochę zmieniać rysy twarzy nićmi duszy, wiesz, jak taką anielską operacją plastyczną, ale poznaję robotę Noah...

Theo zmrużył na niego oczy. Caell rzadko był taki rozgadany i raczej normalnie nie skakał od tematu, do tematu bez powodu.

- Po prostu sobie tu siedziałeś i byłeś więźniem, czy coś ci zrobili? Czemu zabiłeś tamtego gościa? – Normalnie w takiej sytuacji odłożyłby wyjaśnianie takich rzeczy na później i skupił się na szukaniu wyjścia z pałacu, ale dalej nie mógł otrząsnąć się z tego strachu i obrzydzenia, które poczuł, kiedy Noah wyjaśnił, co oznaczało jego powiadomienie na telefon. Ewidentnie, Caell zabił żołnierza, bo leżał martwy na ziemi, ale widok anioła w ciemnych włosach dalej stawiał Theo nieprzyjemnie włoski na ciele.

Wydostali się z lochów dzięki ukradzionym kluczom i zaczęli wchodzić po schodach. Theo miał małą nadzieję, że pościg w mieście za Noah, Ari'm i Muriel'em wyciągnął część ochrony z pałacu i nie będzie aż tak trudno im się z niego wydostać.

Caell sięgnął do swoich pół długich włosów i przyjrzał się im ze zmrużonymi oczami, nie potykając się na schodach chyba tylko dzięki swojej anielskiej gracji.

- Jakoś zawsze wyobrażałem sobie, że pójdę z Noah na wino, jak zmienię fryzurę. Ale raczej nie będę najlepiej wspominał dzisiaj.

Ok. To nie była odpowiedź na pytanie „co robiłeś i czemu zabiłeś gościa". Albo miał nadzieję, że nie była. W każdym razie, Theo nie miał zamiaru wypytywać dalej przyjaciela, jeśli ten nie chciał mówić.

- Przyszli się mnie pozbyć – Caell jednak wyjaśnił, może dopiero teraz uświadamiając sobie, że Theo mógł być trochę pogubiony w historii, słysząc, że ten po prostu był sobie więźniem przez ten cały czas, biorąc pod uwagę, że znalazł go otoczonego przez pięciu strażników, z jednym martwym leżącym na podłodze. – Domyślałem się, że skoro już mnie nie potrzebują i chcą zabić, to albo tata nie zgodził się na tą wymianę Ziemi za ciebie, więc nie byłem już potrzebny jako drugi zakładnik, albo że coś innego się z tobą stało.

Theo pokiwał głową, zajmując się uzupełnianiem karabinka w swoim pistolecie. Sytuacja miała sens. Chociaż i tak trochę się dziwił, że Caell kogoś zabił. Jak w ogóle to zrobił bez żadnej broni? Koleś nie wyglądał na pociętego na kawałki nićmi duszy, które zresztą by go nie zabiły, a Caell nie miał żadnych widocznych ran, z których zebrałby swoją trującą krew. Cóż, widocznie był bardziej kreatywny.

- Podejrzanie mało tu straży... - odezwał się anioł, kiedy otworzyli w końcu któreś z drzwi prowadzących z klatki schodowej na piętro.

- Dziesiąte od dołu – Theo mruknął do siebie. Czym dłużej był po tej stronie i czym bardziej otoczony był miejscami z przeszłości, tym więcej sobie przypominał. Musiał mieć niezłą pamięć jak na trzylatka. Cóż, miał w końcu geny dość odjechanych rodziców i nie był ani w jednym procencie człowiekiem. – Straż pewnie próbuje właśnie zamordować twojego chłopaka, Noah i jego chłopaka. No, miejmy nadzieję, że dalej tylko próbuje.

- Wszyscy tu są?? – Caell chyba się zdziwił.

- Tak cię kochają. – Theo otworzył kolejne drzwi, cały czas unosząc broń w gotowości. Piętro, na którym się znaleźli, wyglądało inaczej niż brudne lochy na dole, przesiąknięte mdławym zapachem krwi, ale nie były to też wystawne pałacowe komnaty. Dobrze. Theo kojarzył tą część budynku najlepiej i był prawie pewny, że musi tu być gdzieś wyjście na zewnątrz. Ewakuacyjne, w razie gdyby któryś z eksperymentów królowej się nie udał. Albo się udał, kto wie. Jakby nie było, Theo się „udał", a jak na razie, jeśli chodzi o rezultaty eksperymentu, był nimi stos martwych ludzi, których do tej pory zabił. – Ci, którzy kochają mnie, na szczęście się stąd wynieśli – kontynuował swoją bezsensowną gadkę. – No, chociaż Seth tak trochę właśnie umiera. Ale i tak chyba ma większe szanse niż Noah i reszta teraz na zewnątrz.

- Seth umiera?? – Caell aż się zatrzymał, ale Theo od razu złapał go za rękaw i pociągnął dalej. Mogli sobie gadać od rzeczy, ale nie mieli czasu na przystanki. - Przynajmniej wiem, że go wtedy nie zabiłeś... domyślałem się, ale...

- Wytłumaczę, jak uda mi się wyciągnąć cię stąd żywego.

Caell chyba uznał to za dobry pomysł, bo nic nie odpowiedział.

W pomieszczeniach, przez które przechodzili od drzwi, do drzwi, unosząc broń, gotowi na atak w każdej chwili, było nienaturalnie wręcz cicho. Theo szedł o krok przed Caell'em, mając zamiar zasłonić go w razie czego.

Wiedział dokąd idzie. No, mniej więcej. Na dziesiątym piętrze od dołu znajdowały się laboratoria królowej. Theo podejrzewał, że cesarz mógł zmienić przeznaczenie pomieszczeń przez swoje lata rządzenia, ale na szczęście się mylił. Nie tylko układ pokoi się nie zmienił – na piętrze wciąż brakowało korytarzy, a każdy z pokoi oddzielony był grubą ścianą i szczelnymi drzwiami od kolejnego na wypadek wybuchów czy innych nieprzewidzianych, ale poniekąd spodziewanych, efektów ubocznych eksperymentów – ale też piętro wciąż było ewidentnie wykorzystywane do badań.

Ok, właściwie może to nie była dobra wiadomość, że cesarz zachował laboratoria. Już pomijając to, do jakich popieprzonych eksperymentów mógł być zdolny taki psychopata, jego zainteresowanie nauką samo w sobie było niebezpieczne. Podobno bał się rozwoju ludzkiej technologii i najwyraźniej nie siedział bezczynnie, z góry się poddając w tym wyścigu.

- Myślisz, że eksperymentuje na ludziach? – szepnął w którymś momencie Caell.

Theo nie musiałby nawet zauważyć ewidentnego zapachu krwi w jednym z pomieszczeń, które minęli, żeby znać odpowiedź na to pytanie.

- Nawet moja matka, która była chociaż w połowie chyba w porządku, eksperymentowała na ludziach. – Wskazał na siebie. – Jakby nie było. Ten cały wasz Stwórca też. Choćby z Muriel'em, nie? – powiedział, chociaż wiedział, że Caell wyobrażał sobie gorsze rzeczy, kiedy myślał o „eksperymentach na ludziach". Theo też mógł sobie wyobrazić, ale wolał nie.

- Wydaje mi się, czy idziemy cały czas w stronę środka pałacu? – Caell odpuścił temat.

Theo skinął głową.

- Z tego, co widzę, nie zmienili tu nic za bardzo, więc jak dobrze pamiętam, to najłatwiej się stąd wydostać przez sam środek z tego piętra.

Caell ewidentnie nie rozumiał, ale chyba mu ufał. Theo miał do siebie mniejsze zaufanie, ale nie miał lepszych pomysłów. Wyższe piętra musiały być bardziej zaludnione niż laboratorium, a zresztą pałac był ogromny, więc wyjście na poziom parteru, na którym pewnie znajdowały się pierwsze normalne drzwi wyjściowe, byłoby zbyt ryzykowne. Czym dłużej tu byli, tym większa była szansa, że na kogoś się natkną. Nie, żeby Theo miał nie dać sobie rady z żołnierzami, ale wystarczyło, żeby Caell dostał jedną kulkę w głowę i ta cała misja straciłaby sens.

- Jesteśmy już blisko – szepnął, zaciskając mocniej palce na swoim pistolecie na kule.

- Blisko czego? – odszepnął Caell, stając obok niego przy ciężkich, metalowych drzwiach. Najgrubszych, najszczelniejszych drzwiach, jakie tu do tej pory widzieli. Theo je pamiętał. Miał mgliste wspomnienie jednego wybuchu, którego miał okazję doświadczyć. Dobrze pamiętał tamten dzień, jak na trzylatka, bo chociaż hałas zranił go wtedy w uszy, światło eksplozji oślepiło, a wszystkie drzwi prowadzące do innych pomieszczeń zablokowały się, chroniąc resztę pałacu przed zniszczeniem, jako dzieciakowi niesamowicie spodobała mu się wtedy jedna rzecz. Kto nie kochał uczucia swobodnego spadania?

- Blisko najszybszego wyjścia z pałacu – odpowiedział Caell'owi na pytanie. – Ale najpierw coś sprawdzę – dodał, a potem przechylił się przez ścianę. Rozejrzał się szybko i wyprostował. – Czterech żołnierzy. Ciekawe co tu robią? Nie mają lepszych rzeczy do roboty zamiast bawienia się jakimiś fiolkami? Nie wyglądają nawet na naukowców...

Caell'a chyba nie obchodziło co żołnierze w pełnym stroju kuloodpornym robili w cesarskim laboratorium. Gapił się tylko na Theo, jakby zobaczył... co właściwie? Ducha? To chyba było normalne dla mieszkańca Piekła. Anioły musiały chyba mieć na to jakieś swoje powiedzenie, nie? Musiał kiedyś zapytać.

- Naprawdę umiesz przenikać przez ściany!

- Mówiłem, że umiem.

Caell chyba nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc pokiwał głową.

- Przydatna umiejętność – stwierdził Theo. – Właściwie... może nawet teraz się przyda. – Wychylił się znów na drugą stronę ściany. Wyglądało na to, że żołnierze nie zauważyli jego głowy wystającej jakby nigdy nic z litej powierzchni.

Było ich czterech, innych nie widział. Wszyscy mieli broń na kule w rękach. Nawet, gdyby zauważyli Theo, i zaczęli do niego strzelać, jemu nic by się nie stało, a Caell był bezpieczny za ścianą, która miała wytrzymać małe i średnie wybuchy. Pozbycie się ich nie powinno sprawić większych problemów, ale Theo miał złe przeczucie.

Czwórka żołnierzy. Żaden problem. Czwórka żołnierzy z bronią, ubrana po żołniersku. Theo mógł ich łatwo zabić i nie bał się ich. Coś jednak stawiało mu włoski na karku, bo żołnierze nie stanowili zagrożenia, ale po prostu... nie powinno ich tu być?

Zmrużył oczy, szukając powodu, dla którego żołnierze byli potrzebni w laboratorium. Nie badacze, nie naukowcy, tylko żołnierze z bronią, wyglądający na znudzonych.

Nie mógł objąć wzrokiem całego pomieszczenia, bo widok zasłaniały mu przeróżne stoły, przyrządy i szafki. Żołnierze musieli chyba być strażnikami, ale Theo nie mógł wypatrzyć żadnych naukowców w białych kitlach, jak sobie wyobrażał, których mieliby ochraniać.

Jeden z czwórki strażników opierał się o stół za sobą. Broń miał zawieszoną przy pasie i aktualnie oglądał swoje paznokcie z wyrazem twarzy, który mówił, że liczył na to, że jego kariera rozwinie się inaczej. Cóż, trzeba było mądrzej wybierać sobie robotę, bo Theo oddał Caell'owi laserową broń i została mu tylko ta na naboje, więc—

- Cholera. – Ich oczy się spotkały. Strażnikowi opadła szczęka, bo pewnie nie codziennie widział głowy wystające ze ścian, a potem złapał za broń.

Theo był szybszy. Pozostała trójka żołnierzy zaczęła strzelać, ale ich pociski odbijały się tylko od ściany, nawet kiedy w teorii powinny spotkać się z twarzą chłopaka. Caell coś mówił, ale Theo złapał go na wszelki wypadek wolną ręką za ciuchy, żeby nie wpadł na pomysł dołączenia do strzelaniny i nie wybiegł przez drzwi. No, nie żeby faktycznie mógł go utrzymać w miejscu, gdyby ten bardzo chciał się mu wyrwać.

Wrócił na swoją stronę ściany.

- Droga wolna. – Uśmiechnął się do przyjaciela. Caell nie wyglądał na zadowolonego, chyba żadnym z punktów programu, ale w końcu pokiwał głową.

Weszli razem do pokoju, oczywiście z Theo na przodzie.

- To jest dla ciebie aż za łatwe – skwitował Caell.

- Co, zabijanie? – Zdawał sobie sprawę, ale nic nie mógł poradzić na swoje praktyczne podejście. Nie mógł pozbawić żołnierzy przytomności na dłuższy czas, bo byli nieśmiertelni. Nie mógł ich po prostu postrzelić laserem w nogi, bo byli uczeni od dziecka, żeby nie reagować na ból. Jeśli chciał zapewnić Caell'owi jakieś większe szanse przeżycia, musiał odłożyć sumienie na bok.

- Zabijanie to wiem. – Caell machnął ręką. – Mam na myśli to przenikanie. To jest tak sto razy bardziej przerażający talent niż talent medyka. Nie da się ciebie nawet nigdzie uwięzić.

Theo wzruszył ramionami. Chciałby, żeby to było takie proste na jakie brzmiało.

- Ale da się uwięzić ciebie. Albo zabić Seth'a. – To była najgorsza prawda. – Poza tym, to wcale nie takie proste. Muszę się na serio skupić i nawet nie ogarniam jeszcze do końca, jak to robię...

- Ale umiesz nawet przenikać inne rzeczy przez siebie. Moim zdaniem to dobrze to ogarniasz – stwierdził Caell.

Theo zmarszczył brwi. Słuchał przyjaciela, ale cały czas rozglądał się uważnie po pomieszczeniu, przesuwając się powolnymi krokami do przodu, z bronią w gotowości. Dalej nie poznał odpowiedzi na pytanie kogo lub co ochraniali żołnierze, których zabił.

- Jakie inne rzeczy przez siebie? – Nie zrozumiał.

- No... Nie chodzisz nago?

Theo zamrugał.

- No tak się składa, że nie mam takiego fetyszu, wiesz?

- Nie no... - Caell brzmiał, jakby nie był pewny, czy wie, co to znaczy fetysz. – W sensie, że przenikasz przez rzeczy, ale nie sam? Dalej masz na sobie ciuchy i przed chwilą przełożyłeś pistolet przez ścianę, żeby zastrzelić tych żołnierzy?

Theo przystanął. Spojrzał na swój pistolet. I na strój, który rano przypominał ubrania mieszkańców stolicy, ale obecnie ledwie trzymał się na nim w strzępach po przedziurawieniu jakimiś parędziesięcioma pociskami.

- Faktycznie. – Dobrze było wiedzieć.

Krok.

Theo drgnął i uniósł broń. Złapał Caell'a, żeby schować go lepiej za sobą. Obaj oddychali szybko. Nie byli tu sami. Theo od początku to czuł, ale teraz wiedział na pewno. Cholera. Mógł przeładować pistolet zanim weszli do pomieszczenia. Nie wiedział ile zostało mu kul po strzelaninie sprzed paru minut, a laserowa broń Caell'a była prawie bezużyteczna przeciwko nieśmiertelnym.

Na jego nieskalaną krew, czemu nie był lepszy w tym wykrywaniu ludzi po płomieniach duszy i rdzeniach? Chociaż czuł za sobą silną, anielską obecność przyjaciela, poza tym miał wrażenie, że nie wyczuwa tu nikogo innego. Ale zdecydowanie słyszał wcześniej kroki skurwiela.

- Ahem.

Prawie podskoczył, kiedy usłyszał kaszlnięcie. Na szatana, anioły nie chorowały i nie miały alergii, żeby kaszleć w normalnych okolicznościach, więc czemu Caell musiał straszyć go w takiej chwili?

- Ak... Ahem.. Kh—!

Theo odwrócił się.

Anioły nie kaszlały bez powodu. Caell był blady i trzymał się za gardło.

- Co do—

Poczuł to. Od jakiegoś czasu nie zwracał kompletnie uwagi na ból, ale teraz szukał wyjaśnienia. Poza tym, to nie był najzwyklejszy rodzaj bólu. Noże, ogień i lasery bolały go tylko na tyle, na ile wierzył, że będą boleć. Anielska krew, anielski kryształ i trucizna demonów bolały zawsze, nawet kiedy o tym nie myślał.

Poznawał to cholerne pieczenie. Seth przy ich drugim spotkaniu poczęstował go czarną trucizną z ust do ust i Theo czuł się, jakby ktoś zmusił go do połknięcia garści drobnych odłamków szkła. Teraz czuł je w płucach.

- Caell...! – szepnął, czując jak panika przysłania szczypanie bólu. Już kompletnie zapomniał o sobie, kiedy Caell upadł na kolana, krztusząc się powietrzem. Powietrzem, które, teraz już można było zobaczyć, zabarwiło się ciemną, obrzydliwie lepką mgiełką. – Gdzie się chowasz?! – warknął, rozglądając się po pomieszczeniu, szukając ruchomych kształtów pomiędzy cieniami rzucanymi przez szafki i sprzęty do eksperymentów. Mógłby pomyśleć, że trująca mgła była jakimś automatycznym zabezpieczeniem, które uruchomiło się po wykryciu krwi czy strzałów, ale był przekonany, że ktoś tu był i zrobił to celowo. – Wiesz, że mi nic tym nie zrobisz? Znajdę cię i zabiję! – Celował bronią we wszystko, co złapało jego uwagę, ale dalej nie mógł nikogo odnaleźć.

Hałas.

Dalekie dźwięki otwieranych i zamykanych drzwi, szybkich kroków całej grupy ludzi. Ktokolwiek uruchomił mechanizm rozpylający truciznę w powietrzu, musiał też wezwać ludzi do pomocy.

Theo zacisnął zęby. Caell krztusił się na podłodze. Jako anioł teoretycznie mógł przeżyć bez oddychania, ale chyba było już za późno, a kaszel i tak zmuszał go do wciągania powietrza do płuc.

Czuł, że musi znaleźć osobę, która była za to odpowiedzialna. To musiał być ktoś ważny, komu w laboratorium towarzyszyła czwórka uzbrojonych żołnierzy. Pozbycie się prawdopodobnego naukowca mogło być ważne dla całej tej przyszłej wojny z cesarstwem. Ale Caell zwijał się z bólu pod jego stopami i zaraz miał się tu zjawić chyba cały oddział armii.

Prychnął do siebie. Pieprzyć wojnę. Schylił się i zabrał Caell'a na ręce. Wiedział dokąd biegnie.

Dalej miał broń w ręce, ale wiedział, że miałby marne szanse kogoś trafić, biorąc pod uwagę, że trzymał Caell'a jak księżniczkę. To był najbezpieczniejszy sposób, jaki był w stanie wymyślić. Przyciągnął jego głowę do swojej klatki piersiowej, trzymając na niej rękę w nadziei, że gdyby ktoś w nią celował, dałby radę ochronić anioła.

W parę sekund znalazł się na środku laboratorium. Pamięć go nie zawiodła, bo znalazł tam coś, co przypominało otwór studni. Wskoczył na niewysoką ściankę okręgu otaczającego dziurę w podłodze i...

Poczuł strzał w plecy. Na szczęście w plecy, więc Caell był bezpieczny. Chciał się odwrócić, zabić skurwiela. Ktokolwiek pracował w tym miejscu, musiał dorównywać samemu cesarzowi w poziomie zepsutej psychiki. Theo widział dziwne przyrządy w pokoju, który pachniał krwią. Nie musiał też domyślać się do czego służyły strzykawki, noże i pasy przy jednym stole, który mijali z Caell'em. Chyba miał uznanie dla zemsty w naturze, ale gdyby się odwrócił, ryzykowałby życiem przyjaciela. Wziął więc tylko głęboki oddech.

- Znajdę cię i zabiję – obiecał tylko, zanim skoczył.

- Nie będziesz musiał szukać – usłyszał odpowiedź z cieni, wypowiedzianą prawie przez śmiech, zanim ruch powietrza przy spadaniu w dół studni głębokiej na dziesięć pięter nie zagłuszył wszystkich dźwięków.

- Skurwiel – warknął do siebie, bo doskonale rozpoznawał ten głos. Może warto by jednak było zaryzykować i odwrócić się, żeby strzelić. Wiedział z jakiego kierunku dostał w plecy, więc wiedział, gdzie szukać faceta. Mógł wrzucić ledwie przytomnego Caell'a samego do wyjścia ewakuacyjnego, zabić skurwiela na górze, a potem modlić się, żeby udało mu się dogonić przyjaciela w locie. Ale na to już było za późno. – I dobrze – powiedział do siebie. Wcale nie chciał go zastrzelić. Jedyny sposób, w jaki chciałby zabić cesarza, to spalić skurwysyna na stosie.

***

Byli tak bardzo martwi. Ścigał ich już cały oddział armii, a ich Tesla, która nie przypominała już Tesli, wydawała dziwne odgłosy po oberwaniu absurdalną ilością kulek i laserów. Przed rozpadnięciem się na części w powietrzu ratował ją tylko Noah, nieprzerwanie klikając w telefon, żeby łatać kolejne dziury w karoserii.

Trudno było się im zbliżyć do pałacu, z którego strony niezaprzeczalnie czuli obecność Caell'a i Theo. Jeśli ich auto miało w końcu wybuchnąć w powietrzu albo spaść w nicość pod miastem, może chociaż tej dwójce uda się wyjść z tego cało. No, przynajmniej Theo na pewno się uda. Prawda była taka, że jeśli wylecą z pałacu na skrzydłach, Caell prawdopodobnie natychmiast skończy rozstrzelany w powietrzu. Jedyną nadzieją było jak najszybciej wciągnąć go do auta. Nie mogli jednak zaparkować sobie w powietrzu przy pałacu i czekać na przyjaciół jakby nigdy nic, ścigani przez jakąś jedną czwartą cesarskiej floty.

- Nie możesz wpisać do tego Kodu „niezniszczalne auto"? Albo „niewidzialność"? – Muriel nie sądził, że Noah sam by na to nie wpadł, ale zawsze lepiej spróbować, nie?

Noah wydał z siebie sfrustrowane prychnięcie.

- Gdyby programowanie Kodu było takie proste, wszyscy na Ziemi byliby już idealnie zdrowi, piękni i nieśmiertelni, a katastrofy naturalne można by było zobaczyć tylko w filmach. To znaczy, że nie, Muriel, kochany, nie mogę sobie napisać „niezniszczalna tarcza unicestwiająca lasery" albo „niech wszyscy w promieniu stu kilometrów zapomną, że istniejemy". Może Kuba mógłby zrobić coś więcej niż ja, ale to i tak nie jest magia.

- Jak niezniszczalność i niewidzialność są za trudne, to może chociaż... lustra? – zaproponował Muriel. – Gdybyśmy mieli karoserię z luster, bylibyśmy chyba trochę mniej widoczni? Do niewidzialności to może daleko, chyba że...

- Chyba, że mielibyśmy całkowicie jednolite tło – odezwał się Noah. – Jak sobie wyobrazisz lustrzaną kulkę w całkowicie białym pokoju... chyba byłaby niewidzialna...

Muriel przewrócił oczami. Gdybanie nigdy nikomu nie pomogło.

- Ale nie mamy całkowicie jednolitego tła. Jesteśmy w centrum stolicy. Myślę, że te lustra mogłyby pomóc odrobinę...

- Ari. – Noah powiedział tylko imię chłopaka i dotknął go lekko w ramię, a ten od razu skinął głową, jakby zrozumiał. Co niby zrozumiał? Cóż, najwyraźniej metaforę Noah o lustrzanej kulce w białym pokoju.

Noah poklikał w telefon, a anioł za kółkiem obrócił stery. Od środka nic się nie zmieniło, ale Muriel domyślał się, że karoseria ich samochodu odbijała teraz otoczenie idealnie, trochę ich kamuflując. Jednolitym tłem za to stała się...

- Zwariowałeś?! – Muriel klepnął w fotel kierowcy od tyłu, kiedy zauważył, jak szybko zaczęli tracić wysokość. – Wiesz, że z Pustki nic nie wraca?!

- My z Noah wróciliśmy – powiedział spokojnie aniołek. – Pamiętam mniej więcej jak głęboko możemy zlecieć i nie umrzeć.

- Mniej więcej?? – Muriel nie był przekonany. Kiedy obniżyli lot wystarczająco nisko, żeby otoczyła ich czerń Pustki rozciągającej się pod całą stolicą, chyba wszystkim w aucie włoski na karku stanęły na baczność. Otuliła ich cisza, która może byłaby przyjemną odmianą po tym całym pościgu i hałasie laserów i kul odbijających się od małej Tesli, ale ten konkretny bezgłos miał w sobie zimną i nieprzyjemną nutę. Przypominało to ciszę panującą poza murami Piekła, mówiącą o śmierci czającej się w mroku. Tutaj śmierć wydawała się nawet bliższa i bardziej nieprzewidywalna niż ta, którą przynosiły demony. Niewiele osób próbowało zapuszczać się w wyrwane dziury czerni w tym świecie, wiedząc, że po przekroczeniu pewnej granicy nie było już powrotu.

Miało to teraz oczywiście jeden plus. Kiedy postanowili zanurkować w Pustkę, większość statków armii nie przyłączyła się do nich. Te parę, które zaryzykowały, szybko zgubili, bo w końcu byli jak lustrzana kulka w białym pokoju, pewnie całkowicie niewidoczni, kiedy zewnętrzna powierzchnia auta odbijała tylko czerń, dokładnie takiego samego odcienia jak otoczenie.

- Jak z horroru, nie? – odezwał się Noah w kompletnej ciszy. – Nic nie widać i nie słychać. Łatwo by tu można stracić orientację.

- Dlatego nikt tu nie zlatuje – Muriel musiał stwierdzić oczywistość. – Tylko idioci.

- Chciałeś powiedzieć: tylko idioci i geniusze – poprawił go Noah.

- Nawet jeśli, to i tak jesteśmy tymi pierwszymi. – Muriel pokręcił głową.

- Nie zgadzam się. – Noah oparł się wygodniej w fotelu pasażera, w końcu mogąc odpocząć od naprawiania na szybko dziur w aucie. – Jeśli nie zleci się za nisko, nie jest to aż tak niebezpieczne. I nie ma też szans, że stracimy tu orientację aż tak, żeby polecieć w dół zamiast w górę czy coś. Przecież mamy idealny punkt odniesienia.

Muriel zmarszczył brwi.

- Ja akurat tego punktu nie czuję – mruknął Ari. – Musicie mnie pokierować.

O, ok, może to jednak Muriel był idiotą. Mieli idealny punkt odniesienia i byli nim Caell i Theo, których obecność wyraźnie wyczuwał.

Lecieli więc, mieli nadzieję, na mniej więcej stałej wysokości, kierując Ari'ego w stronę przyjaciół. Wiedzieli, że nie będą mieć dużo czasu zanim armia cesarza ich znajdzie, kiedy wyłonią się z Pustki, ale za to mogli przynajmniej znaleźć się jak najbliżej pałacu przysłonięci ciemnością.

W końcu zatrzymali się pośrodku niczego.

- Dokładnie nad nami – powiedział cicho Noah. Zdecydowanie wyczuwali tą dwójkę idealnie nad sobą. Teraz musieli tylko wylecieć do góry i... eh, wymyślić jak dostać się do środka pałacu... Mogli być blisko, ale i tak sytuacja była beznadziejna. – Myślę, że musimy po prostu podlecieć teraz do góry i może zdążymy—

Muriel zrozumiał czemu Noah urwał. Ari wyraźnie nie kierował samochodu do góry, przytakując tylko słowom Noah z uwagą, a mimo to...

Spojrzeli na siebie z Noah, chyba identycznie marszcząc brwi. Potem Muriel zobaczył szeroki uśmiech chłopaka.

- Theo chyba sam nas znalazł.

Bo Theo i Caell zdecydowanie zbliżali się do nich. W ekspresowym tempie, jakby spadali prosto na nich z góry. Ari nie wyczuwał tak wyraźnie ich obecności, więc chyba nie do końca rozumiał, ale podniósł głowę na sufit samochodu, idąc chyba śladem Muriel'a i Noah, a potem, zanim zdążyli cokolwiek przeanalizować, usłyszeli huk, który prawie zrzucił ich z foteli.

- Oo... cholera...

Muriel odskoczył, kiedy uświadomił sobie, że na środku tylnej kanapy Tesli znikąd pojawił się właśnie nastolatek. To znaczy, oczywiście nie znikąd, tylko spadając przez sufit auta, jakby metalowa karoseria była iluzją. Tylko jeśli Theo bez problemu właśnie przeniknął sobie przez solidną blachę i wylądował na kanapie samochodu z łagodnym przekleństwem, to co przed chwilą uderzyło w ich dach?

Theo trzymał ręce rozłożone, jakby coś w nich niósł i wpatrywał się w dach auta z lekko uchylonymi ustami.

- Cholera, a wcześniej zadziałało – mruknął. Potem, bez wyjaśnień, otworzył drzwi i wyskoczył z samochodu. Kiedy znowu pojawił się w ich polu widzenia, wszyscy w aucie wciągnęli głośno powietrze.

- Caell! – krzyknął Noah. – Theo, pojebało cię, żeby nim odkształcać dach auta?!

- Myślisz, że taki miałem plan? – Theo podleciał do drzwi na skrzydłach i podał Muriel'owi nieprzytomnego anioła o czarnych włosach.

Caell nigdy wcześniej tak nie wyglądał. Nie chodziło tylko o kolor fryzury, oczywiście, ale też Muriel nigdy nie widział go tak bliskiego śmierci. Oczy miał zamknięte i na nic nie reagował, ale twarz miał wykrzywioną w bólu. Prawdopodobnie nie przez samo przywalenie w dach auta.

Theo pomógł mu ułożyć go na tylnej kanapie i zamknął drzwi. Ari ruszył, bo musieli jak najszybciej wydostać się z miasta. Skoro Pustka rozciągała się pod całą wiszącą stolicą to może mieli szansę dolecieć na jej obrzeża pod osłoną ciemności. Mogli tylko modlić się, żeby się w tej nicości nie zgubić przy szwankującym tutaj radarze, ale chyba i tak było to lepsze od uciekania znowu przed armią.

- Co mu jest? – Muriel zauważył, jak bardzo się trzęsie na widok Caell'a w tym stanie dopiero, kiedy usłyszał swój drżący głos.

- Zaciągnął się trucizną demona do płuc – wyjaśnił Theo, kucając na podłodze auta, żeby zrobić miejsce nieprzytomnemu aniołowi. – Potem przywalił w dach, ale to już wiecie. I jeszcze raz, nie planowałem tego drugiego. Dosłownie parę sekund wcześniej udało mi się z nim przelecieć przez zamknięte wyjście ewakuacyjne. Oczywiście, że ten skurwiel cesarz ma w dupie bezpieczeństwo i zamurował wyjście na końcu. I oczywiście, że dopiero na końcu, żeby jakiś idiota wskoczył do tunelu ewakuacyjnego, a na dole rozwalił się o ścianę, czemu nie. Ale Caell nie jest głupi i uświadomił mi, że mogę przenikać przez rzeczy w ciuchach. A to znaczy, że mogę jego potraktować jak ciuchy i pistolet i z nim przelecieć na drugą stronę. Potem poczułem jakąś anielską energię z dołu i uznałem, że kto inny to ma być jak nie wy i zanurkowałem w dół. No, ale drugi raz już mi z tym przeniknięciem Caell'a nie wyszło. Z drugiej strony, i tak wątpię, że poczuł.

Muriel słuchał go tylko w jakichś dziesięciu procentach, bo już zajmował się wyciąganiem Caell'owi trucizny z płuc.

- Dlaczego ma czarne włosy? – Tyle jeszcze tylko tak naprawdę chciał wiedzieć.

- A – Theo opierał się łokciami o kanapę i wpatrywał w Caell'a z miną, którą trudno było odczytać – zabił gościa.

Muriel odetchnął z ulgą. Miał nadzieję, że o to chodziło.

- Gościu na pewno zasłużył – stwierdził Noah.

To było oczywiste.

Po paru minutach medycznych zabiegów, twarz Caell'a zaczęła się powoli rozluźniać. Oczywiście, najważniejsze było usunięcie trucizny, ale Muriel posklejał mu też połamane kości po zderzeniu z autem i wszystkie drobne rany i siniaki, jakie zobaczył. Kiedy nie miał już czym się zająć, zaczął przeczesywać nerwowo palcami jego czarne kosmyki. Nigdy go sobie w nich nie wyobrażał, a już na pewno nie w takich okolicznościach.

W końcu jego powieki zadrżały. Kiedy otworzył oczy...

Zerwał się z siedzeń. Przez sekundę, wzrok miał dziki, wściekły. Nigdy go takiego nie widział.

- Caell, już jesteś bezpieczny – powiedział natychmiast Noah, wyciągając rękę w jego stronę. Anioł jednak odsunął się poza jego zasięg. Poprawił się na fotelu i rozejrzał po aucie.

- Theo, nic ci nie jest – powiedział z ulgą słyszalną w głosie.

Nastolatek wzruszył ramionami.

- Powinno was wszystkich przestać zaskakiwać, że nic mi nie jest. Ty na szczęście też jakimś cudem przeżyłeś.

Caell pokiwał głową. Przesunął palcami przez swoje włosy. Potem w końcu popatrzył na Muriel'a.

- Wszystko dobrze? – anioł był tylko w stanie do niego wykrztusić. Przez całą tą misję wiedział, że musieli najpierw uratować Theo, którego torturowano na stosie, bo Caell był w teorii w mniejszym niebezpieczeństwie, ale chociaż oczywiście, że zależało mu na dzieciaku, którego pomógł stworzyć i wychowywać przez trzy lata, najbardziej przez ostatnie dni chciał przyciągnąć do siebie Caell'a z całej siły i już go nie puścić.

Caell tylko skinął głową.

- Wszystko... wszystko ok – powiedział. Znowu pokiwał głową. – Theo uratował mi życie. Pewnie wam opowiadał.

- Opowiedział tyle, że raz udało mu się przeniknąć z tobą przez ścianę, więc zaryzykował drugi raz i odkształciłeś nam dach auta.

- A... hm, chyba nie poczułem.

Potem opowiedział, jak skończyli z Theo uciekając przez pionowe wyjście ewakuacyjne.

- Czyli uznali, że już jesteś im niepotrzebny i chcieli się ciebie pozbyć? – podsumował Noah. – Idiota z tego cesarza. Żywy zakładnik zawsze lepszy od martwego.

Caell wzruszył ramionami.

- Skoro nie wyszło z Theo jako zakładnikiem... Chyba już nie liczyli, że wyjdzie ze mną. Więc wysłali strażników, żeby się mnie pozbyć i... - Urwał. – Nigdy nikogo wcześniej nie zabiłem. Nigdy nie chciałem.

- Caell, to nie twoja wina – odezwał się natychmiast Noah i wszyscy się z nim zgodzili. – Goście przyszli cię zabić, to normalne się bronić.

- Muriel też się przefarbował, więc przynajmniej do siebie pasujecie. Dwójka prawiczków morderców – skomentował Theo. Ari posłał mu wzrok, który mógłby zabijać.

Powieki Caell'a rozszerzyły się w szoku. Chyba dopiero teraz zauważył fryzurę Muriel'a. Wyciągnął rękę w jego stronę.

- Wszystko dobrze? – spytał teraz jego.

- Zabiłem tylko paru żołnierzy. Nie zawsze jest czas na litość. – Muriel wzruszył ramionami.

Przez chwilę nikt nic nie mówił. Caell opuścił już rękę, którą wyciągnął w jego stronę i wbijał wzrok we własne kolana.

- Nie wiem, czy bym kogoś zabił, żeby przeżyć – odezwał się cicho. To, co powiedział nie miało sensu, go właśnie to dzisiaj zrobił, ale wszyscy słuchali go w skupieniu. – Nie mówię, że nie, bo pewnie tak... Ale nie wiem tego na pewno. Nie zabiłem tego żołnierza dlatego, że próbował mnie zabić – zamilkł, tak samo jak wszyscy w samochodzie. – Chyba... uznali, że skoro mają się mnie pozbyć, to nie mogę być świadkiem? Wiesz, złamania prawa... - Był blady, na tyle na ile anioł mógł być. Wszyscy go słuchali, ale powiedział „wiesz", jakby mówił tylko do Muriel'a. Ten sam teraz zapomniał, że nie byli tu sami. Co on miał na myśli przez „złamanie prawa"...?

- Nie próbował cię zabić? Ten żołnierz? – Muriel musiał powtórzyć.

Caell zaśmiał się w dziwny sposób. Jakby wiedział, że nie powinien się śmiać.

- No, później na pewno by mnie zabił – powiedział. Przesunął rękami przez włosy, potem przetarł nimi twarz i już jej nie pokazał. – Nic się nie stało. Prawie nic, bo go zabiłem. Otrułem swoją krwią. Zabiłem człowieka, bo mnie dotknął. Dziwne, nie? Prędzej dałbym się zabić. Dziwne. Chyba coś jest ze mną nie tak. Muriel...

Muriel zamarł. Ulga, którą poczuł na wiadomość, że Caell upadł przez odebranie życia wyparowała.

- Nic się nie stało? – powtórzył za nim cicho.

Caell skinął głową, którą dalej chował w rękach. Potem pochylił się delikatnie w jego stronę i Muriel już nie dał rady. Przyciągnął go do siebie powoli i lekko, a potem, kiedy anioł się nie odsunął, objął go z całej siły.

- Nic się nie stało – powtórzył Caell cicho, nie oddając uścisku z równą siłą, ale opierając czoło o jego szyję i nie protestując. – Tylko się bałem.

W aucie na dłuższą chwilę zapanowała cisza. Muriel nie wiedział czy był bardziej wściekły, czy chciało się mu płakać. Theo, jak prawie zawsze, zachował neutralny wyraz twarzy, ale wszyscy wiedzieli, że zabiłby tamtego żołnierza w najgorszy możliwy sposób, gdyby mógł. Noah zamilkł, jak nie on, a Ari zaciskał mocno palce na kierownicy, bo chyba nawet on, z całą tą swoją niewinnością, zrozumiał przed czym uratował się Caell zabijając strażnika.

W końcu jednak ktoś musiał przerwać ciszę i oczywiście był to Theo.

- Macie nauczkę na przyszłość – oznajmił. – Następnym razem jak ma ktoś wybierać czy najpierw pomóc mi czy komuś innemu, olejcie mnie, bo mi i tak nic nie może się stać.

- Oh, zamknij się – prychnął Caell stłumionym głosem, nie podnosząc głowy z ramienia Muriel'a. – Masz siedemnaście lat, jesteś dzieckiem. Każdy przy zdrowych zmysłach powinien najpierw myśleć o tobie. Nieważne, że jesteś nieśmiertelny. Ciebie też można skrzywdzić i nikt w tym aucie by się na to nie zgodził tylko dlatego, że nie możesz umrzeć.

Wszyscy zgodzili się z nim pomrukami, na co Theo prychnął i przewrócił oczami, jak wkurzający nastolatek, którym był.

- Jak już jesteśmy w temacie najgorszych rzeczy, które można komuś zrobić – Theo mówił dalej – dobrze, że chociaż na tobie nie eksperymentowali. Mam nie po kolei w głowie, ale nawet ja nie chcę sobie wyobrażać co ten świr robi z ludźmi w niektórych tych laboratoriach. Przydałaby się nam ta bombka atomowa Cam'a, żeby wysadzić ten cały pałac w powietrze.

Muriel natychmiast zauważył, że Caell drgnął w jego ramionach na słowa Theo. Pewnie, każdy mógł się wzdrygnąć na wspomnienie o eksperymentowaniu na ludziach, ale...

- Theo... - Caell w końcu wyplątał się z uścisku Muriel'a. Teraz wbijał nieobecny wzrok w okolice jego szyi i marszczył brwi. – Pamiętasz ten pokój ze stołem z pasami?

- Eee... ten, w którym pachniało krwią...? – Theo w końcu pokazał jakieś emocje na twarzy. Muriel'owi aż zrobiło się niedobrze z nerwów.

- No... - Caell dalej marszczył czoło, jakby próbował się skupić. – Kiedy tam weszliśmy, to coś jakby mi się przypomniało, ale nie miałem czasu się nad tym zastanowić... Mam wrażenie, że nie byłem tam wtedy pierwszy raz, ale nie pamiętam, żebym wychodził z tej celi na najniższym piętrze wcześniej...

Przez chwilę wszyscy milczeli.

- Możemy mieć nadzieję, że to deja vu...? – Theo huśtał się na piętach, dalej kucając na podłodze auta. – Chyba, że pamiętasz coś więcej?

Caell przygryzał wargę ze skupionym wyrazem twarzy.

- Pamiętam... ...czarną maskę...?

Theo przestał się huśtać.

- Skurwiel. Co ci zrobił? Na pewno nie pamiętasz? Czemu w ogóle nosi tą pieprzoną maskę... - mruczał pod nosem.

Muriel wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić. Ok, może i Caell spotkał cesarza, kiedy był więźniem w pałacu i może nawet był w tym pokoju, w którym na pewno eksperymentowali na ludziach, ale to jeszcze nie znaczyło, że go torturowano. Można by pomyśleć, że skoro nic nie pamięta to może wyparł jakieś straszne wspomnienia, ale... Muriel też pozbawił kiedyś kogoś wspomnień. Do tego, wspomnienia anioła, i to anioła, który był adoptowanym dzieckiem obecnego króla piekła, musiały być cenniejsze niż jakiekolwiek wyniki jakiegokolwiek eksperymentu.

- Czujesz, że nie pamiętasz czegoś więcej niż wyjścia z tej celi? – spytał Caell'a. Jeśli cesarz korzystał z laboratoriów Pherre, to prawdopodobnie czytał też jej notatki. Pewnie, Muriel upewnił się, że zabrał lub zniszczył te z informacjami o Theo, kiedy uciekał z nim z pałacu lata temu, ale nie był w stanie zabrać wszystkiego. To nie było niemożliwe, żeby skurwiel znalazł wyniki ich eksperymentów ze wspomnieniami, których Muriel sam użył, żeby usunąć wspomnienia Lucyfera o drugiej stronie.

Wytłumaczył wszystkim, co cesarz mógł zrobić, jeśli tylko udało się mu znaleźć jakiegoś anioła medyka i zmusić go do współpracy. Pomiędzy nićmi duszy i wspomnieniami istniało powiązanie, z którego można było skorzystać, żeby te wspomnienia usunąć lub wyciągnąć z nich informacje. Nawet, jeśli nie zamierzało się usuwać żadnych wspomnień, samo majstrowanie przy nich potrafiło uszkodzić je na tyle, żeby spowodować w nich braki.

- Nie wiem, czego nie pamiętam... - Caell podrapał się po głowie. – Chyba się nie da pamiętać, czego się nie pamięta, nie?

Theo w końcu zebrał się z podłogi auta i przysiadł do nich na kanapie, zakładając ręce za głowę.

- Jak się nazywasz? – zaczął od głupiego pytania. Ale może był to jakiś sposób.

- Eeee... Caell Morningstar? – Caell zamrugał, chyba na idiotyczność pytania. Ewidentnie miał większość swoich wspomnień i jeśli czegoś brakowało to nie jego nazwiska.

Muriel sam zamrugał, kiedy coś sobie uświadomił.

- Tak masz na nazwisko? Nie wiedziałem...

- No... - Caell popatrzył na niego z zaskoczeniem. – Even swojego nie lubi, więc dali mi po Sky'u, a ten ma swoje po dziadku. Lucyfer Morningstar, nie? Poranna gwiazda? Wszyscy to wiedzą.

- Jakoś mnie ominęło.

- Jak będziemy się tak rozwodzić przy każdym pytaniu, to daleko nie zajdziemy – zwrócił im uwagę Theo. – Chociaż nazwisko to ciekawy temat. Ja pojęcia nie mam, jak się Seth nazywa, o ile tu mają nazwiska. O, właśnie – nagle się wyprostował i wycelował palec w Muriel'a – Theos Tom Marigold Everett. Tak się nazywam. Za długo i idiotycznie i to jeszcze nie wszystko. Wiesz, że to wykminiłem w końcu? Theos to bóg po jakiemuś tam. Bo co, bo jestem nieśmiertelny? Bez sensu. Everett to wiadomo, dostałem przy adopcji. A Tom Marigold? Tom Marigold, ja pierdolę, prawie umarłem, jak to ogarnąłem. Trzeba poprzestawiać litery. Rozpisałem to sobie na piasku. Nie mogę. Tom Marigold. Immortal God. Dosłownie. Dosłownie mam na imię Bóg Nieśmiertelny Bóg. Kurwa, kto to wymyślił?

Muriel'owi opadła szczęka.

- Theo jest ładnie! – oburzył się. – To ja wymyśliłem. Za resztę wiń tego świra, Engelbaer'a!

- Ale czemu w ogóle poszliście tak mocno w tego boga?? Co ja mam do boga? Ten prawdziwy wcale nie jest nieśmiertelny, a ja jestem, za to ja nie potrafię stwarzać niczego. Czyli dosłownie nie mamy ze sobą nic wspólnego!

- To... - Muriel nie był pewny. – Przez te legendy tutejszych jakby... Że prawdziwi Bogowie nie mogą umrzeć? No i tak jakoś fajnie to brzmi...

- Nie brzmi.

- Theo jest słodko!

- Nie jestem słodki.

- Co? – wszyscy w aucie odezwali się jednocześnie.

- Oczywiście, że jesteś słodki – dodał Noah, wyciągając telefon z kieszeni. – Już ci wracam twoją oryginalną buźkę, skoro i tak już ściga nas wojsko. Daj mi sekundę.

Theo przewrócił oczami.

- Serio? Twarz to wszystko, żeby nazwać kogoś słodkim? Wiecie, ile ludzi zabiłem w ciągu ostatniego tygodnia? I wiecie, że opieram sens życia na machaniu mieczem i seksie? Nie jestem ani trochę niewinny, więc nie jestem ani trochę słodki. Tak to działa. Moje prawie białe włosy kłamią.

- Eh, zabijanie ludzi, którzy chcą zabić ciebie nie jest takie hardkorowe. A w seksie nie ma nic niesłodkiego. – Wyraził swoją opinię Noah, kończąc już klikanie w telefon. – Patrz, jaki Ari jest słodki mimo spędzenia ze mną całej nocy w hotelu – zaprezentował kierowcę otwartą dłonią, za co zarobił od niego mordercze spojrzenie.

- Dobra – Theo pewnie musiał przyznać rację, że Ari był słodki – ale ten to ma chociaż piegi. Piegi zawsze są słodkie. Ja nie mam piegów.

- Mogę ci dodać – zaoferował Noah.

- Spierdalaj – dostał odpowiedź.

- Ale to prawda – Noah pokiwał poważnie głową. – Kuba jest jedną z najważniejszych osób na świecie i – udał, że wciąga powietrze z przejęciem – sypia z randomowymi ludźmi, którzy nie są jego mężem, a i tak jest najsłodszy. Może nawet ten cesarz byłby słodki, jakby miał piegi.

- Może ma pod tą maską – Theo zwrócił uwagę.

Muriel nie mógł uwierzyć w jaką stronę poszła ta rozmowa. Przynajmniej Caell się uśmiechał. Może potrzebował odrobiny tej absurdalności, żeby poczuć się lepiej... hm? Przed chwilą się śmiał, ale teraz marszczył znów brwi, jakby coś mu nie pasowało.

- Wszystko ok? – Muriel miał ochotę znów przytulić go z całej siły.

- Taak, tylko...

- Kuba z tą swoją buzią to mógłby popełnić zbrodnię wojenną i dalej chyba byłby słodki – rozważał Theo na głos, ale Muriel nie zwracał już na niego uwagi.

- Kubuś to zrobił tyle dla świata, że tą zbrodnię wojenną można by mu wybaczyć – stwierdził Noah.

- Nie sądzę, że Kuba popełniłby jakiekolwiek przestępstwo... - Ari chyba nie zrozumiał do końca żartu. – Poza jeżdżeniem autem bez prawa jazdy... Oh. Ja też jeżdżę bez prawa jazdy... - Chyba się przejął.

- Caell? – Muriel'a już nie obchodziła ta głupia rozmowa, bo Caell ewidentnie myślał o czymś innym. – Poważnie, wszystko dobrze?

- Hm? – Caell zamrugał i popatrzył na niego. – Tak, tylko... Tak sobie myślę, że to trochę dziwne, że nie znam tej jednej z najważniejszych osób na świecie? Szczególnie, że wy wszyscy go znacie?

Muriel zamrugał.

- Co?

- Kuba jest taki słodki, że mógłbym się dla niego poświęcić i być na górze, szczerze mówiąc – Theo dalej się nie zamknął.

- Nie mów takich rzeczy o moim ojcu! – oburzył się Noah.

- Zamknijcie się na chwilę! – Muriel w końcu wybuchł. – Caell, o co chodzi? Kogo... nie znasz?

Caell zamrugał.

- Eee... najwyraźniej... jakiejś najważniejszej na świecie, najsłodszej osoby, dla której Theo mógłby być na górze i której wybaczylibyście zbrodnie wojenne czy coś takiego? Kuba, tak? Kto to?

Wszyscy spojrzeli na niego z niedowierzaniem. W końcu Theo pokiwał głową.

- Zapytałem go tylko czy pamięta jak się nazywa i patrzcie, zagadka rozwiązana. Czyli ja jestem geniuszem, a ten cesarz, skurwiel, ukradł Caell'owi wspomnienia o Kubie.

__________________________________________

Hej, wybaczcie taką długą przerwę 😅 Jakoś trudno pisało mi się ten rozdział 🤔 Co myślicie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro