Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXII - Nietakt

Cameron całkowicie zatracił się w pocałunku. Nigdy nie wyobrażał sobie podobnej sytuacji, nigdy nie pozwolił sobie zastanowić się jakby to było, gdyby Jessie zaplótł ręce wokół jego szyi, przyciągnął go do siebie i dotknął ustami jego ust. Nie śmiałby. Nawet gdyby pozwoliłby sobie na podobne fantazje odnośnie innych chłopaków, nie miałby czelności marzyć o pocałowaniu Jessie'go. Przyjaciel był dla niego nieosiągalny i Cam nie pomyślałby nigdy, że to mogłoby się kiedykolwiek zmienić.

Tylko, że to już się zmieniło. Jessie właśnie zaciskał zęby na jego wardze, palce we włosach. Jego gorący oddech drażnił zakończenia nerwowe w ustach Cam'a.

Był przyzwyczajony czuć zwinne, silne ciało chłopaka nad sobą, dociskające go do materaca w sali treningowej. Teraz miał go pod sobą, jeszcze bliżej niż zwykle, łagodnego i rozluźnionego jak nigdy.

Był oszołomiony, miał wrażenie, że jednocześnie rozpływa się pod jego dotykiem i zastyga w napięciu, musi przestać, bo to za dużo i potrzebuje więcej. Już miał ulec swoim emocjom, przejąć trochę więcej kontroli i przekształcić ten delikatny i słodki pocałunek w coś mniej ostrożnego, mniej grzecznego, kiedy drzwi pokoju otworzyły się z hukiem.

Odruchowo odskoczył od Jessie'go, choć pewnie nikt tutaj nie zdziwiłby się, gdyby zobaczył ich w tej sytuacji.

Spodziewał się napotkać spojrzenie Caell'a, zirytowanego faktem, że zamiast odpoczywać po niedawnej operacji, chłopcy postanowili zająć się czymś innym. W drzwiach stanęła jednak trójka ludzi i żadna z osób nie miała różowych włosów.

Even poświęcił ocenie ich dość jednoznacznej pozy ułamek sekundy, po czym odezwał się poważnym tonem.

- Nie wracacie na Ziemię.

Cam zamrugał, popatrzył na równie zdezorientowanego Jessie'go. Powinien się cieszyć? Czy martwić zdrowiem przyjaciela?

- Dlaczego? – trzeźwo odezwał się Jessie. Dotknął opatrunku na szyi palcami. – Wolno mi?

Even podszedł do łóżka szybkim krokiem i podał coś chłopakowi. Jessie obejrzał przedmiot, posłał Even'owi zaskoczone spojrzenie, po czym... uśmiechnął się. I założył na twarz maskę.

- To wystarczy? – Cam poczuł falę ulgi i ekscytacji. Jessie nie będzie musiał się stąd wynieść? Nie zostawi go samego? Wystarczy zakrywająca usta i nos maseczka tlenowa?

Even nie wyglądał jednak, jakby dzielił ich entuzjazm.

- Takie rozwiązanie nie jest nawet bliskie ideału, ale... nie mamy wyjścia. Nie wypuszczę was teraz na górę – powiedział ze śmiertelnie poważną miną. – Szczególnie, że jesteście z Nowego Yorku.

Dopiero wtedy Cam zwrócił uwagę na pozostałe dwie osoby w pokoju. Zaaferowany własnym zawstydzeniem przez bycie nakrytym, a potem niespodziewanymi wieściami, kompletnie zignorował Noah i Ari'ego, którzy pojawili się w pokoju razem z Even'em. Teraz spojrzał na nich z zaskoczeniem.

- Co się stało? – spytał Jessie. Dobre pytanie. Chłopcy wyglądali, jakby wytarzali się we krwi i jakiejś czarnej mazi. – Atak demonów?

Ari pokiwał energicznie głową. Trudno było ocenić czy jego szeroko otwarte oczy wyrażały zagubienie czy najprostsze w świecie przerażenie. Noah wyglądał na bardziej opanowanego, ale jego nerwowość zdradzało rozbiegane spojrzenie. Przytaknął.

- Tak, demony. Zaatakowały. Wezwaliśmy pomoc, ale nawet z setką Strażników nie daliśmy rady uratować wszystkich – mówił szybciej i bardziej chaotycznie niż zwykle. – Bez przerwy ich przybywało. Ludzie nie mieli pojęcia, co się dzieje. Niektórzy myśleli, że to jakaś atrakcja i nie chcieli uciekać chociaż im kazaliśmy. Wybicie wszystkich zajęło nam prawie godzinę. Parę Strażników zginęło. Ludzi... o wiele, wiele więcej...

Ari się trząsł.

- Koszmar... To był koszmar... - powiedział, równie drżącym głosem.

Cam był zdezorientowany.

- O czym mówicie? Taki duży atak? Nie słyszeliśmy z Jessie'm żadnego alarmu...

Cała trójka spojrzała na niego z zagubieniem. Potem na ich twarzach odmalowało się zrozumienie, jakby dopiero teraz sobie uświadomili, że Cam i Jessie zupełnie nie byli w temacie.

- Demony nie zaatakowały Piekła – wyjaśnił Even.

Cam'owi oddech stanął w gardle.

- Jakim cudem przedostały się do Nieba? – spytał w szoku.

Even znów zdziwił się na moment, a potem pokręcił powoli głową. Zamiast niego odezwał się Ari.

- Słońce! – wyrzucił, mając chyba problemy z ubraniem myśli w słowa. – Słońce zniknęło i one... one... tak po prostu... wyszły spod ziemi!

Cam i Jessie spojrzeli na siebie.

- Ziemi...?

Noah przytaknął. Czoło miał całe spocone.

- W samym centrum Nowego Yorku. Nie mam pojęcia czy to one przyniosły ze sobą ciemność, czy to ciemność je sprowadziła, ale... tak po prostu, wyszły spod ziemi i zaatakowały. Powinien być jeszcze dzień, ale zrobiło się ciemno. Potem się pojawiły – wyjaśnił. Przeszedł przez pokój i zwalił się na łóżko obok chłopaków. – Udało nam się je wyzabijać, ale... ta... czarna dziura nicości, z której wyszły dalej tam jest... Zostawiliśmy na miejscu Strażników, którzy mają pilnować, żeby kolejna chmara się stamtąd nie wyczołgała. Ziemianie nie wiedzą, co się dzieje. Panikują. Musimy coś z tym zrobić i... i... wy nie możecie teraz tam wracać, nie puścimy was i...

- Noah. – Even położył chłopakowi dłoń na ramieniu. – Odpocznijcie z Ari'm. Zrobiliście, co mogliście i jesteście wykończeni. To ja, Eevi i twój ojciec musimy się tym zająć, nie wy. Stwórca też jest już w drodze. Kuba zajął się przeszukiwaniem kodu. Wy jesteście tylko żołnierzami, więc ogarnięcie tego chaosu to nie wasz obowiązek.

Ari podszedł do Noah i wyciągnął rękę. Chłopak uniósł na niego wzrok.

- Chodź – powiedział białowłosy chłopiec. – Słyszałeś, na tą chwilę nic nie możemy zrobić.

Noah wziął głęboki oddech, po czym skinął głową. Przyjął wyciągniętą dłoń chłopca i pozwolił mu wyprowadzić się z pokoju. Na odchodnym rzucił jeszcze Cam'owi i Jessie'mu zmęczone spojrzenie.

- Przynajmniej wam się układa – powiedział zanim zniknął w drzwiach.

Even pożegnał się z nim i Ari'm krótkim ruchem głowy. Potem spojrzał znów na Cam'a i Jessie'go. Jeśli przyjrzało się mu uważniej, można było dostrzec w jego oczach cień paniki.

- Dacie sobie radę – odezwał się ostrożnie Jessie. – Jeśli Stwórca i władcy Piekła połączą siły to chyba nic was nie pokona, prawda?

Even uśmiechnął się, nieco gorzko. Już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale ktoś mu przerwał.

- Na zabijaniu demonów to dobrze się wszyscy znamy, dzieciaku, którego nie kojarzę, ale... - odezwał się czarnowłosy anioł, który pojawił się w drzwiach w towarzystwie niższego, białowłosego chłopaka. Cam nie znał żadnego z nich, ale skądś kojarzył te rysy twarzy. Ciemnowłosy mężczyzna skrzywił się i wetchnął. – Demony to nasz najmniejszy problem. Ja się pytam, na Boga, jak my to wytłumaczymy ludziom z Ziemi? – jęknął.

Stojący obok niego chłopak pokiwał energicznie głową. Wyglądał na niesamowicie zestresowanego.

- Ch-Chyba... - odezwał się, przestępując z nogi na nogę. – Chyba będę musiał z nimi... porozmawiać?

Cam i Jessie popatrzyli po sobie, chyba równie zdezorientowani. Dlaczego akurat ten chłopiec miałby wyjaśnić całej ziemskiej rasie co zaszło?

Wyższy mężczyzna położył mu dłoń na głowie w uspokajającym geście, ale sam nie wyglądał na ucieszonego.

- Paręset lat temu byłoby o wiele łatwiej – westchnął. – Teraz ludzie pewnie pomyślą, że to jakiś prank. – Przesunął po twarzy dłonią z kolejnym ciężkim westchnieniem. – To nie będzie łatwe. – Znów pogłaskał jasnowłosego po głowie. – Przekonać świat dwudziestego trzeciego wieku, że istniejesz.

Cam najpierw uniósł brew, wciąż nie rozumiejąc. Później w końcu to do niego dotarło.

Ten niski chłopiec z białymi puklami i temperamentem nieśmiałego szczeniaczka był... Bogiem.

***

Zebrali się wszyscy w pałacowej sali obrad przy okrągłym stole. Lucyfer nie pamiętał, kiedy ostatni raz musieli omówić coś całym składem. Może nawet był to pierwszy raz w historii.

Even wyglądał na lekko spanikowanego. Sky, który właściwie nie miał powodu tu być, ale wprosił się chyba tylko po to, żeby trzymać swojego męża za rękę i dodawać mu otuchy głaskaniem po plecach, wydawał się bardziej przejmować humorem swojego ukochanego niż tragedią, która wydarzyła się dziś na Ziemi. Eevi i Cassiel siedzieli obok siebie z identycznymi minami, które wyrażały raczej poirytowanie niż przejęcie. Skäi wyglądał, jakby miał wyzionąć ducha ze stresu. Jedynie Kuba nie zdradzał żadnych szczególnych emocji, nie odrywając wzroku od ekranu swojego telefonu.

Lucyfer już od dawna nie pełnił roli władcy, ale w tej chwili poczuł, że ktoś musi przejąć kontrolę i zmusić tą zdekoncentrowaną grupkę o wiele za młodych dzieciaków do skupienia się na problemie.

Odchrząknął, a kiedy nikt nie zwrócił na niego uwagi, westchnął, po czym uderzył ręką w stół. Podziałało.

- Tato? – zdziwił się Sky.

- Ty się nie odzywaj. – Lucyfer machnął ręką. Jego syn nie był królem, dowódcą, ani nie był odpowiedzialny za podtrzymywanie istnienia świata. – Nie jesteś nikim ważnym.

Sky uniósł brew.

- Powiedział kochanek Stwórcy. – Skrzyżował ręce na piersi z nieco aroganckim uśmieszkiem. – My z Evenem chociaż jesteśmy po ślubie, więc chyba mam lepszą pozycję od ciebie?

Skäi wciągnął głośno powietrze, chyba w lekkim szoku.

- Sky, ja i twój ojciec dzielimy głęboką więź, nie potrzebujemy ślubu, żeby sobie to udowodnić – powiedział, chyba faktycznie przejęty słowami swojego powiedzmy-adoptowanego-syna.

Sky wzruszył teatralnie ramionami.

- Papierek to papierek. Prawo nie uznaje nawet najgłębszych więzi, nawet tych łączących stwórców i ich stworzenia – powiedział. Od dawna już próbował namówić Lucyfera do oświadczenia się Skäi'owi, ale bez skutku. Sky był zapalonym romantykiem i chciał ich zobaczyć na ołtarzu, ale przecież to było bez sensu. Skäi miał rację. Ich relacja była czymś więcej niż małżeństwo. – Tak właściwie – Sky dalej nie skończył, teraz już ewidentnie próbując tylko im dokuczyć – nie wiem czy to w ogóle legalne? Wziąć ślub ze swoim stworzycielem. Czy to nie podchodziłoby pod jakiś paragraf? Nadprzyrodzone kazirodztwo? Związek międzygatunkowy?

- Sam jesteś w związku międzygatunkowym. – Lucyfer zauważył oczywistość.

- Zdecydowanie nadprzyrodzone kazirodztwo – Cassiel zgodził się ze Sky'em. Eevi zmarszczyła brwi, chyba rozważając taką możliwość. Skäi tylko mrugał bezradnie, zagubiony.

- Ciekawa rozkmina – przerwał im Kuba – nie powiem, że nie, ale chyba mamy ważniejsze sprawy.

Cassiel szturchnął go wymownie.

- Sam siedzisz na telefonie odkąd tu przyszliśmy.

Kuba machnął ręką, nie odrywając oczu od ekranu.

- Sprawdzam kod.

Cassiel pochylił się w jego stronę, żeby spojrzeć mu przez ramię.

- Znalazłeś coś?

- Na razie tyle, że nasz syn sprawił sobie dzisiaj strój policjanta... nie, dwa stroje policjanta i włamał się do zabezpieczeń nowojorskiej policji. O ataku demonów nic.

Wszyscy spojrzeli na niego z zaciekawieniem.

- To były takie prawdziwe stroje policjantów czy... - zaczął Sky, ale Even zamknął go uderzeniem przez głowę.

- Do Diabła, skupmy się na prawdziwym problemie. – Westchnął król Piekła. Ramiona opadały mu ciężko, miał cienie pod oczami. – W ogóle, widział ktoś moje dziecko?

- Sam zmieniasz temat – prychnął Cassiel.

Sky wyciągnął z kieszeni telefon i pokazał go Evenowi. Oczy chłopaka otworzyły się szerzej.

- Czemu mi nie powiedział?! – przejął się.

Sky odpowiedział spokojnie.

- Tak, jak napisał. „Nie mów tacie, bo będzie się martwił" – przeczytał fragment wiadomości. Potem zmarszczył brwi. – To chyba ja powinienem być bardziej oburzony. Moje dziecko myśli, że ja nie będę się o nie martwił...?

- A co robi, że musicie się martwić? – Kuba zmarszczył brwi. – To najgrzeczniejsze dziecko, jakie znam.

Cassiel parsknął krótko przez nos.

- Bo jedyne inne jakie znasz to Noah...

- Poleciał z Muriel'em szukać Theo. Podobno wiedzą, gdzie mogą go znaleźć – wyjaśnił Even, nieco bledszy niż zwykle.

- Oh – skomentowali wszyscy jednocześnie.

Z Muriel'em, hm? Ciężko było nie mieć mieszanych uczuć względem chłopaka, nawet jeśli nie miał już żadnych wrodzonych samobójczo-morderczych skłonności.

- Wracając do tematu, przez który tu w ogóle jesteśmy – Kuba był głosem rozsądku. W końcu odłożył telefon na bok i zmierzył wszystkich swoim rażąco zielonym spojrzeniem. – Nie mogę znaleźć nic w kodzie odnośnie tej dziury w Nowym Yorku, z której wychodzą demony. Ani o samych demonach. Tak, jakby to się wcale nie wydarzyło.

Skäi zmarszczył brwi. Lucyfer był tak samo zmieszany. Oczywiście, nie mogli kontrolować demonów kodem, więc to normalne, że nie mogli ich też z jego pomocą namierzyć, ale dziura w ziemi, z której wypełzły to była już inna sprawa, prawda?

- Nie przypominasz sobie nic, co mogłoby nam pomóc to zrozumieć? – Lucyfer dotknął ramienia Skäi'a delikatnie. – Coś z początków świata, coś o demonach, ciemności?

Skäi otworzył usta, ale po chwili pokręcił głową.

- Z początku... Początek... ledwie pamiętam – powiedział ostrożnie. – Sam nie rozumiem do końca natury demonów i ciemności. Wiem tylko, że to coś w rodzaju mojego przeciwieństwa. Że przed początkiem nie było światła ani ciemności. Niczego nie było. Rozdzielenie się tych dwóch przeciwstawnych elementów zapoczątkowało rzeczywistość, upływ czasu, materię... wszystko, co znamy. A przynajmniej tak mi się wydaje. Ja nie zdecydowałem o tym rozdzieleniu i nie mam pojęcia jak dokładnie to przebiegło. Tak przynajmniej sądzę, bo pierwsza rzecz, jaką pamiętam, to uciekanie przed ciemnością i tylko... strach. Przed śmiercią. – Przełknął ślinę. Potem dotknął skroni i pochylił lekko głowę.

Kolejna migrena?

Lucyfer przysunął swoje krzesło bliżej niego i położył sobie jego głowę na ramieniu.

Cassiel prychnął.

- To nie wygląda na poważne obrady – skomentował czułe zachowanie. Kuba zmarszczył na jego słowa brwi, pewnie zastanawiając się, czy powinien zdjąć nogi z jego kolan, czy pozwolić mu być hipokrytą.

- Czyli... - Even pocierał nasadę nosa, jakby też bolała go głowa - ...nie wiemy co się tak właściwie stało, jak to się stało i co z tym zrobić. A do tego musimy wyjaśnić to całej ziemskiej ludzkości...

- Możemy im powiedzieć, że kosmici zaatakowali. – Kuba wzruszył ramionami. Ewidentnie kwestia zdezorientowanych mieszkańców Ziemi najmniej go z tego wszystkiego obchodziła. – Albo, że nadchodzi sąd ostateczny. – Przekrzywił głowę w zamyśleniu. – W sumie ciekawe, jak by zareagowali.

- Wszystko im wyjaśnimy tak, jak należy – odezwał się Skäi, niezbyt chyba rozbawiony żartem Kuby. Wziął głęboki oddech. – Mam pomysł jak to zrobić, żeby zrozumieli i, przede wszystkim, uwierzyli.

Wszyscy spojrzeli na niego z zaciekawieniem.

- Mamy dwudziesty trzeci wiek – Kuba przypomniał. – Ludzie znaleźli sposób na dowolne modyfikowanie genów, biologiczną nieśmiertelność i rozgościli się na Marsie. Jak dokładnie chcesz ich przekonać, że magia i zaświaty istnieją? Pokażesz im anielskie skrzydła, a większe wrażenie zrobiłaby na nich latająca deskorolka. Zwalisz ścianę kopniakiem, to zapytają cię gdzie kupiłeś taki dobry egzoszkielet. Zabierzesz ich do Nieba, a dadzą ci cztery na dziesięć za efekty specjalne. Jak niby chcesz ich przekonać, że nadprzyrodzone rzeczy istnieją, kiedy technologia robi w dzisiejszych czasach większe wrażenie? Jakie dowody możesz im pokazać?

Skäi kiwał głową zgadzając się z jego obiekcjami, ale na koniec pokręcił głową.

- Nie użyję żadnych dowodów – powiedział. Nawet Lucyfer musiał spojrzeć na niego z zaskoczeniem. – Skoro mam ich przekonać o istnieniu nadprzyrodzonych rzeczy, użyję nadprzyrodzonych zdolności... sądzę, że to dobry pomysł? Oh, i nie mam zamiaru ich do niczego przekonywać jakimiś logicznymi argumentami.

- Więc... - wszyscy obecni zmarszczyli brwi. – Co ty chcesz zrobić?

- Hm, jakby to... - Skäi przygryzał policzek od wewnętrznej strony i bawił się rękami na kolanach. – Widziałem kiedyś taki filmik w internecie... ktoś tłumaczył dlaczego nie wierzy w istnienie Boga. Miał całkiem dobre argumenty... no, w każdym razie, powiedział jedną rzecz, która podsunęła mi ten pomysł. Zapytał: „skoro Bóg jest wszechmogący i tak bardzo chce, żebym w niego wierzył, dlaczego po prostu nie sprawi, żebym uwierzył?" – Skäi uśmiechnął się, chyba lekko podekscytowany mimo stresu. – Nie jestem wszechmogący, ale wchodzić ludziom do głów akurat potrafię, więc... czemu po prostu nie sprawić, że uwierzą, czy tego chcą czy nie?

Lucyfer zamrugał. Wchodzenie ludziom do głów. No tak. Umiejętność Skäi'a, której czasem używali do komunikacji, a raz nawet do... Cóż, chyba każdy kto miałby możliwość zamienienia się ciałami ze swoim chłopakiem chociaż raz spróbowałby w ten sposób czegoś seksownego, prawda?

- Właściwie... - powiedział, namyślając się, a potem wzruszył ramionami. – Czemu nie?

Eevi zmierzyła Skäi'a wzrokiem z góry na dół.

- Jeśli ma zadziałać – stwierdziła rzeczowo.

- Ja dalej jestem za inwazją kosmitów. – Kuba podniósł rękę do góry. Cassiel ściągnął ją w dół.

- No to postanowione. – Even podrapał się po głowie. – Oby to faktycznie zadziałało.

Skäi pokiwał głową. Potem odezwał się cicho, tak cicho, że tylko Lucyfer go usłyszał, choć słowa nie były nawet skierowane do niego.

- Dwadzieścia miliardów ludzi... - Skäi mruknął do siebie. – Mam nadzieję, że nie zgubię się w ich głowach.

Oh, to nie brzmiało dobrze. Lucyfer już otwierał usta, żeby wyrazić swoje obiekcje, kiedy drzwi sali obrad stanęły otworem. Wszyscy skierowali zaskoczony wzrok w ich stronę. Kiedy zorientowali się, kto przerwał ich bardzo poważne i profesjonalne obrady, jednogłośnie jęknęli, na wpół ze zdziwieniem, na wpół przepraszająco.

- Hej, Michał. - Lucyfer podrapał się po głowie. Zapomnieli, co?

Czarnowłosy anioł z krótko przyciętą, ale wzburzoną z pośpiechu grzywką ściskał w ręce wielki notes, z którym nigdy się nie rozstawał.

- Zapomnieliśmy o nim? – Kuba szepnął do Cassiel'a, ale raczej wszyscy go usłyszeli.

Eevi pokiwała głową. Even i Sky po minięciu pierwszych chwil zaskoczenia, kompletnie zapomnieli o nowym przybyszu, sprzeczając się o to, co powinni odpisać Caell'owi w smsie. Cass, nie siląc się nawet na szept, powiedział to, o czym wszyscy wiedzieli.

- Yep, zapomnieliśmy.

- Michał, przepraszamy! – Skäi natychmiast się przejął. – Po prostu, wszystko dzieje się tak szybko, mamy dużo na głowie...

Na twarzy Michała rysowała się mina, która oddawała dokładnie te emocje, które czułby każdy zmuszony pracować z tą grupką nierozgarniętych, o wiele zbyt lekko podchodzących do wszystkiego wariatów. Nic nie powiedział na temat tego, że na poważnie zapomnieli zaprosić na obrady władców i twórców świata... władcę Nieba. Nie skomentował nawet obecności Sky'a, który z pewnością miał o wiele mniej powodów tutaj być niż on.

Westchnął.

- Co ustaliliście? – spytał tonem człowieka, który już dawno się poddał. Pewnie poddał się jeszcze na długo przed tym, jak został mianowany namiestnikiem Stwórcy, który skupił się na tworzeniu i obsłudze kodu zamiast rządzeniu. Michał miał wszelkie powody porzucić nadzieję na to, że u szczytu władzy świata zapanuje kiedykolwiek jakaś organizacja i poważna atmosfera. W końcu żył pod rządami Lucyfera wiele, wiele wieków. Nawet uzyskanie wizy do Nieba i późniejsze przejęcie w nim władzy nie mogło uratować go przed tym chaosem, promieniującym od Lucyfera i roznoszącym się na wszystkich wokół niego. Jedyne, co mógł robić to starać się jak może, wypełniać swoje obowiązki i wzdychać, kiedy sprawy go przerastały. Więc westchnął po raz kolejny. – Po waszych minach widzę, że to będzie coś absurdalnego. Powiedzcie chociaż, że sporządziliście protokół obrad i załatwiliście sprawy papierkowe?

Nikt się nie odezwał. Wszyscy tylko po raz drugi tego dnia spojrzeli na niego równocześnie i jęknęli przepraszająco.

***

Emily Everett właśnie wybierała się na spotkanie z resztą swojej rodziny, jak i dalszymi jej rozgałęzieniami, żeby omówić pilną, bezprecedensową sprawę ataku demonów w Nowym Yorku. Ledwie mogła powstrzymać cisnący się jej na usta szeroki uśmiech. Ci nic nie rozumiejący ludzie w pociągu uznaliby ją za niespełna rozumu.

Ostatnio wszystko się sypało. Najpierw Theos został zamordowany, potem jej syn zaginął. Dalsze gałęzie rodziny zaczęły szeptać na temat jej i jej męża. Nie wiedziała jak poskromić plotki – przecież to faktycznie było dziwne, że zniknęła dwójka jej wychowanków! – ale teraz już nie musiała się tym przejmować, ponieważ podobne sprawy nie miały już znaczenia.

Świat miał się zmienić. Skoro demony zaatakowały Ziemię, a ona i reszta jej wyjątkowego rodu niedługo stawi im czoła, cała ludzkość dowie się o Everettach. Kto wtedy będzie się zajmował sprawą tak błahą, jak zniknięcie dwójki dzieciaków?

Everett'owie w końcu wypełnią swoją rolę. W końcu będą tym, do czego zostali powołani! A ona nawet nie będzie musiała się zabijać, żeby tą rolę odegrać... Bo one były tu, w świecie żywych. Demony, śmiercionośne koszmary. Potwory, które mogły skrzywdzić wszystkich, tylko nie ją i jej—

Jej myśl urwała się w połowie.

Emily znieruchomiała i opuściła ręce wzdłuż ciała. Jej umysł, nagle przeładowany, nie był w stanie poradzić sobie z podstawowymi czynnościami i poczuła, że upada na podłogę.

Pod jej powiekami, a może w samym wnętrzu głowy, wybuchły rozbłyski. Krótkie obrazy niosące ogrom treści.

Początek. Ciemność. Niemal sięgająca go śmierć. Szaleńczy bieg.

Światło. Pierwszy akt stworzenia.

Miliony i miliardy lat.

Pierwsza żywa istota.

Anioły.

Ludzie.

Świat.

Demony.

Śmierć śmiertelnych i nieśmiertelnych.

Światło, ciemność i siła stwórcza.

Gdyby była w stanie się zastanowić, zrozumiałaby, że to wspomnienia. Urywki cudzych wspomnień, naładowane natłokiem informacji. Widziała urywki, ale rozumiała całość historii.

Przemawiał do niej Bóg. Stwórca mówił do niej własnymi wspomnieniami. To była znana jej historia, pod wieloma względami jednak nieco inna, niż sobie wyobrażała.

Walka z demonami.

Umierające anioły.

Nadciągająca śmierć.

Czyjeś... ładne mięśnie brzucha?

„Oh, to nie..." – usłyszała zakłopotany głos w swojej głowie. – „W każdym razie" – mówił ktoś dalej, łagodnym, nieco nieśmiałym tonem – „proszę, nie bójcie się. Razem z połączoną siłą piekielnej i anielskiej armii zapanujemy nad sytuacją. Obiecuję, że nikt więcej już nie ucierpi. A jeśli szukacie winowajcy, oczywiście to ja odpowiadam za wszystko, co dzieje się na tym świecie, ponieważ jestem jego stwórcą—ał! Lucy, co ty...! Taka jest prawda, to ja czegoś nie dopilnowałem... no, tak, wiem, ale... Ekhem. Po prostu... zrobię, co w mojej mocy, żeby zapewnić mieszkańcom Nowego Yorku i reszty świata bezpieczeństwo. Proszę się nie martwić i zdać na nas." – Przez sekundę milczał, po czym dodał szybko, przepraszającym tonem. – „Wybaczcie mi, że naruszę teraz coś na kształt waszej wolnej woli, ale nie widzę innego wyjścia. Inaczej wielu z was mogłoby pomyśleć, że straciliście rozum lub najechali na was kosmici, więc... sprawię teraz, że wszyscy uwierzycie w to, co wam przekazałem. Nie będziecie w stanie mi nie uwierzyć. Wybaczcie taki nietakt, ale uważam, że to pozwoli nam opanować sytuację najszybciej, jak to możliwe."

Głos w jej głowie przestał mówić, a potem... nic się nie stało.

Emily otworzyła oczy i spróbowała podnieść się z podłogi. Zdziwił ją fakt, że nikt jej nie pomagał. W końcu w Nowym Yorku rzadko widywało się ludzi, którym zdarzyło się zasłabnąć. Wszyscy Amerykanie byli przecież doskonale zdrowi.

Kiedy udało jej się skupić wzrok, dotarł do niej przedziwny fakt. Nikt nie próbował jej pomóc, ponieważ... wszyscy znajdowali się w tej samej sytuacji, co ona.

Ludzie w wagonie pociągu podnosili się właśnie z podłogi, rozglądając się po sobie, wymieniając się oszołomionymi spojrzeniami i rozemocjonowanymi szeptami.

Emily zrozumiała, co mówili. „On istnieje".

On. Stwórca. No tak. Ona pewnie nie poczuła żadnej różnicy, po przeprosinach boskiego głosu, ponieważ dla niej nic się nie zmieniło. Ona od zawsze wierzyła w istnienie jego i zaświatów. Była w końcu Everett'em. Była kimś innym, kimś szczególnym. A teraz nadszedł dzień, kiedy sam Stwórca tego świata wybrał ją i przemówił do niej...

Oh – uświadomiła sobie coś nagle. Zrozumienie spłynęło na nią, jak kubeł zimnej wody.

Stwórca nie zwrócił się specjalnie do niej, ani tylko do jej rodziny. Nie potraktował ich wyjątkowo. Nawet się nie przywitał.

Wszyscy otaczający ją ludzie rozumieli teraz prawdziwą naturę tego świata. Prawdopodobnie wszyscy na Ziemi, bez wyjątków. Wszyscy wiedzieli. Nikt nie wiedział więcej lub mniej.

Nikt nie był wyjątkowy.

***

Skäi skończył wyjaśniać sytuację, przeprosił wszystkich, po czym wyłączył w umysłach ludzi możliwość nieuwierzenia w jego słowa. Zrobił to wszystko w ciągu paru minut, a potem upadł na kolana i zwrócił śniadanie na podłogę.

Czuł ręce Lucifera na swoich ramionach i we włosach. Słyszał, że coś do niego mówi.

Tak potwornie, potwornie bolała go głowa.

Żeby przekazać ludziom całą historię, musiał sięgnąć do swoich wspomnień i zamieszać w ich głowach. Niemal stracił w tym wszystkim poczucie samego siebie, kiedy te wszystkie wspomnienia, doznania, umysły innych osób zderzyły się ze sobą i zaczął tonąć. Nie był pewny czy w ich głowach, czy we własnej.

A potem coś sobie przypomniał. Ledwie ułamek sekundy. To nie było nawet mrugnięcie oka, ani tyknięcie zegara. Tylko krótki, prawie nieistniejący urywek wspomnienia.

To nie było nawet żadne szczególne wspomnienie, nie w tym rzecz. Skäi nie osłupiał klęcząc na podłodze w sypialni Lucifera, bo przypomniał sobie coś strasznego. Właściwie, ten ułamek wspomnienia nie był ani trochę ciekawy. To była ledwie odrobina ciemności pod powiekami i przemijający ból. Tyle sobie przypomniał i pewnie miał w swojej głowie mnóstwo podobnych wspomnień.

Problem polegał na tym, że wszystkie wspomnienia jakie posiadał pochodziły z czasu po jego narodzinach. Ten ułamek sekundy jednak, choć nie zawierał w sobie żadnych ciekawych wydarzeń, fundamentalnie różnił się od wszystkich jego pozostałych wspomnień.

Bo wydarzył się moment przed jego narodzinami.

A to w żadnym sensie sensu nie miało.

***

Kuba siedział przed ekranem komputera, bez skutku targając swoje rude włosy, żeby pobudzić myślenie.

Kod nie pokazywał niczego nadzwyczajnego. Nie wykrył żadnej anomalii, poza śmiercią nowojorczyków zabitych przez demony.

Może nawet nie było w tym nic dziwnego. Skoro kod nie uwzględniał demonów, mógł równie dobrze nie uwzględniać dziury, z której wyszły. W końcu nic, co skonstruowane z ciemności nie było częścią świata utkanego przez Stwórcę ze światła.

Ta sprawa nie była więc taka znowu dziwna. Była po prostu frustrująca. Każdy teraz coś robił, tylko nie on. Stwórca zajął się wytłumaczeniem Ziemianom, co się odwaliło, Lucyfer próbował opanować jego migrenę po tym całym przedsięwzięciu głaskaniem go po głowie – chyba, Kuba nie chciał myśleć, co innego mogli robić w sypialni – Even, Sky i Cass ogarniali armię, patrole w Nowym Yorku i innych częściach Ziemi na wszelki wypadek... Nawet Caell zniknął, robiąc coś pożytecznego i tak Kuba został sam, nie mając absolutnie nic do roboty poza bezsilnym wpatrywaniem się w nic mu nie mówiące linijki kodu.

Drzwi do jego pracowni skrzypnęły. Ochoczo uniósł wzrok, mając nadzieję, że to Cass wrócił.

- Tato, mogę wejść? – zapytał Noah, skacząc wzrokiem po jego twarzy i marszcząc brwi, jakby coś mu się nie spodobało. – Wyglądasz, jakbyś nie spał tydzień. Co ty robisz? Przecież nie znajdziemy nic w kodzie na temat demonów...

Kuba westchnął i przetarł twarz rękami. Jego kochany syn jak zawsze miał rację.

Ok, wcale nie jak zawsze. To był wyjątek, raz na milion.

Poklepał poduszkę obok siebie. Noah bez sprzeciwu klapnął obok niego na podłodze i położył głowę na jego ramieniu. Chłopak był wyższy od niego, ale Kuba zawsze widział w nim małego chłopca i teraz odruchowo zmierzwił mu włosy palcami.

Na początku ich znajomości Noah zapierał się rękami i nogami przed poznaniem go i zbliżeniem się do swojego nowego taty-człowieka. Teraz jednak byli najlepszymi przyjaciółmi. Miało to swoje lepsze i gorsze strony, oczywiście. Kuba może niekoniecznie chciał słuchać o wszystkich, co do jednego, podbojach miłosnych swojego syna, ale nie miał opcji odmówić. Przez to jednak, że chłopak mówił mu wszystko, byli sobie tak bliscy.

- Co tu robisz? – spytał go, nie przestając bawić się jego włosami. – Nie powinieneś odpoczywać po tej akcji w Nowym Yorku?

- Nie mogę. Ari wygląda prześlicznie, kiedy śpi.

Kuba uniósł brew.

- A czemu miałbyś odpoczywać w jego pokoju, hm?

Noah wzruszył ramionami.

- Nie w jego pokoju. To on odprowadził mnie do mojego, a potem padł i zasnął. Momentalnie. Chyba nigdy wcześniej nie walczył z demonami. A już na pewno nie widział, jak demony pożerają ludzi... - Chłopak się wzdrygnął i Kuba przytulił go mocno. – No więc, nie mogłem zasnąć i wtedy przypomniałem sobie, po co w ogóle byliśmy z Ari'm na Ziemi.

- Aa... - Kuba pokiwał głową. – Bawiliście się w policjantów.

Noah podrapał się po głowie i zaśmiał się nerwowo.

- No... trochę wyszliśmy poza prawo... - powiedział, a Kuba nie skomentował. Inaczej byłby hipokrytą z wielu, wielu powodów. – Ale było warto – kontynuował Noah. Wyciągnął coś z kieszeni bluzy. Mały nośnik informacji, którego prawie nigdy nie używał. Wszystko, czego potrzebował mogło zmieścić się w jego drogim telefonie, który był w stanie nawet obsługiwać kod. Na nośniku zapisywał tylko najważniejsze pliki, których za żadne skarby nie chciał przypadkiem stracić.

- Co tu masz? – Kuba był zaintrygowany.

Noah posłał mu zadowolony z siebie uśmiech.

- Theo.

Kuba najpierw zamrugał, a potem wciągnął powietrze z wrażenia, kiedy zrozumiał.

- Z dochodzenia policji! – prawie wykrzyknął, podekscytowany. – Dawaj to tu! – Sięgnął po urządzenie.

Noah jednak podniósł rękę, odsuwając nośnik poza jego zasięg.

- Jesteś wykończony. Nie będziesz już dzisiaj pracował – burknął na niego, po czym sam podpiął urządzenie do komputera. – Ja się tym zajmę. – Zaczął klikać w podświetlaną, tęczową klawiaturę.

Kuba nie zaprotestował. Lubił patrzeć, jak jego syn pracuje na komputerze. Czuł się wtedy niezwykle dumny, w końcu to on go wszystkiego nauczył. Co więcej jednak, to właśnie zainteresowanie programowaniem pozwoliło im przełamać pierwsze lody w relacji.

Noah szybko poradził sobie z wprowadzeniem danych DNA Theo do komputera i sekundę później otrzymali wynik analizy.

Żaden z nich się nie odezwał.

Po pierwsze, obecna lokalizacja chłopaka to „poza dostępnym obszarem, brak danych".

Po drugie, ktoś tu chyba porządnie namieszał. Albo prościej. Ktoś kogoś zdradził...

W końcu Theo miał tylko siedemnaście lat. Z pewnością nie ponad dwieście.

- Oh. – Noah mrugał powoli, wpatrując się w drzewko genealogiczne Theo. Było to bardzo krótkie drzewko. Jeden z rodziców był kompletnie nieznany, brak danych w systemie, ale tego się spodziewali. – Może jednak Sky miał rację, że papierek ma znaczenie?

Noah udało się wytrącić Kubę z szoku gadaniem od rzeczy.

- Co?

Jego syn wyglądał na poważnie zszokowanego, a może nawet przygnębionego, tym, czego się dowiedzieli.

- Może ty i tata powinniście wziąć ślub? Może to jednak ma znaczenie... - zamyślił się.

Kuba ogólnie nie odwzajemniał szczerości swojego syna i nie opowiadał mu o wszystkich swoich podbojach. Właściwie nie mówił mu o żadnych. Obaj z Cass'em uznali, że wolą, żeby ich dziecko nie wiedziało, że jego rodzice lubią czasami „odskoczyć w bok" i się zabawić, oczywiście przy pełnej szczerości i otwartości obu stron. Zdaniem Kuby i Cassiel'a całkowita monogamia w perspektywie wiecznego życia była trochę hardkorowa i nie rozumieli par, które się jej trzymały, ale no. Woleli się nie dzielić podobnymi poglądami z własnym synem.

Wracając do bieżących spraw... Kuba nie wiedział jak dokładnie wyglądał związek tamtej dwójki i jakie ustalili sobie granice, ale opierając się o własne odczucia... hm, Kuba czułby się trochę dziwnie, gdyby Cass zrobił sobie dziecko z kimś innym. Troszkę dziwnie. Może nawet bardzo? No, to nie był jego związek, ani jego sprawa, ale...

- Hm.

Kuba i Noah podskoczyli jednocześnie, kiedy ktoś położył im dłonie na ramionach i odezwał się zza ich pleców.

Even, który prawdopodobnie przyszedł do Kuby, żeby pogadać z nim o wszystkim i o niczym, jak to miał w zwyczaju, kiedy coś bardzo go stresowało, pochylił się jeszcze parę centymetrów w stronę ekranu komputera.

- Tak myślałem – powiedział. – Tak myślałem, że ma bardzo ładną buzię.

_______________________

Dzisiaj taki trochę bardziej "fabułowy" rozdział. Mało romansu, ale odwiedziliśmy znów bohaterów poprzedniej części. Co myślicie? :D

I domyśliliście się kto jest jednym z rodziców Theo? ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro