Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

X - Nie tutaj

Mężczyzna stawiał kroki powoli, przechadzając się wzdłuż pustej ściany, od czasu do czasu rzucając piątce chłopaków ściśniętych na czteroosobowej kanapie badawcze spojrzenia. Barman, a właściwie też właściciel klubu, zaprowadził ich do pustego pokoju na tyłach, w którym znajdowała się tylko kanapa i jedno spore małżeńskie łóżko. W pomieszczeniu panował lekki półmrok i Cam miał pewne wyobrażenia co do tego, do czego mógł służyć zwykle pokój.

Engelbaer w końcu zatrzymał się, odwrócił do nich tyłem i przesunął ręką po ścianie. Chłopcy obserwowali go uważnie, nie wiedząc czego się spodziewać.

Najwyraźniej, pokój miał więcej zastosowań niż Cam przewidywał. Niepozorna ściana, wzdłuż której Engelbaer chwilę temu sobie spacerował, pod jego dotykiem rozsunęła się, ukazując powód, dla którego klub znajdował się pod ziemią i nie reklamował publicznie.

Za rozsuwaną ścianą za szybą rozstawiono starannie w równych odstępach różne okazy broni. Od palnej, przez miecze i inne ostrza po przedmioty, których Cam nie umiałby nazwać.

- Czego potrzebujecie? – padło pytanie.

Cam zauważył, że Caell, Noah i Ari mieli na twarzach dokładnie te same miny. Szok i niepewność co do tego, jak się zachować. Spodziewałby się tego po Ari'm, ale Caell i Noah go zaskoczyli. Chyba bardziej identyfikowali się ze swoją rolą stróżów prawa niż sądził.

- Nic z tych rzeczy. – Jessie zareagował najbardziej trzeźwo. – Nie chcemy niczego kupić. Chodzi bardziej o informacje.

Engelbaer bez mrugnięcia okiem skinął głową, po czym ruchem ręki rozkazał ścianie schować kolekcję.

- Informacje też sprzedaję. – Jego twarz nie wyrażała zaskoczenia czy zaangażowania. Raczej rzeczowy profesjonalizm.

- To broń zmodyfikowana? – Caell zadał pytanie, którego Cam miał nadzieję, że nikt nie zada.

To już trochę zaskoczyło Engelbaer'a. Uniósł brew.

- Zwykłą broń można kupić na górze – wyjaśnił oczywistość.

Caell poruszył się na kanapie, ewidentnie nie czując się komfortowo w tej sytuacji.

- Ktoś może przez to zginąć. Nie obchodzi cię, że możesz pośrednio za to odpowiadać? – pytał dalej. Noah szturchnął go łokciem ostrzegawczo.

Engelbaer nie wyglądał na urażonego takim wyrzutem.

- Nie sprzedaję broni każdemu, kto sobie tego zażyczy – powiedział, chociaż zdaniem Cam'a nie było to zbyt dobre usprawiedliwienie. Zmodyfikowana broń, czyli taka, która wykorzystuje demoniczną truciznę, była stworzona do zabijania. Tak więc niezależnie od tego, kto by ją kupił, jej zastosowanie pozostawało takie samo. – Pewnie zauważyliście skaner na wejściu – Engelbaer zwrócił się do Cam'a i Jessie'go, ściśniętych w rogu kanapy. – Gdyby do mojego klubu wszedł morderca, wiedziałbym o tym.

Caell wciąż mrużył oczy.

- W takim razie sprzedając komuś broń tworzysz mordercę. Do niczego innego się taka broń nie nadaje – powiedział z napięciem w głosie. Cam zgadzał się z nim, ale wolałby, żeby chłopak odłożył na razie tą kwestię.

Na ustach Engelbaer'a na moment pojawił się cień uśmiechu.

- Widocznie ja i ty mamy inne definicje mordercy – stwierdził. Potem sięgnął za plecy, wyciągnął niewielki ręczny pistolet i zaczął zręcznie obracać go w palcach. – Możemy przejść do tego, czemu naprawdę tu jesteście? Czy zamierzacie mnie aresztować? – pytając, złapał pistolet, położył palec na spuście i wycelował broń w Caell'a. – Jeśli zabiję najpierw waszego medyka, nikt z was nie wyjdzie stąd żywy. Nie mam racji? – Jego czerwone oczy zwracały uwagę w ciemniejszej twarzy, ale nie wyrażały żadnych silniejszych emocji.

Cam przełknął ślinę. Sięgnął za Jessie'go i położył Caell'owi dłoń na ramieniu.

- Nie dzisiaj, proszę – powiedział, bo tu o nie to chodziło. Chodziło o Theo. Caell spojrzał na niego. Złość w jego oczach nieco zelżała i w końcu pokiwał głową.

- Nie przyszliśmy cię aresztować, tylko z tobą porozmawiać – powiedział.

- No właśnie, jeden z was mówił coś o kupowaniu informacji. – Engelbaer schował broń. – Nie wiem wszystkiego, ale na pewno wiem więcej od was.

Cam skinął głową i odezwał się do mężczyzny po raz pierwszy.

- Myślę, że o tym coś wiesz. – Wstrzymał oddech. – Macie takie same oczy.

Engelbaer wbił w niego spojrzenie. Tym razem w jego oczach płonęła ciekawość.

- Tak? – odezwał się i ruszył powoli w stronę Cam'a. – Takie same oczy jak kto dokładnie? – Zatrzymał się przed kanapą, po czym kucnął i przyjrzał się Cameron'owi uważnie. – Ciebie znikąd nie kojarzę – mruknął, marszcząc brwi.

Teraz mężczyzna znajdował się niżej od niego, patrząc na niego z dołu, ale jakoś nie działało to tak, jak powinno. Cam'a przeszły ciarki. Nie czuł się ani trochę bezpieczniej patrząc na kucającego mężczyznę z kanapy.

- Chodzi o mojego brata – wykrztusił, nie rozumiejąc dlaczego głos niemal uwiązł mu w gardle. Mężczyzna po prostu patrzył na niego, nie odrywając wzroku, ale ten wzrok był tak pewny, tak niezachwianie wyzbyty jakiegoś cienia lęku, że trudno było nie czuć się przez niego miażdżonym.

- Brata? – Engelbaer uniósł brwi, po czym wstał z podłogi i zaczął znów przechadzać się po pokoju. – Co najwyżej półkrwi brata – stwierdził, wymownie obrzucając go spojrzeniem z góry na dół.

Cam nie zdziwił się za bardzo. Skinął głową.

- Do niedawna myślałem, że jest biologicznie moim kuzynem, ale okazało się, że podobno wcale nie jesteśmy spokrewnieni. Ale to nieważne. Wychowaliśmy się razem. I chcę go odnaleźć.

- Odnaleźć? – powtórzył Engelbaer. – A co się z nim stało?

- Tego właśnie chcielibyśmy się dowiedzieć – wyjaśnił Jessie.

Engelbaer zatrzymał się i rzucił im spojrzenie. Jego brwi powędrowały do góry.

- Chyba przeceniliście moją wiedzę.

Cam wstał z kanapy, bo emocje nie pozwalały mu siedzieć. Mężczyzna zareagował krokiem w tył i sięgnięciem po pistolet. Cam uniósł ręce do góry.

- Nie chcę ci nic zrobić, nie mam żadnej broni. Chcę tylko czegoś się dowiedzieć – zapewnił.

Engelbaer wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym opuścił pistolet.

- To zadawaj jakieś sensowne pytania – powiedział. – „Co się stało z moim nie-bratem" niewiele mi mówi.

Cam pokiwał głową. Zastanowił się.

- Dlaczego wyglądasz tak podobnie do niego? – spytał w końcu.

Engelbaer zmierzył spojrzeniem najpierw jego, a potem całą resztę.

- Nie powiem wam niczego o sobie – powiedział twardo.

Cam zagryzł wargę.

- Ale... – Wziął głęboki oddech. – Musi być coś, co możesz nam powiedzieć. Muriel tak twierdził.

Engelbaer uniósł brew.

- Muriel? Ten Muriel? Przysłał was wszystkich do mnie?

- Powiedział, że on nam niczego nie powie, ale możemy zapytać ciebie. Że może się zgodzisz coś nam powiedzieć – wyjaśnił Jessie, też wstając z kanapy i podchodząc do Cam'a.

Engelbaer potarł nasadę nosa palcami, jakby nagle dostał bólu głowy. Westchnął i wyciągnął z kieszeni nowoczesny telefon. Rzucił im nieufne spojrzenie i przyłożył urządzenie do ucha. Po paru chwilach westchnął po raz drugi.

- Jest poza zasięgiem – powiedział. – Czyli nie mogę potwierdzić, że mówicie prawdę i faktycznie coś takiego wam powiedział.

- Możemy poczekać aż będzie się dało do niego zadzwonić? – podsunął Jessie.

Engelbaer pokręcił głową.

- Znając go moglibyście czekać rok – mruknął. Przesunął palcami przez swoje dłuższe włosy i westchnął. – Możecie opowiedzieć mi od początku o co tu chodzi? Już mnie od tego boli głowa. A mnie nigdy nie boli głowa. Nie jestem człowiekiem.

Wszyscy zamarli.

- No co? – Engelbaer uniósł brwi. – Tyle chyba jest oczywiste, nie?

Chłopcy popatrzyli po sobie. Chyba nikt się tego nie spodziewał. A jednocześnie Cam trochę się spodziewał.

- To, że Theo nie jest... do końca?... człowiekiem ma jakiś związek z tym, że zniknął? – spytał Cam.

Engelbaer spojrzał na niego z frustracją.

- Już mówiłem, że nie mam pojęcia, co się stało z twoim nie-br... – Urwał i zmarszczył brwi. – Jak on ma na imię?

- Theo. – Cam'owi przyspieszyło serce, kiedy zobaczył nutę zaciekawienia w oczach mężczyzny. – Theos Tom Marigold.

Po usłyszeniu tych słów Engelbaer przybrał co najmniej... dziwną minę.

- To żart, prawda? – spytał, wpatrując się w Cam'a z niedowierzaniem.

- Nie wiem o co chodzi, ale nic z tego nie jest żartem. Mówię poważnie. Chcę odnaleźć brata i jeśli wiesz cokolwiek na jego temat, co mogłoby nam pomóc go szukać—

- Theos?? – Engelbaer skrzywił się jakby z odrazą. – Theos Tom Marigold?? Tak dał dzieciakowi na imię?? Theos... Na skalaną krew, to jest hańba! Tom Marigold, to jest imię. To jakoś brzmi, nie? A Theos? Bez sensu. Mówiłem mu, że to absolutnie odpada. Ale Theos Tom Marigold to już jest w ogóle żart! To już nie ma żadnego sensu. Biedne dziecko – jęknął. – Zabiję Muriel'a.

Wszyscy zamarli po raz kolejny.

- Dlaczego Muriel'a? – Oczy Caell'a były szeroko otwarte. – Czy ty próbujesz powiedzieć, że... Muriel wybierał imię dla Theo? – Otworzył oczy jeszcze szerzej. – Czy Muriel jest jego...

- Muriel to skończony idiota – westchnął Engelbaer. – Ale dzieciaka jeszcze się nie dorobił. Jak widać, zresztą. Dalej chodzi w tych czerwonych włosach?

Caell zdawał się odetchnąć z ulgą. Cam'a za to nie obchodziło kto był ojcem, bratem czy kuzynem Theo. Chciał tylko dowiedzieć się, jak go znaleźć.

- Muriel powiedział nam, że nie wie, co stało się z Theo, ale wie, że żyje – powiedział.

Engelbaer prychnął.

- Geniusz. – Przewrócił oczami.

Cam przestąpił nerwowo z nogi na nogę.

- Wiesz coś, co przyda nam się w szukaniu go czy nie? – Powoli tracił już cierpliwość. – Nie interesuje mnie, że nie podoba ci się jego imię.

Engelbaer nie odpowiedział od razu. Najpierw podszedł do w połowie zwolnionej kanapy, a potem rzucił się na nią między Caell'a i Noah. Westchnął ciężko. Chłopcy wpatrywali się w niego zmieszani.

- Jeszcze raz powtórzę. Musicie najpierw opowiedzieć mi co się stało.

Chłopcy skinęli jednogłośnie głowami i zaczęli opowiadać.

Kiedy skończyli, Engelbaer chował głowę w rękach opartych na kolanach.

- Mówiłem mu, że trzeba było zostawić Tom'a tutaj. Nie to, że lubię się zajmować dziećmi, ale przynajmniej nie skończyłoby się to tak – jęknął. – Czyli mówicie, że najpierw ktoś próbował zabić go na Ziemi, a potem ktoś zaatakował jego partnera na straży i prawdopodobnie go porwał?

- Na miejscu znaleziono krew Ashton'a i kogoś jeszcze, ale nie znaleźliśmy jej DNA w kodzie. To dlatego nie było jego DNA w systemie? Bo Theo nie jest... człowiekiem?

- To nie jego krew. – Kiedy wszyscy spojrzeli na Engelbaer'a pytająco, wyjaśnił z kolejnym westchnieniem. – Połowa DNA Tom'a powinna być w bazie danych. On tylko w połowie nie jest... jednym z was.

- Więc to była krew sprawcy?

Engelbaer pokiwał głową.

- Prawdopodobnie.

- Heh. – Noah się uśmiechnął. – Theo nie dałby się bez walki.

- Mhm... – Engelbaer zdawał się zatopiony w myślach. – Czyli... – Westchnął. – Tom został porwany. Muriel pewnie właśnie go szuka. – Spojrzał na nich. – Nie pomogę wam. Nie możecie go znaleźć. Najlepiej zdajcie się na Muriel'a. Idiota powinien to naprawić – powiedział, a potem znów schował twarz w dłoniach i wydał z siebie jęk frustracji. – Cholerni łowcy. Nienawidzę tych dzieciaków.

- Łowcy? – powtórzył Cam.

- Mhm... Łowcy polują na takie dzieciaki, jak Tom. No, powiedzmy takie, jak Tom. Na dzieciaki półkrwi. Wiedziałem, że jest ryzyko, że jakiś łowca go znajdzie. Mówiłem Muriel'owi. On stwierdził, że z Everett'ami będzie bezpieczny. No, to jak go spotkacie możecie mu powiedzieć, że trochę się co do tego pomylił.

Cam przełknął ślinę.

- Co to wszystko znaczy? Theo żyje? Nic mu nie jest? Skoro to ten... łowca go zaatakował, czemu ty i Muriel jesteście pewni, że przeżył?

Engelbaer skrzyżował ręce na piersi.

- Tom jest... trochę wyjątkowy – powiedział. – Przez swój dość imponujący rodowód. Nie potraktują go, jak zwykłego mieszańca. Poza tym... nie, to tyle. Więcej wam nie powiem.

- Ale...

- Dość. – Engelbaer wstał w kanapy i spojrzał na wszystkich spod zmrużonych powiek. – Pewne rzeczy na temat Tom'a muszą zostać poufne. Gdyby wszyscy się dowiedzieli kto dokładnie spłodził tego dzieciaka, tylko więcej osób miałoby chrapkę na jego życie. Nawet jeśli... – Westchnął. – Musicie zaufać Muriel'owi. Sporo dzisiaj na niego narzekałem, ale poza wybraniem głupiego imienia dla dziedzica... ekhm, dla Tom'a, właściwie porządny z niego anioł.

- Porządny? – To Caell się odezwał. Wpatrywał się w swoje buty, a jego głos był niepewny. – Muriel, który spowodował śmierć ludzi w tamtych klatkach, prawie doprowadził do końca świata i chciał zabić moich rodziców to... porządny anioł? I ufasz mu?

Engelbaer skinął głową bez mrugnięcia.

- Nie ufam ludziom, którzy mieli za łatwo w życiu. Takimi łatwo można manipulować, jeśli pokaże im się choć trochę bólu. Muriel sporo przeszedł. Ufam mu. I ty też powinieneś, Caell. W każdym razie, on uważa cię za przyjaciela.

Caell zamrugał na to, zaskoczony.

- Skąd wiesz...

- Opowiadał mi o tobie. Sporo. – Engelbaer, po raz pierwszy odkąd go poznali, zaśmiał się. – Dziecko jego najbardziej wkurzających wrogów z przeszłości. Utalentowany dzieciak. Jedna z najciekawszych osób, jakie poznał. Przyjaciel. Ładny dzieciak w bezsensownych ciuchach. To wszystko to rzeczy, które w jakimś momencie o tobie powiedział. Chyba cię lubi. Nie sądzisz? – Oczy się mu śmiały.

Caell patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami. Noah za to wpatrywał się w Caell'a, wyraźnie zmieszany.

- Cała ta historia... – odezwał się Jessie. – To wszystko... nie ma sensu. Nie rozumiem. Kim jest Theo? Kim ty jesteś? Dlaczego ktoś na niego polował i dlaczego Muriel i ty wybieraliście mu imię? To Muriel oddał Theo na wychowanie rodzinie Cam'a? Dlaczego? Niczego się właściwie nie dowiedzieliśmy, poza tym, że teraz wiemy, jak dużo nie wiemy.

Engelbaer wpatrywał się w niego chwilę, po czym wzruszył ramionami.

- Nie wchodząc w szczegóły, których nie chcę wam zdradzić, mogę powiedzieć tyle, że Tom jest kimś, w kim ja i Muriel pokładamy nadzieję. Nie za dużą, oczywiście, bo ten świat jest szalony i pewnie nic ostatecznie dobrze się nie skończy, ale uznaliśmy, że skoro już dzieciak przyszedł na świat, to może warto by schować go przed ludźmi, którzy woleliby upewnić się, że nigdy nie wejdzie im w drogę. Ja chciałem, żebyśmy ukryli go tutaj, Muriel twierdził, że na Ziemi będzie bezpieczniejszy. Wiemy oczywiście jak to się skończyło. Kim jest Theo? Mieszańcem. Moich ludzi i waszych ludzi. Kim są moi ludzie? Cóż, tego nie mam zamiaru wam wyjaśniać. Nie jestem aż tak nielojalny wobec swoich, żeby opowiadać o nas trójce żołnierzy, Everett'owi i... kimkolwiek jest ten chłopiec z workami pod oczami, który nie mam pojęcia, co tu robi.

Chłopcy popatrzyli po sobie, chyba wszyscy niepewni, co teraz powinni zrobić. Engelbaer rozwiązał ich problem, znów celując w nich pistoletem.

- Myślę, że możecie się już zbierać – powiedział, bez chłodu w głosie, na który mogłyby wskazywać broń w jego ręce i beznamiętny wyraz twarzy. – I tysiąc kłów poproszę za moje usługi. – Wyciągnął wolną rękę w stronę Caell'a. – To chyba nie za duży wydatek dla dzieciaka króla?

Caell zacisnął usta w wąską kreskę, ale sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej pojedynczą monetę. Cam zaniepokoił się, że chłopak znów ma zamiar kłócić się z mężczyzną, ale okazało się, że po prostu nie znał się na piekielnej walucie.

- Nie mam przy sobie tysiąca kłów. Wiesz, jak na dzieciaka króla przystało, płacę w krysztale. – Caell wstał z kanapy i podszedł do Engelbaer'a na odległość pół kroku, patrząc mu w oczy z nieufnością wypisaną na twarzy. Potem złapał mężczyznę za rękę, w której ten nie trzymał broni, i wcisnął mu połyskującą światłem monetę w dłoń. Zmrużył oczy z ewidentną złością, ale kącik ust drgnął mu delikatnie. – Reszty nie trzeba – powiedział, puścił dłoń mężczyzny i odwrócił się na pięcie w stronę wyjścia. – Niczego sensownego się od niego nie dowiedzieliśmy – mruknął pod nosem.

Engelbaer odprowadził chłopaka wzrokiem do drzwi, przy których ten się zatrzymał z ręką na klamce.

- Chodźcie – powiedział Caell, rzucając reszcie chłopców wyczekujące spojrzenie. – Nie dowiedzieliśmy się od niego nic na temat tego, jak możemy znaleźć Theo. Sami musimy to zrobić.

Cam widział, że chłopakiem targają emocje i sam czuł złość do Engelbaer'a, bo mężczyzna zdecydowanie wiedział coś więcej, tylko nie chciał im powiedzieć. Mimo to nie miał zamiaru pozwolić tym emocjom wejść mu w drogę. Nie ruszył do drzwi, tylko w stronę Engelbaer'a. Stanął przed nim, ledwie powstrzymując się przed złapaniem go za koszulę i potrząśnięciem nim.

- Proszę – wykrztusił. – Powiedz nam, jak możemy go znaleźć.

- Nie możecie – odpowiedział jednak Engelbaer. Jego mina wyrażała niemal współczucie. Mężczyzna podszedł do łóżka stojącego pod ścianą i położył na nim monetę z kryształu, którą dostał od Caell'a. Pościel wokół niej natychmiast zabarwiła się na czerwono. Engelbaer strzepnął dłonią, w której trzymał przed chwilą monetę, posyłając na podłogę jeszcze więcej krwi. Rzucił Caell'owi spojrzenie, które równie dobrze mogło wyrażać irytację, co rozbawienie, a Caell odpowiedział uniesionym podbródkiem i błyskiem triumfu w oczach. Z jakiegoś powodu musiał wiedzieć, że kontakt z kryształem zrani mężczyznę, choć Cam nie miał pojęcia dlaczego. Przede wszystkim jednak, mało go to obchodziło.

- Co to znaczy, że nie możemy go znaleźć? Powiedziałeś, że Muriel prawdopodobnie poszedł go szukać. Czemu my nie możemy? – zapytał, najbardziej na świecie chcąc tylko poznać odpowiedź na to pytanie. – Czemu nie możemy go szukać?

Engelbaer posłał mu spojrzenie, które już z pewnością wyrażało współczucie.

- Bo Tom'a nie ma tutaj – powiedział. – Najprawdopodobniej.

- „Tutaj" to znaczy? – Cam się nie poddawał. – Tutaj, czyli w Piekle? Niebie? Czyśćcu? Na Ziemi?

Engelbaer'owi drgnął kącik ust.

- Myślę, że znasz odpowiedź na to pytanie.

Cam zmrużył oczy.

- Naukowcy nie odkryli życia pozaziemskiego – powiedział, unosząc brew. – Inne planety więc raczej odpadają...

Engelbaer zamrugał. A potem wybuchnął śmiechem.

- Jeszcze nikt nigdy nie wziął mnie za kosmitę.

- Nie możesz być kosmitą – po raz pierwszy odezwał się Ari. – Ani czymś innym niż anioł lub człowiek. Stwórca stworzył jedynie te dwie rasy na swoje podobieństwo.

Engelbaer spojrzał na niego z lekkim uśmiechem na ustach.

- A kto twierdzi, że było inaczej? – rzucił zagadkowo.

Ari zmarszczył brwi, tak samo jak Cam.

- Posłuchajcie – Engelbaer spoważniał. – Zaufajcie Muriel'owi. Widzę, że zależy wam na Tom'ie i boicie się o niego, ale naprawdę nie możecie teraz nic zrobić. Gwarantuję wam, że chłopak przeżyje, a Muriel prawdopodobnie sprowadzi go z powrotem. Nawet gdyby udało wam się ruszyć w ślad za waszym przyjacielem, a gwarantuję wam, że to się nie stanie, nie udałoby się wam sprowadzić go z powrotem przed końcem tego świata.

- Nie interesuje mnie, jak bardzo to niemożliwe. – Cam zacisnął zęby. – Powiedz mi tylko gdzie jest Theo!

Motywacja Cam'a nie zrobiła na Engelbaer'ze wrażenia. Pokręcił tylko głową z niemal smutnym wyrazem w oczach.

- Nie tutaj – powtórzył jedynie.

***

Pierwszym zmysłem, który się w nim rozbudził był zmysł równowagi. Zdecydowanie czuł kołysanie – lekkie, w górę i w dół i odrobinę na boki. Potem dotarły do niego zapachy – siarka? Przyjemny chłód na skórze. Cisza i niewiele głośniejsze w niej kroki. I wreszcie, zanim jego rozespany umysł wypełniły wspomnienia, uderzył go ból.

Krzyknął zanim otworzył oczy. Wciąż tam były. Na jego nadgarstkach, ograniczając ruchy. Kajdanki palące żywym ogniem.

- Zdejmij to ze mnie! – wrzasnął, szarpiąc się do tyłu. Atak z zaskoczenia, choć nieplanowany, zadziałał. Theo wylądował na plecach na ziemi, uwalniając się od chłopaka, który niósł go nieprzytomnego na baranach. Niestety, w żaden sposób nie mógł uwolnić się od kajdanek. – Zdejmij je! – krzyczał, chcąc walczyć, ale ostatecznie będąc w stanie tylko skulić się na ziemi. Nie mógł uwierzyć, że jego dłonie wciąż były złączone z nadgarstkami. Na skórze nie miał nawet śladu oparzenia.

- Nic ci nie jest – odezwał się morderca-skurwysyn, stojąc nad nim i przyglądając się mu bez szczególnych emocji wypisanych na twarzy. – Nie zostawiły ani śladu – kontynuował, jakby Theo nie zwijał się właśnie na ziemi w cierpieniu. – Ten ból... musi siedzieć w twojej głowie. Nie ma ani śladu, ani kropli krwi – powiedział. A kiedy Theo nie zareagował na jego słowa, kucnął obok niego na ziemi i złapał go za ręce. – Widzisz?

Theo widział. Widział, ale jakie, kurwa, miało znaczenie to, że widział swoją skórę nietkniętą pod obręczami kajdanek, jeśli czuł, jakby ta topiła się pod ich dotykiem?

- Zde-Zdejmij je... - powtórzył, nie mogąc powstrzymać drżenia głosu.

- Nic ci nie jest. A ja nie mogę po prostu cię uwolnić i pozwolić ci uciec. Więc uspokój się.

Theo spojrzał na chłopaka z furią, zaciskając zęby tak mocno, że słyszał nieprzyjemne chrupanie kości w uszach. Mimo bólu i wściekłości, zwrócił jednak uwagę na pewien szczegół. Nieznajomy wyglądał na więcej niż zmęczonego. Oczy miał wyraźnie podkrążone, a wokół jego szyi biegła paskudna rana, którą musiał zostawić wcześniej łańcuch. Może byłby w stanie wygrać z tak osłabionym chłopakiem?

Spróbowałby. Gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, ledwie był w stanie sklecić jakieś koherentne myśli dopóki miał na sobie kajdanki. Po drugie, może nawet ważniejsze, nie miał pojęcia gdzie jest i jak wrócić do miasta. To znaczy, wiedział dokładnie gdzie jest – w cichej, ciemnej pustce, z pewnością daleko poza murami Piekła – ale ta wiedza w niczym mu nie pomagała. Gdyby udało mu się zabić albo pozbawić przytomności swojego porywacza, prawdopodobnie skończyłby w żołądku demona, zbyt zmęczony niekończącą się tułaczką po otchłani, żeby walczyć. Choć czuł wobec skurwysyna, który go tu przywlókł tylko nienawiść i chęć mordu, jego jedyną właściwie szansą powrotu do cywilizacji był na tę chwilę właśnie on.

- Zdejmij je, to się uspokoję – wydyszał, ledwie wydobywając z siebie głos. Twarz chłopaka patrzącego na niego z góry rozmazywała mu się z bólu przed oczami.

- Nie. – Chłopak z pewnością nie był gadułą.

- Zdejmij je, to będę grzeczny – powtórzył Theo, zaciskając powieki, zęby i pięści, próbując powstrzymać bezradny krzyk i płacz, na który mu się zbierało. – Nie mam dokąd uciec. Nie wiem, gdzie jestem. Bez ciebie tu zginę – przedstawił logiczne argumenty gorączkowo.

- Instynkt każe ci walczyć – chłopak najwyraźniej nie miał w nawyku wierzyć swoim ofiarom na słowo. – Będziesz próbował uciec, nawet jeśli nie masz dokąd – stwierdził chłodno. A potem dodał cicho, jakby do siebie: – Coś o tym wiem.

Theo był już na skraju zniżenia się do błagania przez łzy. Pewnie zrobiłby to, gdyby nie świadomość, że psychopatycznego mordercy nie można było wziąć na litość. Chłopak nie miał zamiaru uwierzyć ani w jego słowa, ani inteligencję, więc Theo musiał przekonać go o swojej bezbronności w bardziej praktyczny sposób.

Ostatkiem sił przeczołgał się po ziemi bliżej kucającego chłopaka. Ten zmrużył oczy i położył dłoń na rękojeści swojego złamanego miecza przytroczonego do biodra. Theo podniósł ręce spętane kajdankami.

- Proszę – powiedział, pozwalając w końcu łzie spłynąć po policzku, żeby dodać sobie wiarygodności i odwrócić uwagę chłopaka. Nie zakładał, oczywiście, że prośba zadziała i zdziwił się, kiedy zobaczył błysk emocji w oczach mordercy. Nie zamierzał jednak postawić na nim kart, ani zmieniać swojego planu. Utrzymując wzrok chłopaka na swojej twarzy te parę sekund, sięgnął spętanymi rękami swojego, miał nadzieję, wybawienia. Choć ręce mu drżały, złapał za rękojeść miecza nieznajomego szybkim ruchem i zerwał się do przodu.

Ledwie cokolwiek poczuł, kiedy długie wąskie ostrze przeszyło jego ciało. Pchnięcie odebrało mu oddech, ale ból przebitego mieczem brzucha nie przerósł cierpienia spowodowanego kajdankami. Padł znów na ziemię, zaniósł się kaszlem z krwią, ale dalej był w stanie myśleć tylko o pozbyciu się tego narzędzia tortur ze swoich nadgarstków.

- Nie-e... dam ra-rady... u-ciec z taką raną... – wykrztusił, patrząc na ostrze wychodzące z jego ciała i nie czując w związku z tym ani bólu, ani przerażenia. – Zde-Zdejmij je... – powtórzył i zacisnął powieki z ostatnią nadzieją.

Pomyślał, że ma już omamy, kiedy poczuł dotyk ciepłych rąk na swoich nadgarstkach. Nie drgnął, ani nie wziął oddechu zanim nie usłyszał metalicznego szczęku i nie doznał wreszcie tego najpiękniejszego uczucia na świecie. Braku bólu.

Kiedy chłopak zdjął mu kajdanki, Theo obrócił się na plecy z zamkniętymi oczami. Nigdy wcześniej nie czuł się tak błogo. Jego mięśnie rozluźniły się, chłód otchłani był niewiarygodnie przyjemny na spoconej skórze. Ulga bez wątpienia była najlepszym uczuciem, jakiego można było doświadczyć. Niestety, ta nie trwała długo.

- Aaał! – Theo krzyknął i niemal zerwał się z ziemi, kiedy nowa fala bólu go zaatakowała. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą ciemnowłosego chłopaka z zakrwawionym mieczem w ręce i dziwnym wyrazem twarzy. – Mogłeś to zrobić delikatniej – jęknął Theo, uświadamiając sobie, że właśnie wyciągnięto mu z brzucha dość długi miecz, który sam sobie wbił w swoje wnętrzności.

- Jesteś szalony – skomentował nieznajomy, wycierając zakrwawione ostrze w swoje ubranie. Potem wstał i pochylił się w stronę wciąż leżącego na ziemi Theo, wyciągając rękę. – Możesz iść?

To był dziwny widok. Gdyby nie sytuacja, Theo mógłby pomyśleć, że właśnie jakiś tajemniczy, przystojny chłopak oferuje mu pomoc po tym, jak się przypadkiem przewrócił. I choć obecna sytuacja nie miała z tym sielankowym scenariuszem nic wspólnego, a on najchętniej rzuciłby się na mordercę i udusił go własnymi rękami, był w tej chwili zbyt słaby, żeby zgrywać twardziela. Złapał za dłoń chłopaka i pomógł sobie wstać. Oczywiście, ledwie mógł ustać na nogach. Zachwiał się i nieznajomy musiał go podtrzymać. Przerzucił sobie jego rękę przez ramię, prawie jakby pomagał pijanemu przyjacielowi dotrzeć do domu po imprezie.

- Gdzie idziemy? – Theo chciał wiedzieć, kiedy ruszyli, dość ślimaczym tempem.

Został zignorowany.

- Nie powiesz mi, czego ode mnie chcesz? – Theo po raz pierwszy w życiu nie miał ochoty się nie odzywać. – Zabiłeś mnie, próbowałeś zabić drugi raz, a teraz ciągniesz mnie donikąd. Spoko byłoby wiedzieć chociaż po co.

- Zrobiłem ci coś kiedyś? W poprzednim życiu? – próbował dalej. – Nieświadomie wybiłem całą twoją rodzinę? Nadepnąłem na kota? Spodobałem ci się i nie mogłeś pogodzić się ze swoją seksualnością, więc postanowiłeś mnie zabić?

Chłopak w końcu zareagował, ale tylko rzuceniem mu zmieszanego spojrzenia. Theo miał ochotę nim potrząsnąć. Gdyby to zrobił, niestety obaj by się teraz przewrócili.

- Życie jest dla ciebie takie ważne? – chłopak w końcu się odezwał, zadając jednak najidiotyczniejsze pytanie na świecie.

- Ja pierdolę – Theo jęknął i postanowił w duchu już więcej się nie odzywać. Koleś miał nierówno pod sufitem i chyba wszelkie próby dowiedzenia się czegoś od niego były skazane na porażkę.

- Twoja śmierć skończyła się tylko tym, że znalazłeś się tutaj. To takie ważne? – Chłopak teraz najwyraźniej postanowił się rozgadać.

Theo zacisnął zęby. No raczej nie miał zamiaru na to odpowiadać.

- Nie lepiej ci było tu? – chłopak mówił dalej. – Jak ci się żyło na Ziemi? W świetle Słońca?

Theo spojrzał na niego spode łba.

- Chujowo – przyznał. – Ludzie mnie wkurwiali, słońce piekło w oczy. Ale to nie znaczy, kurwa, że miałeś prawo mnie zabić!

Chłopak przez chwilę nie odpowiadał, a potem wypalił kolejnym absurdem.

- To, że żyjesz nie znaczy, że miałeś prawo się urodzić – powiedział.

Theo odrobinę opadła szczęka.

- O tak, siedemnaście lat temu zdecydowałem, że się urodzę. Masz rację, mogłem słuchać się prawa, które tego zakazuje!

- Nikt nie może zdecydować czy się urodzi czy nie... – Chłopak brzmiał na szczerze zmieszanego, za co Theo miał w tej chwili ochotę go zamordować bardziej niż za wszystko, co ten zrobił do tej pory. Ludzie, którzy kompletnie nie rozumieli sarkazmu doprowadzali go do szału. – To nie znaczy, że twoi rodzice nie złamali prawa, pozwalając ci się urodzić.

- Aha. – Theo naprawdę miał ochotę podłożyć chłopakowi nogę. Powstrzymywał go tylko fakt, że wylądowałby na ziemi razem z nim. – Czyli przez to, że oni złamali prawo, o jakimkolwiek prawie mówisz, bo nigdy o takim nie słyszałem, to ja jestem winny? Zajebiste poczucie sprawiedliwości masz, nie powiem.

Chłopak nie spojrzał na niego, tylko powiedział chłodno:

- Prawo nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością.

Theo uniósł jedną brew.

- W czymś się zgadzamy – stwierdził. – A nie wolałbyś... – Przełknął ślinę, wiedząc że raczej żadne słowa nie przekonają chłopaka do zmiany planów co do jego osoby, ale postanawiając się kłócić mimo to. – Nie wolałbyś trzymać się raczej sprawiedliwości niż prawa, które, jak mówisz, nie ma z nią nic wspólnego?

Kącik ust chłopaka drgnął, choć ten wbijał niewzruszony wzrok przed siebie.

- Mówisz, jakby coś takiego jak sprawiedliwość istniało w tym świecie.

Theo otworzył usta, ale zabrakło mu argumentów. Słowa chłopaka były w każdym możliwym sensie pokręcone i nietrafione, ale nie umiałby się z nim nie zgodzić. Nawet jeśli takie chore podejście do sprawy było idiotycznie niepraktyczne. Sprawiedliwość, jak każdy ideał, była abstrakcją, do której ludzie powinni dążyć i dążyli, ale nigdy do końca nie dochodzili. Problem mordercy-skurwysyna polegał na tym, że on najwyraźniej uznał jakiekolwiek próby dążenia do tego ideału za bezwartościowe.

- Nic mnie tak nie wkurwia, jak popaprańcy, którzy nie wiedzą, że są popaprani – powiedział Theo. – I w ogóle, w dupie mam twoją filozofię i twoje prawo. Nie możesz mi po prostu powiedzieć gdzie idziemy?

Chłopak przystanął i spojrzał na niego. Czyżby słowa Theo go poruszyły?

- Już tu jesteśmy – oczywiście, że nie.

Theo zmarszczył brwi i oderwał wzrok od twarzy chłopaka, żeby się rozejrzeć.

Oczywiście, ani śladu cywilizacji. Tylko ciemność, chłód, cisza i...

Zakręciło się mu w głowie. Dłuższy czas nie wiedział na co patrzy. Stali po prostu na brudnej, czarnej ziemi, otoczeni nicością i odległymi krzykami demonów. Za ich plecami pewnie znajdowało się Piekło. Bo przed nimi znajdowało się nic.

Nic. Czy może dokładniej, koniec. Theo nie próbował sobie wyobrazić wcześniej, jak może wyglądać krawędź świata, ale gdyby ktoś kazał mu to opisać, pewnie powiedziałby coś w rodzaju „przepaść, za którą nie ma nic". Logicznie rzecz biorąc jednak, to po prostu nie mogło tak wyglądać. Nie mogło być niczego za przepaścią, skoro miała być ona ostatnią rzeczą na świecie. Ostatnim punktem w przestrzeni, za którym nie mogła rozciągać się żadna pustka. I tak właśnie było.

Theo cofnął się o krok, jego ręka zsunęła się z ramienia podtrzymującego go chłopaka i upadł na ziemię. Nie oderwał jednak oczu od widoku przed sobą. Najprościej można by opisać to, co widział słowem „ściana", ale w żaden sposób nie oddawałoby to dziwaczności tego, na co patrzył. To nie tak, że „podłoga" i „sufit" kończyły się tutaj i łączyła je ze sobą jakaś „ściana". Ziemia i sklepienie złączały się w jedno, co powinno wyglądać dość zwyczajnie, ale tak nie było. „Ściana", na którą patrzył była zakrzywiona, a jednocześnie prosta i gładka. Falowała, a jednocześnie stała nieruchomo, jakby postawiono ją na początku czasu, albo właśnie teraz. Widział tylko czerń, ale biło od niej światło. Czuł przerażające przyciąganie, a jednocześnie bez problemu siedział wciąż na ziemi, nie odrywając wzroku od dosłownego końca świata.

Znał opowieść o mitycznym przodku swojej rodziny. Czy raczej rodziny Cam'a. Ewa, nie mogąc mieć dzieci po swojej pierwszej śmierci, udała się na poszukiwanie krańca świata. Po długiej wędrówce przez nicość i ciemność, odnalazła go. Kiedy rzuciła się w przepaść, jej ciało zniknęło, a dusza powróciła na Ziemię, dając życie przyszłemu królowi Piekła, który z kolei spłodził następne pokolenie Everett'ów. Theo nie miał pojęcia ile z tego rzeczywiście było prawdą, ale pewne fakty były niepodważalne. Even istniał. Everett'owie istnieli. Kraniec świata też. To mogło oznaczać tylko jedno.

- Zginę – szepnął, rozumiejąc już, co chłopak chciał zrobić, wciąż jednak nie mając pojęcia po co. – Nie jestem prawdziwym Everett'em – mówił gorączkowo, dosłownie patrząc swojej śmierci w oczy. Jeśli chłopak wepchnie go w tą ścianę dziwnej, zakrzywionej, zapadającej się w sobie i nieruchomej materii, jego ciało zostanie rozbite na atomy, a dusza wróci na Ziemię. Zginie. Pozostanie po nim jedno wspomnienie w głowie osoby, która nie będzie nim. – Czemu ja... Po co ty... Nie chcę...! – krzyknął i zerwał się na nogi. Od razu jednak ból i niemoc powstrzymały go. Krew wypłynęła mu z ust i rany po mieczu. Morderca złapał go i pociągnął znów w stronę krawędzi.

- Mówiłeś coś o byciu grzecznym – powiedział, z łatwością radząc sobie z rannym Theo. – Nie można ci ufać.

- Jasne, powinienem grzecznie dać się zabić, bo obiecałem! – Theo poczuł jeszcze ostatnią falę złości przed tym jak wszystko przesłonił paraliżujący strach. – Nie chcę umierać... – wykrztusił, patrząc jak zabójcza ściana nicości zbliża się do niego, zabierając coraz więcej jego pola widzenia.

- Umierać? – Morderca powtórzył, jakby nie rozumiał. – Gdyby zabicie cię było takie proste, już dawno bym to zrobił.

- A co niby innego próbujesz zrobić?! – wrzasnął Theo, szarpiąc się, ale bez skutku. Chłopak trzymał go mocno, zbliżając się z nim do krawędzi.

- Zabrać cię ze sobą – odpowiedział.

- Dokąd niby?!

Morderca przybrał minę, która nie przystała takiemu tytułowi. Przez chwilę wyglądał na zasmuconego, a może nawet przestraszonego.

- Do domu – powiedział.

Potem postawił ostatni krok przed siebie, a jego noga zamiast uderzyć w ścianę lub zniknąć za nią, jak za przesłoną odgradzającą ich od przepaści, stanęła na niej i nagle cały świat obrócił się. Ściana stała się podłogą, sklepienie i ziemia zlały się w jedno, wszystko pochłonęła ciemność, a przyciąganie, które Theo wcześniej wyczuwał, ale z łatwością mu się opierał stało się miażdżącą siłą, która wciągnęła go pod powierzchnię.

Pod powierzchnię ciemnej, falującej... wody?

__________________

Hejka :3 Coo myślicie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro