Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XII - Tacy jak oni

Theo nie spodziewał się, że śmierć poprzez rozbicie na atomy po przekroczeniu granicy świata będzie smakowała słodko. Dosłownie.

Zakrztusił się, kiedy słodkawa woda wypełniła mu usta, a zaraz potem płuca. Niestety, nie był w stanie odkaszleć, bo kiedy otworzył oczy, okazało się, że znajduje się nie tyle w wodzie, co pod nią. Daleko, daleko od falującej u góry powierzchni. Zacisnął usta, próbując powstrzymać odruch, który kazał mu wyrzucić z siebie wodę, świadomy, że kaszel w tej sytuacji mógł skończyć się tylko śmiercią. No, albo raczej utratą przytomności w przypadku mieszkańców zaświatów.

Dusząc w sobie wszelkie naturalne odruchy i szybko zalewającą go panikę, zaczął płynąć w stronę małej, okrągłej tafli wody nad sobą. Otaczała go ciemność. Uświadomił sobie, że znajduje się w jakiejś wąskiej cieśninie, czy może sztucznej konstrukcji przypominającej bardzo głęboką studnię. Powierzchnia wody, do której miał plan dopłynąć zanim straci przytomność, była tylko małym, jaśniejszym okręgiem nad jego głową.

Kopał nogami z całej siły, ale brak powietrza w płucach nie pomagał wyciągnąć go na powierzchnię. Za sobą pozostawiał strużkę krwi wypływającej z rany w brzuchu. Tracił siły i to szybko. Co gorsza jednak, tracił nerwy. Zawsze nienawidził tych scen w filmach, w których bohaterowie walczyli pod wodą o życie, wstrzymując oddech. Teraz sam zajął ich miejsce i było to tak straszne, jak zawsze sobie wyobrażał. Jego ruchy powoli traciły na koordynacji, usta same próbowały się otworzyć, chcąc zaczerpnąć powietrza, do którego nie miały dostępu. A jaśniejszy okrąg nad głową przybliżał się w niemożliwie powolnym tempie. Świadomość, że tak naprawdę nie umrze niewiele pomagała. Instynkt zalał go lodowatą falą paniki, kiedy uświadomił sobie, że nie da rady. Z rozpaczą spojrzał w górę, mając nadzieję zobaczyć powierzchnię tuż-tuż, jednak zamiast tego zobaczył... cień.

Ludzka sylwetka zbliżyła się do niego, zobaczył wyciągniętą rękę i złapał ją bez namysłu.

Dłoń była ciepła i nieco znajoma. Choć na ten konkretny dotyk powinien poczuć tylko nienawiść, tym razem ogarnęła go ulga. Chłopak pociągnął go ze sobą do góry i po dłuższej chwili, która była odrobinę mniej straszna w towarzystwie, wreszcie przebili taflę wody.

Rozkaszlał się, próbując zaciągnąć się powietrzem, ale najpierw musząc wyrzucić z płuc wodę. Podparł się na chłopaku, który go dziś dla odmiany uratował, zamiast próbować zabić, bo nie byłby w stanie krztusić się i utrzymywać na powierzchni jednocześnie.

W końcu udało mu się zaczerpnąć powietrza i dopiero wtedy był w stanie zwrócić uwagę na cokolwiek poza wodą w swoich płucach. Pierwszym, na co zwrócił uwagę było to, że wciąż bezimienny dla niego chłopak klepał go po plecach i podtrzymywał na powierzchni. Drugim to, że dokąd okiem sięgnąć, otaczała ich tylko woda. Więc jednak nie była to studnia. Z powierzchni wyglądało to, jakby znajdowali się na środku morza.

- Haaaah... – oddychał szybko i głęboko. – Gdzie...?

Chłopak nie odpowiedział, tylko puścił go i odpłynął kawałek. Zaraz potem znieruchomiał, jakby nie musiał już walczyć z grawitacją kopiąc nogami, tylko... usiadł na czymś? Theo zamrugał, kiedy zobaczył, że chłopak, nic sobie nie robiąc z tego, że znajdowali się na środku oceanu czy cholera wie czego, położył się na plecach i odetchnął głęboko.

Ah tak, studnia. Theo podpłynął do niego i zrozumiał. Tutaj woda była głęboka na może dwadzieścia centymetrów. Tylko w miejscu, z którego wypłynęli dno znajdowało się daleko poza zasięgiem stóp. Tak daleko, że może nawet nie istniało tam żadne dno. Może ta „studnia" prowadziła do krawędzi świata, którą przekroczyli.

Theo położył się na plecach obok chłopaka, wykończony walką o życie, którą prowadził niemal od samego rana. Był tak cholernie zmęczony.

I co to w ogóle miało być? Portal? Do... głębi oceanu? Bez sensu. Cam pewnie rozkminiłby o co chodziło. Na pewno opowiadał mu kiedyś o portalach czy czymś takim. Uwielbiał takie głupie, niemożliwe rzeczy, jeśli tylko znajdowały się choć w teoretycznym zasięgu nauki. Theo nie mógł sobie przypomnieć czy brat mówił, że portale są jedną z tych możliwych rzeczy, czy nie. Tak czy tak, właściwie nie miało to znaczenia. Cam'a tu nie było. Był zdany na siebie. I na łaskę swojego mordercy-porywacza.

Theo obrócił głowę, żeby się mu przyjrzeć. Wyglądał na w cholerę zmęczonego. Leżał w płytkiej wodzie, z opuszczonymi powiekami, wciągając powietrze przez uchylone usta. Pierś falowała mu w rytm szybkich oddechów, drżąc lekko. Albo było mu zimno, albo to z wycieńczenia. No, on też w końcu miał chyba ciężki dzień. Ale za to mógł podziękować tylko sobie.

- Na cholerę mnie tu przywlokłeś? Żeby mnie utopić? A potem wyciągnąć z wody i mi pomóc? – Znów zaczął mówić, wbrew swojej naturze. Ten pomylony koleś tak na niego działał. – O, już wiem. Liczyłeś na to, że stracę przytomność i będzie trzeba robić sztuczne oddychanie, co? Ty po prostu na mnie lecisz – próbował go sprowokować. W odpowiedzi dostał jednak tylko nierozumiejące spojrzenie i uniesioną brew.

Po paru minutach chłopak podniósł się do siadu. Theo tylko podążył za nim wzrokiem, zbyt zmęczony, żeby się ruszać.

Kiedy uniósł wzrok, na chwilę zapomniał o mordercy i całej tej sytuacji. Nad nim, nad rozciągającym się po horyzont morzem, znajdowało się równie nieskończone niebo. Podczas jednak gdy to nad Nowym Yorkiem rozświetlałoby słońce i ozdabiały chmury, lub dekorowały gwiazdy w nocy, tutejsze było niemal w całości czarne. Nie tak czarne jednak, jak sklepienie w Piekle, ani nie tak bliskie. To było niebo, bez wątpienia, tyle że niemal całkowicie ciemne. Niemal. Bo na samym jego środku, tuż nad głową Theo zobaczył coś, co absolutnie z niczym mu się nie kojarzyło. Wyglądało to kompletnie surrealistycznie. Całe niebo było ciemne, a na jego środku widniał okrąg... jeszcze głębszej ciemności. Jak dziura w rzeczywistości, otoczona dziwnym, zdeformowanym okręgiem światła. W pierwszej chwili pomyślał, że patrzy na zaćmienie słońca. Potem jednak uświadomił sobie, że zdarzyło mu się oglądać zaćmienie w Nowym Yorku i wyglądało to zupełnie inaczej. Wtedy paliły go oczy. Teraz nie czuł żadnego bólu.

- Czarne słońce? – szepnął, nie rozumiejąc. Wszechogarniająca, chłodna ciemność, podobna do tej piekielnej. Chłopak o takich samych oczach, jak on. Czarne słońce. I to konkretne słowo: dom. – Gdzie my jesteśmy? Nie na Ziemi, ani w Piekle.

Chłopak spojrzał na niego jak na niespełna rozumu.

- Mówiłem, że zabieram cię do domu – powiedział.

Theo też podniósł się do siadu, mimo zmęczenia i bólu. Na chwilę o nich zapomniał.

- Do domu. – Zgrzytnął zębami. – Próbujesz powiedzieć, że pochodzę... stąd?

Chłopak obrzucił go spojrzeniem. Theo oddał je z dumnym uporem. Jakkolwiek źle nie wyglądał i głupio nie brzmiał, niczego tu nie rozumiejąc, idiota nie był lepszy z mokrymi włosami przyklejającymi się mu do czoła, wciąż równie paskudnym śladem po łańcuchu na szyi i powiekami niemal opadającymi ze zmęczenia. Coś jednak wyglądało w nim inaczej. Theo zamrugał. Barwa jego oczu nabrała intensywności, włosy połyskiwały znacznie większą ilością kolorów. Tutejsze światło czarnego słońca musiało tak działać. Ciekawe czy sam wyglądał teraz inaczej.

- Może w połowie stąd – chłopak odpowiedział na jego pytanie. Przyjrzał się mu jeszcze dokładniej i zmrużył oczy. – Nie mam pojęcia. Zabiorę cię do kogoś, kto będzie wiedział, co z tobą zrobić.

Theo zacisnął zęby.

- Nie możesz po prostu zostawić mnie w spokoju?

Chłopak uniósł jedną brew i spojrzał na niego z lekką wyższością.

- Chcesz, żebym zostawił cię tutaj? W spokoju, samego?

Theo zmrużył oczy. Rozejrzał się. Woda. Woda. Niebo.

- Nie – wykrztusił przez zaciśnięte zęby.

Chłopak skinął głową, po czym zebrał się na nogi. Wyciągnął do niego rękę.

- Pieprz się – Theo mruknął pod nosem i sam pozbierał się do pionu. Chwiejnie, ale o własnych siłach. Rozejrzał się jeszcze raz, jakby z nadzieją, że zobaczy coś poza wodą. – Idziemy na nogach? – spytał z bólem.

- Moglibyśmy – odpowiedział chłopak. – Płytkie Morze nie bez powodu zasłużyło na swoją nazwę.

- Ale? – Theo spytał z nadzieją. – Będzie jakieś ale, co?

- Ale nie musimy. – Chłopak skinął głową. – Chociaż z tobą będzie problem, bo dziwadło z ciebie.

Theo opadła szczęka.

- Ze mnie?! – Koleś serio miał tupet nazywać kogokolwiek dziwadłem, sam będąc najbardziej bezsensowną, chaotyczna osobą, jaką Theo spotkał w życiu.

- Tak – przytaknął chłopak. – Nie spotkałem nikogo, kogo istnienie miałoby mniej sensu, niż twoje. – Westchnął. – Mam nadzieję, że mogę liczyć na jego lojalność.

Theo uniósł brew.

- Kogo...? – spytał, ale jego słowa zagłuszył głośny gwizd.

To chłopak podniósł dłoń do ust, po czym gwizdnął, jakby próbował przywołać swojego psa. Kiedy zapadła cisza i nic się nie wydarzyło, Theo obrzucił go pobłażliwym spojrzeniem. Nikogo ani niczego tu nie było, więc skąd miałby się wziąć...

Usłyszał za sobą odgłos zburzonej wody, najpierw cichy, potem szybko narastający. Odwrócił się, gotowy do ataku. Kiedy jednak zobaczył co takiego biegnie przez wodę w jego stronę, niemal ugięły się pod nim nogi. Nie miał przy sobie żadnej broni, nie był w kondycji do walki. Morderca-idiota raczej nie zechce mu pomóc.

- Stań za mną! – Ku zdziwieniu Theo, chłopak złapał go za rękę i pociągnął za siebie, jakby chciał zasłonić go własnym ciałem przed pędzącym w ich stronę demonem.

- Tutaj też są?! Co, do cholery! – Oburzył się Theo, bez sprzeciwu jednak korzystając z oferty i chowając się za chłopakiem.

- Pustka jest wszędzie – odpowiedział ten, choć teraz powinien raczej skupić się na wyciąganiu miecza zza pasa i przygotowywaniu do walki ze zbliżającym się potworem. – Jej mieszkańcy podążają za nią, a ona za nimi.

Theo opadła szczęka, bo nie mógł uwierzyć, że teraz zebrało się chłopakowi na jakąś kiepską poezję.

- Łap za miecz, albo obaj zginiemy! – krzyknął na niego, potrząsając nim od tyłu.

Chłopak odwrócił głowę, żeby posłać mu spokojne spojrzenie.

- Mów za siebie, mieszańcu – rzucił, po czym odwrócił się znów w stronę pędzącego na nich demona. W samą porę, bo ten właśnie się przed nimi zatrzymał z imponującym rozbryzgiem wody, który zmoczył na nowo ich ubrania.

Theo zauważył, że chłopak przełyka ciężko ślinę i wyciąga lekko ręce, jakby chciał powstrzymać go przed ruszaniem się zza jego pleców. Musiał mieć o nim nietrafne mniemanie, bo Theo nie zamierzał ruszać się zza swojej żywej tarczy.

- Łap. Za. Miecz – powtórzył tylko zduszonym szeptem, łapiąc chłopaka za ramiona, żeby znowu nim potrząsnąć. – Czemu ty musisz być taki walnięty? – jęknął, kiedy ten go nie posłuchał, tylko zrobił krok w stronę stojącego przed nimi demona. Theo odruchowo go przytrzymał za ubrania.

- Spokojnie – chłopak odezwał się, wyciągając rękę przed siebie. Theo nie był spokojny i nie zamierzał być. Śmierć przez zostanie zjedzonym zajmowała na jego liście najgorszych sposobów na kopnięcie w kalendarz jedno z miejsc na podium. Jak się jednak okazało, chłopak nie zwracał się do niego. – Spokojnie... - mówił cichym, łagodnym głosem, podchodząc o kolejny krok do demona. Theo, uczepiony jego płaszcza, musiał podążyć za nim. – Wiem, jak to wygląda, ale możesz to dla mnie zrobić, prawda?

Koleś gadał do demona. Theo nabierał coraz większej ochoty odwrócić się na pięcie, wskoczyć z powrotem na głęboką wodę, a potem spróbować dopłynąć do swojego świata albo się utopić. Wszystko było lepsze od tej sytuacji.

- Jest trochę podobny do mnie, nieprawda? – Chłopak mówił dalej. Potem sięgnął ręką do tyłu i, nie odwracając się, złapał Theo za ubranie. Przyciągnął go bliżej do siebie i przesunął ręką na oślep po jego brzuchu, jakby czegoś szukał. Okazało się, że chodziło o krew, wciąż sączącą się z jego rany po mieczu. Chłopak wyciągnął zabarwioną czerwienią rękę w stronę paszczy demona. Theo wstrzymał oddech, spodziewając się, że zaraz zobaczy jakieś odgryzione kończyny. Demon jednak tylko zbliżył pysk do ręki chłopaka i znieruchomiał. – Pachnie pewnie trochę podobnie do mnie, co? – Theo zauważył, że chłopak znów przełknął ciężko ślinę. Chyba nie był tak pewny swoich słów, jakby chciał. – Dasz radę, prawda? Potrzebuję cię.

Demon uniósł łeb i zamrugał ślepiami. Theo miał ochotę zwiewać na ten widok, ale nie bardzo miał dokąd.

- Chyba się uda – chłopak w końcu zwrócił się do niego, zamiast do bezrozumnego potwora. Machnął na niego ręką, jakby chciał pokazać mu, żeby szedł za nim, po czym ruszył, żeby obejść demona. Podszedł do jego boku i dotknął go. Theo wbił w niego spojrzenie, chcąc mu przekazać, że zginie bezsensowną śmiercią największego idioty na świecie. A potem ruszył za nim.

Demon odwrócił pysk w jego stronę, kiedy Theo koło niego przechodził. Brak miecza w ręce i łańcucha wokół pasa czynił tą sytuację milion razy straszniejszą niż w normalnych okolicznościach. Theo nauczył się nie bać demonów, ale teraz był bezbronny. I do tego sam podchodził do potwora, ufając jakiemuś świrowi, który myślał, że może sobie gwizdać na demony i rozkazywać im.

Odetchnął, wcale nie z ulgą, kiedy stanął w końcu obok chłopaka.

- Teraz co? – szepnął, niemal na wstrzymanym oddechu.

- Wsiadamy na niego i jedziemy do stolicy.

Theo pokiwał głową, tak naprawdę mając ochotę przywalić idiocie.

- Jechałem już raz na demonie – powiedział. – Nie polecałbym.

- Raz, mówisz? – Chłopak położył dłoń na boku potwora, po czym ugiął nogi, wybił się i niemal z gracją wskoczył na jego plecy. Wyciągnął rękę w stronę Theo, po czym zaraz ją cofnął. – A tak, wolisz robić wszystko sam.

Theo sapnął pod nosem z frustracji. Nic z tego mu się nie podobało. Ale nie miał wyjścia. Złapał za odnóże demona, po czym, ze znacznie mniejszą ilością gracji, wdrapał się na jego plecy obok chłopaka.

- Usiądź przede mną – usłyszał, więc zrobił, co mu kazano, nie mając już sił dziś protestować.

Chłopak odwiązał od swojego pasa coś, co wyglądało na długi, ciemny sznur. Zręcznym ruchem rozprostował go, po czym zarzucił przed siebie, nad głową Theo w stronę tej demona. Potwór złapał sznur w zębiska i teraz wyglądało to niemal jakby chłopak trzymał za lejce do jazdy na koniu. Theo westchnął na to w duchu, nie wierząc w to, co widzi, po czym usadowił się nieco wygodniej. Chłopak siedział za nim, więc mógł służyć za oparcie, z czego Theo nie miał siły nie skorzystać.

- Hm? – Chłopak zdziwił się chyba nieco, kiedy Theo oparł się o jego klatkę piersiową plecami i odchylił głowę do tyłu, zamykając oczy.

Ta sytuacja była tak absurdalna, że nie miał już dłużej energii, żeby nad tym myśleć, ani utrzymywać się w pionie o własnych siłach. Bliskość chłopaka oferowała też nieco ciepła po lodowatej kąpieli w słodkim morzu, a jego ręce trzymające lejce po jego bokach zapewniały jako taką ochronę przed upadkiem.

- Obudź mnie, kiedy będziemy na miejscu – mruknął Theo.

Chłopak strzepnął rękami, jakby faktycznie wydawał polecenie koniu, nie ludożerczemu potworowi i ruszyli. Jazda okazała się bardziej stabilna, niż Theo się spodziewał. Idealna do drzemki.

- Na miejscu będziemy najszybciej za parę miesięcy – usłyszał na dobranoc. Nie brzmiało zachęcająco.

Ale nie miał siły się przejmować.

***

Cameron nigdy nie uważał zaufania za dobrą rzecz. Nigdy, a przynajmniej od bardzo długiego czasu. Kiedy nie można ufać własnej rodzinie, tak to już jest. Teraz po raz kolejny zaufanie okazało się dla niego przeszkodą.

- Co innego możemy zrobić? – Caell gestykulował żywo i niezbyt bezpiecznie, bo w ręku, jak zwykle, trzymał sztylet.

- Cam, oni mają trochę racji – powiedział cicho Jessie. Cameron nie spodziewałby się, że stanie po ich stronie. A powinien był się spodziewać. Jego przyjaciel nigdy nie nauczył się, że z zaufania nie wynika nic dobrego.

To był jego obecny problem.

Caell i Even, po długich rozmowach i sprzeczkach obaj doszli do wniosku, że można zaufać Muriel'owi w kwestii odnalezienia Theo. Mimo, że nie mieli z nim teraz kontaktu. Mimo, że nikt nie wiedział gdzie w ogóle jego brat zniknął. Postanowili mu zaufać, bo tak. Bo tak robią przyjaciele. Reszta mniej lub bardziej się z nimi zgodziła. Teraz on, Caell, Noah, Ari i Jessie kłócili się o to na placu treningowym następnego dnia, chociaż mieli trenować. No, raczej Cam kłócił się z Caell'em, Jessie próbował ich ze sobą pogodzić, a Noah dawał Ari'emu lekcje walki z demonami, wykorzystując każdą możliwą okazję, żeby dotknąć chłopca, to w ramię, to układając jego palce lepiej na rękojeści miecza.

- Musimy go szukać – Cam nie odpuszczał. – Nie obchodzi mnie czy ten Muriel jest twoim najlepszym przyjacielem, chłopkiem czy cholera wie kim, nie wiemy nawet na sto procent, że poszedł szukać Theo!

- Cam! – Jessie go upomniał, dotykając jego przedramienia, ale Cameron odsunął się od niego o pół kroku.

- Wiem, że to nie jest idealna sytuacja, Cam, i też wolałbym coś robić, ale, powiedz mi, co takiego możemy? Huh? – Caell machnął rękami w wyrazie frustracji. – Nie mamy zielonego pojęcia gdzie go szukać. Jedyne, co możemy zrobić to jeszcze porozmawiać ze Stwórcą i przecież mamy już z nim umówione spotkanie. Masz jakieś inne pomysły? Czy będziesz po prostu krzyczał po nas wszystkich aż sobie zedrzesz gardło?

Cam sapnął z frustracją. Czekać. Mogli tylko czekać. Na Muriel'a. Na spotkanie ze Stwórcą. Na to, że może Kuba odnajdzie lokalizację Theo w kodzie bez pomocy DNA, co było niewykonalne. On tak nie potrafił.

- Muszę coś robić! – warknął, choć nie zamierzał aż tak podnosić głosu. Był po prostu wściekły. Sfrustrowany. Może to nie była wina Caell'a ani Evena. Może nie była to nikogo wina, ale złość, niepokój i lęk rozsadzały go od środka.

- Więc rób coś! – Caell rozłożył ręce. – Trenuj z nami, jak ci kazano. Czym będziesz silniejszy, tym lepiej możesz bronić tych, na których ci zależy, nie prawda?

- Nie mogę bronić kogoś, kto nie mam pojęcia gdzie jest!

- I co, wrzeszczenie na mnie i odpychanie od siebie Jessie'go w czymś ci pomoże?!

Cam otworzył usta, ale żadne słowa nie przyszły mu do głowy. Caell nie miał racji. Po prostu jej nie miał, ale nie wiedział dlaczego. Cameron nie miał argumentów, ale wiedział, że ma rację. Więc zamiast podać swoje nieistniejące argumenty, zaczął zmierzać w kierunku, w którym nigdy nie powinno się iść w dyskusji.

- Jak możesz nie być po mojej stronie? – zwrócił się do Jessie'go. To nie był argument. To był atak emocjonalny. Ale choć zdawał sobie z tego sprawę, nie był teraz w stanie się tym przejąć.

Jessie otworzył usta, ale nie wydobył się z nich głos.

- Ja nie... Cami, to nie jest tak... – wykrztusił po dłuższej chwili otwierania i zamykania ust. Potem zrobił krok w jego stronę. – Wiem, że się martwisz. Ja też się martwię! Ale Caell ma rację. Nic nie możemy teraz zrobić!

Cam nie mógł na niego patrzeć. Sam siebie nie poznawał, ale czy miało to jakieś znaczenie? Czy cokolwiek z tej rozmowy lub z tego dnia miało jakiekolwiek znaczenie, skoro nie było tu Theo? Czy ktoś poza nim przejmował się tą sprawą?

- Możemy aresztować Engelbaer'a za sprzedaż nielegalnej broni, a potem zmusić go do mówienia – Cam sam zdziwił się, że dopiero teraz przyszło mu to do głowy.

- Cam! – Jessie zmarszczył brwi. – To przyjaciel Muriel'a! Do tego powiedział nam, co mógł. Poważnie aresztowałbyś go?

- Ha? Przyjaciel Muriel'a? Czemu miałoby mnie to obchodzić? – Cam zgrzytnął zębami.

- Przyjaciel Muriel'a czy nie – wtrącił się Caell – pomyśl najpierw jakby to wyglądało w praktyce. Facet jest uzbrojony w niebezpieczną broń po uszy i ewidentnie umie jej używać. Gdybyśmy tam po prostu wparowali, ktoś na pewno by zginął. Może więcej niż jedna osoba. To, co Engelbaer robi jest nielegalne i kiedyś będzie trzeba tą sprawę rozwiązać, ale to wymaga czasu i odpowiedniego przygotowania. Inaczej tylko niepotrzebnie narazimy życie ludzi i po co? Słyszałeś go. Jest lojalny wobec swoich. Nic więcej nam nie powie. – Spojrzał mu w oczy. – Weźmiesz na siebie śmierć ludzi, którzy zginą, żeby go aresztować?

- Chyba po to wszyscy wstępujecie do Straży, żeby narażać życie dla dobra innych, nie? – wyrzucił z siebie Cam.

W tym momencie coś w spojrzeniu Caell'a się zmieniło.

- Chyba zapomniałeś, że sam należysz do Straży i twoim obowiązkiem jest dbać o dobro wszystkich, nie tylko jednej osoby – powiedział chłodno, po czym odwrócił się i zaczął odchodzić.

- To normalne martwić się bardziej o swoich bliskich! – krzyknął za nim Cam, cały buzując z emocji.

Caell przystanął na moment i zmierzył go spojrzeniem, które wyglądało na pozbawione energii.

- Dla mnie to wygląda, jakbyś zapomniał nawet o swoich najbliższych – powiedział i zniknął wśród ludzi zapełniających plac.

Cam przez jakiś czas wpatrywał się w punkt, w którym chłopak zniknął nieobecnym wzrokiem. Zapomniał o swoich najbliższych? Niby o kim? Theo był dla niego najważniejszy. Zawsze był i będzie. Łatwo było Caell'owi mówić takie rzeczy, skoro jego rodzina i przyjaciele mieli się dobrze. Theo znał miesiąc. Nie mógł wiedzieć jakie to uczucie. Nikt nie mógł.

- Myślisz, że tylko ty się o niego martwisz – usłyszał za sobą cichy głos. Potem poczuł ciężar opierający się o jego plecy. – Cam, ja go kocham – powiedział Jessie i objął go rękami od tyłu, opierając czoło o jego kark. – Jest dla mnie jak rodzina. Tak samo, jak ty. – Cam powinien poczuć coś pozytywnego na te słowa. Ale nie mógł. Nie wiedział już sam dlaczego. – Kocham go i myślę... że teraz naprawdę naszą jedyną opcją jest czekać. Przepraszam. Też chciałbym móc zrobić więcej.

Cam poczuł ścisk w sercu i szczypanie oczu. Chciał coś zrobić. Najbardziej na świecie chciał po prostu coś zrobić. Ale wszyscy wokół mówili mu, że nie może zrobić nic. Bolało to tak bardzo, bo... prawdopodobnie mieli rację.

- Cam, chcesz... wrócić do pokoju? Położyć się? Hm? – spytał Jessie cicho.

Cameron przełknął ślinę. Nie mógł. Nie umiał. Nie teraz.

Odwrócił się w stronę chłopaka i spojrzał mu w twarz ze skruchą.

- Ty powinieneś się położyć. Śpisz w ogóle? – spytał, miał nadzieję, znacznie łagodniejszym głosem niż wcześniej. Jessie wyglądał, jakby był na skraju rozsypki.

- Śpię, ale... – Jessie przymknął oczy i zachwiał się na nogach. Cam natychmiast go złapał. – Nie mogę odpocząć. Nie wiem dlaczego. Martwię się o Theo, ale... zasypiam. I budzę się jeszcze bardziej niewyspany.

Koszmary?

- Połóż się, ok? – Cam chciał go objąć, ale się zawahał. Nie wiedział czemu.

- A ty? – spytał Jessie.

- Ja... potrenuję. – Postanowił Cam.

Jessie pokiwał głową i uśmiechnął się do niego lekko. Objął go ramionami i poklepał po plecach po bratersku. Potem pożegnali się i ruszyli w swoje strony.

Cam szedł przez plac nie wiedząc już zupełnie, co czuje. Martwił się o Theo. Martwił się o Jessie'go. Był zły na siebie i na świat. Na Muriel'a i na Engelbaer'a. Na Caell'a i Evena. Na swoją rodzinę. Na to, że nie potrafił ufać ludziom. Wierzyć, że coś może dobrze się skończyć. Na to, że inni w to wierzyli.

Od śmierci Theo, a może i od znacznie dawniej, jego życie przypominało spiralę nieszczęść, z krótkimi przebłyskami dobrych zdarzeń, które tylko potęgowały ból, kiedy to, co dobre tracił. A wszystko, co złe w jego życiu wiązało się z nadnaturalnymi zjawiskami. Cameron lubił naukę. Chciał zostać inżynierem i konstruować nowe, fascynujące wynalazki, czerpiąc z jej osiągnięć. Jego plan na życie nie zawierał w sobie żadnych nadprzyrodzonych mocy, zaświatów, demonów, piekieł i tego wszystkiego. I faktycznie, kochał w swoim życiu te normalne rzeczy. Swoją deskę. Treningi judo. Jessie'go. Cóż, Theo też kochał i jak się okazało, nie było w nim nic normalnego. Może właśnie dlatego skończyło się to tak, jak się skończyło.

Dlaczego musiało tak być? Czemu nie mógł się urodzić w normalnej rodzinie, jak Jessie, i po prostu być szczęśliwym? Mieć normalne dzieciństwo. Nigdy nie być zmuszonym do oglądania...

Cam aż przystanął na tą myśl. To była jedna rzecz, o której nie mógł teraz myśleć. Nie mógł o tym myśleć, nie teraz, kiedy cały jego świat walił się w pył. Kiedy tracił nadzieję. Poczucie winy, od którego odgrodził się dawno temu, zapominając, groziło triumfalnym powrotem, a on nie byłby teraz w stanie tego znieść. Nie mógł. Nie mógł teraz o tym myśleć.

- Przepraszam – mruknął, kiedy wpadł na kogoś przypadkiem, rozkojarzony.

- Nic się nie stało...

Cam odruchowo uniósł wzrok na chłopaka, którego potrącił, nie czując jednak skruchy z powodu wejścia mu w drogę. Aniołowie, do tego Strażnicy, potrafili być tak zarozumiali, że czasem i tak miał ochotę podstawić któremuś nogę.

Ale chłopak, na którego wpadł nie był aniołem. Nosił czarny strój, tego samego kroju, co mundur Strażnika, ale innego koloru. W ręce ściskał miecz. Należał więc pewnie do armii, ale może jego funkcja czymś się różniła od standardowej. To wszystko jednak ledwie zwróciło uwagę Cam'a. Pierwszym, co zauważył były jego niebieskie oczy. Jasne włosy, nieco podobne do jego własnych. Znajoma twarz. Której nie widział od prawie dekady.

- Wasza Wysoko... nie. – Chłopak pomylił go pewnie z Evenem, po czym się poprawił. Potem jego rysy twarzy wygładziły się nagle w zrozumieniu. Na jego ustach pojawił się uśmiech. Uśmiech, który szybko zblaknął wraz z kolejnym zrozumieniem. – ...Cam? – odezwał się niepewnie.

Cam poczuł jak rytm serca przyspiesza mu niebezpiecznie. Poza tym, zamiast radości na widok członka rodziny, poczuł tylko mdłości i wspomnienie zapachu krwi wypełniającej niewielki pokój w rezydencji Everett'ów.

- Cam, nie poznajesz mnie? – spytał chłopak, przekrzywiając lekko głowę. – Wiem, że ostatni raz widziałeś mnie, kiedy byłeś dzieckiem, ale no, w końcu nie postarzałem się ani o dzień. Za to ty urosłeś, wow! – Jego entuzjazm szybko zgasł wraz z jego następnymi słowami. – Jesteś tutaj. Dziewiętnaście lat, co? Trochę za szybko... – Spojrzał na niego smutno. – Powiedziałeś im, co? – Wcisnął na twarz mały pół-uśmiech. – Przynajmniej mieli rację co do tych zaświatów, więc mogło być gorzej. Szkoda tylko życia na ziemi, które się zostawiło... Co się stało z tym chłopcem, o którym mi wtedy mówiłeś?

Cam przełknął ślinę, nie mogąc uformować zdania. Chłopak założył, że spotkał ich ten sam los.

Poczucie winy, które starannie trzymał przez tyle lat za ścianą i wymówką zapomnienia zwaliło się na niego z całej siły. Przez chwilę pożałował, że też nie skończył z mieczem w brzuchu na podłodze w domu rodziców. Może tak właśnie powinien był się tu znaleźć. Jego kuzyn właśnie założył, że tak się stało. Może dlatego patrzył na niego ze współczuciem i zrozumieniem, zamiast wściekłością. Może uznał, że to dostateczne zadośćuczynienie za to, że Cameron skazał go na ten los.

Śmierć Max'a to była jego wina. Bo Cam lubił chłopców. I w swojej naiwności wypracowanej przez dziesięć lat życia, zaufał swojej matce na tyle, żeby zapytać ją co było w tym złego. Co było złego nie w tym, że Cam mając dziesięć lat i za dużo ciekawości pocałował jednego chłopca, bo nawet wtedy jego zaufanie miało swoje granice, ale w tym, że jego kuzyn Max ma zamiar wyjść za swojego chłopaka. Dlaczego to miał być sekret? I dlaczego musiał wyjechać? Cam lubił swojego kuzyna i nie chciał już nigdy go nie zobaczyć.

Mając dziesięć lat, nie miał pojęcia, jak drastycznie się to może skończyć. Tak czy tak, była to niezaprzeczalnie, niepodważalnie jego wina. Cudzych sekretów nie powierza się nikomu. Nawet osobie, której ufasz najbardziej na świecie.

Max wybrał źle, zwierzając się właśnie jemu, małemu dziecku, z tak niebezpiecznej tajemnicy tylko dlatego, że Cam zrobił to pierwszy, opowiadając mu o jednym chłopcu ze swojej szkoły.

***

Mieli po dziesięć lat, kiedy to zrobili. Może trochę za mało. Ale z drugiej strony, nie było w tym nic seksualnego. Tylko krótki pocałunek w usta, dużo rumieńców i śmiechu.

- Hej, przestań – skarcił go Cam, sam zaraz wybuchając chichotem.

- Nie mogę. Twoja twarz z bliska wygląda śmiesznie.

Cam wydął na to policzki, co sprawiło tylko, że chłopiec zaśmiał się głośniej.

- Po co w ogóle chcesz mnie pocałować, jeśli wyglądam śmiesznie? – żachnął się.

- Ha? Ty to wymyśliłeś, nie ja!

Cam założył ręce na piersi. Siedział po turecku na podłodze w swoim pokoju, otoczony pluszakami, które kochał trochę za bardzo na swój wiek, więc wyglądało to nieco komicznie. Jego przyjaciel znowu wybuchnął śmiechem.

- Ty się zgodziłeś – przypomniał mu Cam.

- No bo to fajne! Nikt mi nie uwierzy, że już się całowałem. – Chłopiec wyszczerzył zęby.

- Eh? Nie mów o tym nikomu! – Cam spanikował. – Poza tym, jeszcze wcale tego nie zrobiliśmy – przypomniał.

- No to dawaj. – Jego przyjaciel przybrał wojowniczą minę. I tym razem to Cam wybuchnął śmiechem.

Potem spoważniał.

- To daję – ostrzegł.

- Dawaj. – Chłopiec skinął głową z na siłę utrzymywaną powagą, przysuwając się bliżej niego na podłodze.

Cam poczuł nagle gorąco na twarzy. Faktycznie, sam to wymyślił, chciał się dowiedzieć jakie to uczucie kogoś pocałować i uznał, że z chłopakiem będzie łatwiej niż z dziewczyną, ale teraz zmienił zdanie. Wcale nie było łatwiej. No, chociaż nie wiedział, jakby było z dziewczyną. Wiedział tylko, że teraz serce biło mu bardzo szybko i policzki paliły go żywym ogniem. Może byłoby łatwiej, gdyby to był ktoś inny. Ale to był on. Najfajniejszy, zdaniem Cam'a, chłopak w całej szkole.

- Może to za dziwne – zaczął tchórzyć. – Dwóch chłopaków...  mruknął, rozglądając się po pokoju, żeby nie patrzeć mu w oczy.

- Czemu? – padło pytanie.

- Bo... nie wiem. Bo tak. – Zaczął bawić się końcem rękawa.

- Eh? Nie wydaje mi się. Ja bym chciał mieć kiedyś chłopaka...

Cam otworzył szeroko oczy.

- Serio? Tak można?

Jego przyjaciel uniósł brwi i zaśmiał się.

- Czemu nie? – spytał i to było dobre pytanie. Czemu nie?

- Ja nie będę twoim chłopakiem – zastrzegł Cam, bo na samą myśl jeszcze bardziej piekły go policzki.

- Hahaha, wiem o tym!

- Czyli...  Cam zawahał się. – Robimy to czy...

Chłopiec przysunął się do niego na podłodze tak blisko, że ich kolana zetknęły się ze sobą. Spojrzał na niego z oczami błyszczącymi rozbawieniem, po czym złapał go za koszulkę, przyciągnął do siebie i pocałował w usta.

Sekundę później spojrzeli na siebie.

I wybuchli śmiechem.

Cam śmiał się tak bardzo, że aż musiał położyć się na podłodze. Jego przyjaciel położył się obok niego. Obaj nie mogli przestać chichotać.

- Powiem wszystkim – powiedział chłopiec.

Cam sapnął z niedowierzania.

- Nie możesz! – wykrzyknął, ale obaj dalej się śmiali.

- To powiem chociaż... wszystkim w szkole.

- No chyba nie! – Cam pstryknął go w czoło palcem.

- Ał! Teraz to na pewno powiem! – zaśmiał się chłopiec.

- No chyba nie!

- Chyba tak, Cami!

- Jessie, zabiję cię!

Śmiejąc się z przyjacielem wśród pluszaków na podłodze, częściowo po to, żeby zamaskować zawstydzenie i wciąż czerwone policzki, Cam pomyślał, że chociaż nie zostanie pewnie chłopakiem Jessie'go, nigdy nie zapomni o tym pocałunku. O swoim pierwszym pocałunku z najfajniejszym chłopakiem w szkole.

Jak na ironię, zapomniał o nim ledwie tydzień później, bo nie miał innego wyjścia. A przynajmniej tak się przekonywał, nie chcąc zaakceptować faktu, że jedynym innym wyjściem było umrzeć albo uciec. W jego rodzinie nie było miejsca dla takich ludzi, jak on. Albo Max. Więc nie mógł taki być.

_____________________________

Nowy rozdział po mniej niż tygodniu? Sama nie wierzę XD Co myślicie? ^^ Max nie okazał się chyba tym, kim niektórzy podejrzewali ;p

Pamiętajcie o gwiazdce, jeśli się wam podobało! :3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro