Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VIII - Imię jego ofiary

- Nie możesz tak po prostu wyjść!

Heaven miał absolutną rację. Cameron natychmiast wybiegł za aniołem z gabinetu i złapał go za rękę. Obrócił go twarzą do siebie i wbił w niego wzrok, szukając w jego oczach fałszu albo wrogości.

- Wiesz coś o moim bracie – powiedział twardo. – Nie możesz stwierdzić, że wiesz, co się z nim stało, a potem uciec. – Czuł, że za mocno zaciska palce na nadgarstku chłopaka, ale nie był w stanie rozluźnić mięśni.

Spojrzenie Muriel'a nie wyrażało żadnych szczególnych uczuć.

- Nie powiedziałem, że wiem, co się z nim stało, tylko, że wiem, że żyje. Tylko tyle – odpowiedział, patrząc na Cam'a nieco z góry, mając nad nim przewagę kilku centymetrów.

- Ale to znaczy, że coś wiesz! – Cam nie powstrzymał się od podniesienia głosu. – Proszę – dodał, kiedy Muriel nawet nie drgnął na jego krzyk.

- I powiedziałem wam wszystko, co wiem. Dzieciak żyje. O innych sprawach was nie mogę zapewnić – powtórzył Muriel. – Powiedziałbym, że nawet wiem mniej niż wy. Nie mam pojęcia skąd wziął się w Piekle ani jak to się stało, że zniknął.

Cam nic z tego nie rozumiał. Chłopak zdecydowanie coś wiedział. Sam fakt, że w ogóle znał Theo już coś znaczył. Ta sytuacja nie miała ani grama sensu, chyba, że facet po prostu zmyślał. Ale jaki mógłby mieć w tym cel?

- Skąd znasz Theo? – Zza pleców Cam'a dobiegł głos Sky'a. Wszyscy zawtórowali mu pomrukami zgody. Cała szóstka stała w korytarzu, przysłuchując się rozmowie i gromiąc Muriel'a spojrzeniami.

Chłopak uwolnił rękę z uścisku Cam'a i założył ręce na piersi.

- Nie powiedziałbym, że go znam. To mocne słowo.

Wszyscy sapnęli z frustracji.

- Skąd wiesz o jego istnieniu? – zapytał Heaven, tonem ociekającym sarkazmem.

- Cóż – Muriel zmrużył oczy – muszę się najpierw zastanowić czy jest w ogóle sens cokolwiek wam mówić, skoro to właśnie wy go zgubiliście. Jesteście tak dobrzy w niszczeniu wszystkiego, czego się dotkniecie, że chyba sobie daruję – skończył, po czym odwrócił się na pięcie.

- Proszę! Theo to mój przyjaciel! – Wszyscy drgnęli zaskoczeni, kiedy Caell wyrwał się do przodu i złapał Muriel'a za rękaw płaszcza. Anioł nie wyrwał się mu, ale też nie odwrócił się w jego stronę. – Jeśli coś wiesz, proszę...

Atmosfera natychmiast zgęstniała od wiszącego w niej napięcia. Wreszcie jednak Muriel obrócił odrobinę głowę i spojrzał na Caell'a.

- Rhahar Engelbaer. Jeśli on coś wam powie, to jego sprawa. Ja nie chcę, nie mogę i nie mam czasu. Muszę... - Dotknął dłonią wisiorka na szyi. – Theos Marigold zniknął. Na bogów, to może oznaczać tylko kłopoty. Mam sprawy do załatwienia – oznajmił, po czym w końcu wyrwał się Caell'owi i ruszył korytarzem. Zanim zniknął za zakrętem dodał jeszcze: - Podziękujcie Lucyferowi za wkopanie nas w to bagno, bo musiał ożenić się nie z tym, z kim trzeba!

- Huh?! – Wszyscy poza Cam'em i Jessie'm krzyknęli z zaskoczeniem.

- A co ma do tego, do Diabła, mój ojciec? – odezwał się Sky.

- On coś pieprzy bez sensu – stwierdził Heaven.

- Ale dał nam nazwisko... - odezwał się cicho Caell. – Powiedział, że nie może nam czegoś powiedzieć...

- Powiedział też, że nie chce i nie ma czasu – przypomniał mu Noah. – Koleś mnie wkurza. Kto to w ogóle jest?

Na to pytanie Sky, Heaven i Kuba westchnęli równocześnie.

- Długa historia – powiedział blondyn.

- Nie aż tak. – Kuba wzruszył ramionami. – Muriel próbował raz zniszczyć świat, ale mu nie wyszło, a potem Stwórca go ustawił i teraz to taki nasz trochę kolega, z którym nie do końca się lubimy, ale w gruncie rzeczy to nie mamy powodu go nie lubić. Te chłodne uczucia to głównie przez traumę, którą nam zafundował. Tak w skrócie.

Caell i Noah zakrztusili się powietrzem na to wyjaśnienie. Cam i Jessie wymienili się spojrzeniami niezrozumienia i niepokoju.

- Czyli tak w skrócie – Kuba pokiwał głową, kiedy chyba przemyślał własne słowa – to jeśli on jest faktycznie naszym jedynym tropem do znalezienia Theo, to mamy trochę przerąbane.

***

Cam wbijał wzrok w sufit, leżąc w wielkim pałacowym łożu. Razem ze Sky'em, Kubą i resztą zmartwioną o Theo spędzili cały dzień na szukaniu osoby o nazwisku Rhahar Engelbaer, ale w końcu dogoniła ich noc i zmęczenie, więc postanowili się przespać. Heaven, a raczej Even, jak poprosił, żeby go nazywać, zaprosił Cam'a i Jessie'go do pałacu królewskiego, udostępniając im jedną z wytwornych sypialni. On najwyraźniej też założył, że są parą, bo w pokoju znajdowało się tylko jedno łóżko – ogromne, ale jedno. Albo królowa tak założyła, bo to w końcu do niej tak naprawdę należał pałac. Tak czy tak, nie powinno to Cameron'a obchodzić, bo miał ważniejsze sprawy na głowie. A jednak go to obchodziło. I wbijał wzrok w sufit, bo Jessie się przebierał. Theo zniknął i nie powinno Cam'a obchodzić nic poza tym, ale go obchodziło. To oznaczało, że mimo ciężkiego charakteru i mrocznej przeszłości Muriel'a, Cam jednak uwierzył w jego słowa.

Theo żył. Cokolwiek się wydarzyło, żył i to było najważniejsze. Świat nie zszedł na drugi plan tak bardzo jak wtedy, kiedy Cam naprawdę wierzył, że nigdy nie spotka już brata. Teraz żyła w nim nadzieja, która pozwalała mu poświęcać część uwagi innym sprawom. Na przykład nagim plecom przyjaciela, którym zdecydowanie się nie przyglądał, grzecznie wbijając wzrok w sufit.

- Jak dobrze mieć na sobie coś nieprzezroczystego! – odezwał się Jessie i dopiero wtedy Cam na niego spojrzał. Teraz wyglądał tak, jak zawsze. Bezrękawnik, spodnie. Żadnych skrawków skóry prześwitujących w miejscach, w których nie powinny prześwitywać. I do tego zielone oczy, pełne nadziei i determinacji. Cam tak bardzo rozumiał dlaczego facetom, którzy lubili facetów, podobał się Jessie. – Ty też powinieneś się przebrać.

Cameron zgodził się z nim pomrukiem, ale kiedy spróbował się podnieść, stwierdził, że nie ma na to siły i poddał się.

- Jutro – skapitulował.

Jessie zaraz skapitulował obok niego, rzucając się na łóżko twarzą w poduszkę.

- Jak dobrze – mruknął, a Cam mógł zobaczyć, jak napięte mięśnie jego karku i ramion rozluźniają się. – Tyle się dzisiaj wydarzyło, że po prostu nie mogę. Sorki, jeśli będę chrapał.

Cam poczuł, że podnosi mu się kącik ust.

- Jeszcze nigdy nie słyszałem, żebyś chrapał.

- Bo ze mną nie sypiasz. Zapytaj Mattias'a.

- A to nie był Robert?

- Cicho. – Jessie podniósł się na tyle, żeby zgromić go spojrzeniem. – Wcale nie zapomniałem imienia mojego chłopaka. To ty mieszasz mi w głowie.

- Hm... - Cameron uniósł brew z rozbawieniem. Słowa chłopaka można by odebrać na dwa sposoby. Cam mógłby przysiąc, że zobaczył na jego policzkach lekki róż.

- Nie tak... Nie w tym sensie! – zaprotestował Jessie, zamykając Cam'owi usta dłonią. – Mieszasz mi w głowie, bo wmawiasz mi, że nie pamiętam jak się nazywa mój chłopak. No. – Zmrużył oczy. Cam miał ochotę się roześmiać, ale ręka przyjaciela na ustach mu na to nie pozwalała. – Takiej władzy nade mną nie masz, żeby mieszać mi w głowie w innym sensie – zapewnił Jessie dumnym głosem. – Nawet z tymi ładnymi włosami.

Teraz Cam już nie wytrzymał i parsknął śmiechem, odpychając chłopaka, który zakneblował mu usta dłonią.

- Ładnymi włosami? Nic lepszego nie przyszło ci do głowy? Wyglądam jak smerf.

Jessie się śmiał, ale mrużył oczy.

- Smerf? A co to ma być? Znowu się naoglądałeś jakichś przestarzałych filmów?

- Stare filmy są świetne! – oburzył się Cam.

- Taa, jeśli lubi się rozwleczone hetero dramy i efekty specjalne zrobione kalkulatorem. – Jessie przewrócił oczami.

Cameron złapał się za serce w udawanym szoku.

- Co to za heterofobia? Masz coś do nas, szarych przeciętniaków?

- Oczywiście! – Jessie'mu śmiały się oczy. – Jak to tak, facet z kobietą?! Nie wypada!

Cam zaśmiał się, patrząc jak przyjacielowi poprawia się humor. Z jego oczu zniknęło na chwilę zmartwienie i był to nieoceniony widok.

- Tutaj chyba faktycznie heterofobia może istnieć – powiedział, nie chcąc kończyć rozmowy, która tak dobrze oderwała ich obu od czarnych myśli. – Chyba wszyscy, których do tej pory tu spotkaliśmy nie są hetero i jeszcze wszyscy biorą nas za parę. – Kiedy to powiedział, zapiekły go policzki, ale to zignorował. Nie było powodu do wstydu. To normalne, że ludzie mogli się czasem pomylić.

- Prawda. – Jessie pokiwał głową, leżąc na plecach i patrząc w sufit. – Może powinniśmy to naprostować. Jak wszyscy będą myśleć, że jestem z tobą, to nikogo nie zerwę. A każdy rozsądny człowiek musi przyznać, że Noah jest niezły.

W Cameron'ie natychmiast odezwał się sprzeciw.

- Dlaczego? – jęknął. – Czemu tobie zawsze muszą się podobać tacy... napaleńcy!

Jessie wybuchnął na to śmiechem.

- Powiem mu, że tak go nazwałeś. Chociaż coś w tym jest. A czemu tacy mieliby mi się nie podobać?

Cam miał ochotę w coś kopnąć.

- Bo... - sapnął z frustracją - ...zasługujesz na więcej! – Obrócił się do przyjaciela twarzą i skrzyżował z nim spojrzenie. – Poważnie – powiedział, faktycznie trochę poważniejąc. – Zasługujesz na kogoś... inteligentnego, fajnego, uprzejmego, zabawnego. I, no wiesz, kogoś komu na tobie zależy! – Wydąłby policzki, gdyby nie to, że wtedy wyglądałby jak dziecko.

- Taa... - Jessie uśmiechnął się pobłażliwie. – Znajdź mi kogoś takiego. A ja w międzyczasie spróbuję z Noah. – Puścił mu oczko i roześmiał się.

- Nie bierzesz poważnie tego, co mówię – oburzył się Cam.

- Nie – zaśmiał się Jessie. Potem spoważniał odrobinę. – Nie szukam jakiejś wielkiej miłości, wiesz? – powiedział. – Poza tobą... Theo i rodziną nie mam nikogo kogo mógłbym powiedzieć, że... kocham. Na razie... dobrze mi tak, jak jest. Kiedyś może... zakocham się w kimś... innym... To znaczy, w ogóle się w kimś zakocham i... i coś w tego będzie, ale teraz... Nie potrzebuję tego – powiedział i uśmiechnął się, obracając lekko głowę w stronę Cam'a. Przysunął się odrobinę i dotknął jego dłoni. Nie splótł ich palców, jakby trzymali się za ręce, tylko lekko dotknął jego dłoni wierzchem swojej. – Nie potrzebuję nic więcej – dodał cicho.

Cam'owi zaschło w ustach i poczuł mrowienie na skórze, tam gdzie stykała się z dłonią Jessie'go. Taki delikatny dotyk... był dziwny.

- Zasługujesz na więcej – odpowiedział, nie do końca wierząc w słowa chłopaka. Że można być zaspokojonym samym seksem. Albo przyjaźnią. Na pewno chciałby czegoś innego, ale po prostu... nie spotkał odpowiedniej osoby. Tak jak on. Sam nigdy nie był zakochany. Ale potrafił wyobrazić sobie to uczucie. To duszące uczucie, tą potrzebę dotknięcia tej szczególnej osoby. Znalezienia się bliżej...

Jessie podniósł się na moment i położył głowę na jego ramieniu, jak na poduszce.

- Dobrze mi tak, jak jest – mruknął jeszcze raz, przymykając oczy. A potem... zaczął cicho pochrapywać.

***

Even nie sądził, że uda mu się zasnąć. Jak zwykle, kiedy martwiły go jakieś poważne sprawy – czyli często. Dawno jednak nie czuł tego konkretnego rodzaju zmartwienia, o życie osoby, którą chciał chronić. Oczywiście, żył z myślą, że jego bliscy zawsze mogą paść ofiarą demona, ale tego typu zagrożenie nie wydawało się aż tak realne. Straż wzmocniona barierą Everett'ów radziła sobie dobrze, a na przyszłość mieli już plany, które powoli wdrażali. W mieście trwały nieustannie prace nad wznoszeniem wysokich filarów, na które kiedyś przeniosą miasto, na wypadek gdyby mury nie wystarczyły. A więc, strach o najbliższych zawsze czyhał gdzieś na krawędzi jego świadomości, ale coś takiego jak to, co wydarzyło się z Theo dawno go nie dotknęło. Dawno nie bał się o nikogo aż tak.

Obrócił się w łóżku po raz kolejny.

- Heaven... - usłyszał głos Sky'a i zaraz potem poczuł jego silne ręce oplatające go od tyłu w talii. – Wszystko w porządku?

Even wypuścił powoli powietrze. Bliskość męża dodawała otuchy, ale to nie otuchy potrzebował. Otucha nie mogła pomóc Theo, którego Diabeł wie co spotkało.

- Wszystko ok – powiedział tylko. – Po prostu nie mogę spać. Sorki, że się wiercę.

Sky przyciągnął go mocniej do siebie.

- Też nie śpię – mruknął. – To dziwne, prawda? Znamy go ile, miesiąc? Trochę dłużej. A boimy się o niego jak o nasze dziecko.

Even pokręcił głową, szeleszcząc poduszką.

- Po pierwsze, my sobie miłość wyznaliśmy po jakichś trzech miesiącach, tak że wiesz. Po drugie... chyba się zestarzeliśmy. Każdego traktujemy jak nasze dziecko – powiedział, śmiejąc się bezgłośnie.

- Ha? – Sky się oburzył. – Do starości brakuje nam jakichś paru miliardów lat. Dwójka najstarszych ludzi na tym świecie właśnie ma randkę na szczycie Everestu, a to może świadczyć co najwyżej o kryzysie wieku średniego.

Even znów zaśmiał się cicho.

- Sky, najstarszymi „ludźmi" to oni nie są... To para zakochanych istot mitycznych, która musiała spędzić wcześniej setki tysięcy lat osobno.

- Ha, a pamiętasz, że sam mnie kiedyś nazwałeś, co to było... postacią historyczną? Do starości mi jeszcze daleko – stwierdził Sky. – Theo po prostu... polubiłem go. Nie wiem co w nim było takiego, ale polubiłem go.

- Co w nim było to chyba za dużo sarkazmu i przekleństw... ale też go polubiłem. I do tego był śliczny jak aniołek. Prawie jak nasze dziecko. – Even z wiekiem zauważył, że ma słabość do dzieci, a szczególnie tych z uroczymi buziami. Nie w jakimś obrzydliwym sensie, oczywiście. Chciał je po prostu wszystkie przytulić, a najlepiej adoptować. Cass miał chyba rację, jak kiedyś powiedział mu, że ma silny instynkt macierzyński. – Uh, teraz tęsknię za Caell'em. Pamiętasz jeszcze jak kiedyś spał z nami w łóżku? Teraz to się melduje raz na miesiąc.

- Jak spał z nami w łóżku? – Sky zaśmiał się cicho. – Chyba jak kiedyś myśleliśmy, że go zabiliśmy...

O nie, Even dobrze pamiętał.

- Cii... La... lala? – próbował, kołysząc zawiniątko w rękach i chodząc w tę i z powrotem po pokoju. – Skyyy... nie wiem czego ono chce – już się poddawał. – Zjadło, wysikało się, zrobiło kupę... Co jeszcze może chcieć takie małe coś?? A nie przestaje płakać... i teraz mi się już chce płakać.

Sky podszedł do niego od tyłu i wyciągnął rękę, żeby pogłaskać maleństwo po główce.

- Może... wyczuwa, że nie jesteśmy jego prawdziwymi rodzicami? – zapytał, kładąc Evenowi brodę na ramieniu.

- Haa? My? Jak my nie jesteśmy jego prawdziwymi rodzicami to nikt nie jest, bo ci „prawdziwi" go nie chcą. Nie mów takich rzeczy. Patrz, płacze głośniej – zauważył i wrócił do kołysania maleństwa.

- Może płacze głośniej, bo mówisz za głośno... - zaczął Sky i Even nie dał mu skończyć.

- Pewnie, moja wina – prychnął, obrócił się i wcisnął dziecko w ręce chłopaka. – Może tobie lepiej pójdzie.

Na twarzy Sky'a natychmiast odmalowała się panika.

- Ja nie—

- Musisz nauczyć się je trzymać na rękach! – Even wsparł ręce na biodrach, nie zamierzając odpuścić. Sky wręcz panicznie bał się brać maleństwo na ręce, jakby to był jakiś mały kosmita, a nie dziecko.

- Ale Heaven... proszę, ja nie wiem jak... - Sky mamrotał z przerażeniem, trzymając maleństwo sztywno i wlepiając w nie spojrzenie szeroko otwartych oczu. – Co jak je zabiję? – powiedział, zbyt poważnym tonem.

- To arystokrata – przypomniał mu Even. – Ich się nie da zabić.

Sky spojrzał na niego z absolutnym przerażeniem.

- Myślisz, że jest tak źle? – szepnął.

Even parsknął śmiechem. Sky z dumnego księcia stawał się przy dziecku trzęsącą się ze strachu galaretką.

- Nic mu nie zrobisz, tylko trzymaj je bardziej... tak. Mhm. I pamiętaj o główce.

- Tobie lepiej to idzie... - mamrotał Sky, całkowicie skupiony na zadaniu. – Gdzie się tego nauczyłeś?

Even uniósł brwi z pobłażaniem.

- Tego nie trzeba się uczyć. To czysta logika...

- Może dla ciebie. Jesteś do tego chyba stworzony...

Evenowi wpłynął na usta niekontrolowany uśmiech.

- Tak myślisz? – podszedł do chłopaka, żeby dać mu całusa. – Słodko.

Sky spojrzał na niego tym spojrzeniem.

- Sam jesteś słodki...

- O nie, mowy nie ma. – Even odsunął się o krok dla podkreślenia swoich słów. – Co z dzieckiem...

- Położymy je do łóżeczka w jego pokoju.

- Kiedy płacze? – oburzył się Even.

Sky'owi zapał zgasł w oczach.

- Racja – przyznał. Zakołysał maleństwem i odgarnął mu rzadkie, białe włoski z czoła. – Co się dzieje, słońce? Masz takich wspaniałych, seksownych rodziców. Czego ci jeszcze brakuje?

W Evenie wezbrał jednocześnie śmiech i rozczulenie.

- Imienia – powiedział. – Brakuje mu.

- Aha, i na pewno dlatego płacze. – Sky zaśmiał się. – Ale fakt faktem, zasługuje na coś lepszego niż „maleństwo".

- Mhm... - Even zamyślił się i klapnął na łóżko. Sky się przyłączył kładąc maleństwo między nimi. – Musimy się w końcu na coś zdecydować.

Sky pokiwał poważnie głową.

- Myślałem o Lucy... - zaczął Even, ale Sky natychmiast się skrzywił.

- Co, na cześć mojego taty? W życiu. Nie chcę, żeby wyrosło na tak nierozgarniętego człowieka!

Even zaśmiał się i przyznał mu w duchu rację. Lucyfer, choć był świetny, pewnie nie był najlepszym wzorem do naśladowania pod niektórymi względami.

- Może coś w stronę Kuby? Jacob? Jamie? Kuba to już moje kochane dziecko... - zaproponował.

Sky pokręcił powoli głową.

- Chcesz żeby wyrosło na kogoś kto zadowoli się takim Cass'em?

Even sapnął z wrażenia.

- Faktycznie!

- Poza tym, Jacob czy Jamie są trochę zbyt...

- Mhm, racja – Even się zgodził. – No, imię to imię, i zawsze też można zmienić jak coś, ale może lepiej nie wybierać czegoś tak stereotypowo chłopięcego albo dziewczęcego...

- No właśnie... - Sky zamilkł i przygryzł wargę, przez chwilę wbijając wzrok w pościel i marszcząc brwi, jakby próbował się zebrać, żeby coś powiedzieć. Even czekał cierpliwie z zaciekawieniem. – Myślałem... - Sky urwał i przełknął ślinę. – Myślałem nad imieniem „Caell". Z dwoma L na końcu wygląda dość... neutralnie. I ładnie brzmi. Ale...

- Podoba mi się. – Even się uśmiechnął, choć wiedział dlaczego Sky'owi tak trudno było to zaproponować. – Dobrze by było, gdyby maleństwo wyrosło na taką odważną osobę.

Sky drgnął na te słowa.

- Przepraszam – szepnął po chwili ciszy. – Ale dalej nie żałuję, że cię wtedy powstrzymałem. Ja... - spojrzał Evenowi w oczy. – Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.

Even przełknął ślinę. Wspomnienie śmierci młodego anioła wciąż go bolało po pięciu latach, ale rozumiał Sky'a. Ochronę najbliższych ma się po prostu we krwi. Wszyscy inni są na drugim miejscu.

- Ja też nie wyobrażam sobie życia bez ciebie – powiedział, wyciągając rękę, żeby zetrzeć Sky'owi pojedynczą łzę z policzka. – I Caell to bardzo ładne imię – dodał, a potem pochylił się, żeby pocałować męża.

Męża. Od niedawna mógł tak go nazywać i za każdym razem uśmiechał się jak głupi, kiedy to robił.

Sky odwzajemnił pocałunek i chwilę później Even już został przyciśnięty do materaca, jego nogi zaplątały się gdzieś w kołdrę, a włosy w palce chłopaka. Nieważne który już raz to robili, za każdym razem całowanie i dotykanie Sky'a było przygodą. Za każdym razem Even czuł się, jakby rozpuszczał się w cieple i pragnieniu, chcąc więcej i więcej aż cała reszta świata przestawała istnieć, kolory zanikały, dźwięki wyciszały się i...

- Dziecko! – Even odepchnął od siebie Sky'a, na wpół już rozebrany i zdyszany, uświadamiając sobie, że od jakiegoś czasu nie słyszy już... płaczu.

- Nie sądzę, że kilkumiesięczne dziecko wie co my robimy... - zaczął Sky, ale Even uderzył go przez głowę.

- Nie o to chodzi! Gdzie jest maleństwo?!

Sky pobladł, a potem obaj rzucili się do przetrząsania kołdry... pod którą nie kryło się żadne dziecko.

- Maleństwo... Caell, gdzie ty j—

Even urwał, kiedy usłyszał krótki śmiech. Nie śmiech Sky'a, za który chłopak zarobiłby w twarz w takiej sytuacji, ale piskliwy, niezdarny i przesłodki śmiech... dziecka. Dochodzący z podłogi.

Even trzęsącymi się rękami podniósł maleństwo z ziemi. Nie płakało, chyba nie krwawiło, tylko śmiało się do niego. Dzięki Bogu i Szatanowi. Upadek z łóżka chyba go nie uszkodził.

Sky spojrzał na niego bez słowa. Przełknął ślinę, pokiwał głową i dopiero się odezwał.

- Arystokratów nie da się zabić... na szczęście.

Even przytaknął gorliwie głową. Potem skrzywił się, kiedy dotarło do niego jak to brzmi.

- Jesteśmy najgorszymi rodzicami na świecie – jęknął. – Będziesz miało z nami przerąbane, maleństwo. Czy raczej... Caell.

***

Był środek nocy, miasto pogrążone było niemal w całkowitej ciemności, a z otchłani dochodziła charakterystyczna cisza, głucha, kotłująca się pustka, która zdawała się bliższa i bardziej realna, kiedy Piekła nie ożywiały odgłosy codzienności. Szczyt muru miał zaledwie półtora metra szerokości, była to nadzwyczaj cienka granica oddzielająca nicość, śmierć i tajemnicę od miejsca, które Caell kochał najbardziej. Teraz przechadzał się po tej granicy, całkowicie rozbudzony, nie próbując nawet zmrużyć oka w swoim pokoju w Straży na sekundę.

To tutaj. Najprawdopodobniej tu coś przydarzyło się jego przyjacielowi. Muriel zapewnił ich, że Theo żył, ale czy można było mu ufać? Zanim dowiedział się kim anioł tak naprawdę był, Caell powiedziałby, że tak. Teraz nie był już pewny niczego. W Piekle ludzie ginęli – rzadko, to fakt, ale ginęli. Miasto miało swoje mroczne strony i nieodgadnione tajemnice, ale nigdy dotąd nie odczuł tego tak bardzo jak tego dnia. Ashton został zaatakowany, Theo zniknął bez śladu, a Muriel okazał się zdrajcą. Nie wiedział co z tego bardziej nim wstrząsnęło. No, chociaż wiedział co najmniej. Pieprzyć Ashton'a.

Caell nie miał wielu przyjaciół, ale kiedy już kogoś poznał i polubił, prędzej dałby się pociąć na kawałeczki niż dać komuś skrzywdzić tą osobę. Niestety, nie dano mu wyboru poświęcenia się za swojego przyjaciela, tylko po prostu mu go odebrano. Jedynym, co mógł teraz zrobić to znaleźć Rhahar'a Engelbaer'a, kimkolwiek był i choćby siłą wydusić z niego wszystko co wie na temat Theo.

I Muriel'a.

Wciąż nie mógł uwierzyć. Po raz pierwszy spotkał go, kiedy miał niespełna osiemnaście lat. Miał wtedy zły dzień i choć obiecał sobie, że będzie twardszy, miał tylko ochotę porozmawiać z rodzicami, najlepiej przytulić się do Evena i zapomnieć na chwilę, że poza Noah, z którym i tak trudno było mu się jeszcze wtedy porozumieć, nie było w całym Piekle rówieśnika, który w ogóle go tolerował, o rzeczach takich jak przyjaźń już nie wspominając. Wtedy właśnie go spotkał, przysypiającego na krześle przed gabinetem taty.

Szedł korytarzem, czując to pieprzone mrowienie w nosie, które zwykle zwiastowało płacz. Przyspieszając kroku, zmarszczył brwi i ścisnął nasadę nosa palcami. Nie ma mowy, żeby się rozpłakał przez jakiegoś snoba z arystokracji, który nawet nie należał do Straży. Zresztą, nie było o co płakać. Wspaniały pan Ashton, syn archanielicy, mógł się wypchać. Był nikim, żerował na wysokiej pozycji rodziców, niczego nigdy nie osiągnął, choć był parę lat starszy od Caell'a i w ogóle jak Caell mógł przez chwilę tak stracić zdrowy rozsądek, żeby zaprosić go na kawę? Musiał od dzisiaj mocno wbić sobie do głowy, żeby nie oceniać ludzi po wyglądzie. Aż pomyślał, że lepiej byłoby być niewidomym, bo czasem czyjaś przystojna czy ładna twarz mogła zrobić z człowieka gorszego ślepca.

Teraz miał za swoje. Może i to Ashton zarobił mocnego sierpowego za danie najgorszego kosza w historii – no może tylko w historii osiemnastu lat, które Caell przeżył – ale jego zraniona duma bolała bardziej.

Tak czy tak, to nie był powód do płaczu... ale miał straszną ochotę zobaczyć się z tatą. Miał nadzieję, że znajdzie go w jego oficjalnym pałacowym gabinecie, który udostępniała mu ciocia Eevi. Nie spędzał tam aż tak dużo czasu, ale była szansa...

Zatrzymał się. Na krześle dla oczekujących audiencji z królem ktoś siedział. A raczej nie siedział, tylko półleżał, powoli osuwając się coraz bardziej na podłogę. Caell nie mógł zobaczyć twarzy osoby, bo skrywał ją ciemny kaptur, ale domyślał się, że śpi. To znaczyło, że taty prawdopodobnie nie było w gabinecie. Posmutniały, Caell klapnął na drugie krzesło obok nieznajomego. Może mógł zaczekać na Evena?

Na parę minut pogrążył się w myślach, starając się tego właśnie nie robić i ponosząc klęskę. Ashton nie miał znaczenia. Był cholernym dupkiem. Ale...

Caell westchnął, próbując odgonić z czoła swoje jasne kosmyki dmuchnięciem i wbijając w nie poirytowane spojrzenie, kiedy wpadły mu z powrotem do oczu. Pewnie na zawsze pozostaną białe.

Swoją drogą, od zawsze nie lubił faktu, że wszyscy dookoła mieli tak jawny wgląd w jego życie romantyczne i seksualne, mogąc oceniać tylko po kolorze pieprzonych włosów. To była jedna z rzeczy, za które miał czasem ochotę udusić chłopaka dziadka. Czemu musiał dać aniołom tak głupią cechę?

- Pieprzone włosy – mruknął pod nosem, a wtedy nagle nieznajomy, śpiący do tej pory na krześle, podskoczył. A że już i tak spał prawie w połowie na podłodze, nagłe zerwanie się zrzuciło go całkiem z miejsca i wylądował na ziemi z okrzykiem zaskoczenia. Kaptur spadł mu z głowy, ukazując czerwone włosy i twarz anioła. Chłopak spojrzał na Caell'a, rozejrzał się po pustym korytarzu, po czym zebrał się z ziemi i otrzepał spodnie, choć pałacowa podłoga była nieskazitelnie czysta. Caell natychmiast rozpoznał oznakę niezręczności, bo sam często nie wiedział co powiedzieć i jak się zachować.

- Hej – przywitał się z taką samą dozą niezręczności, z jaką nieznajomy na niego patrzył. Czerwonowłosy anioł przestąpił z nogi na nogę, po czym w końcu odezwał się. Wskazał ruchem głowy drzwi do gabinetu taty.

- Przyszedł już?

Caell pokręcił głową.

- Chyba, że przyszedł kiedy spałeś. Pan... spał? – poprawił się, próbując ocenić wiek nieznajomego na podstawie jego płomienia duszy. Mógł stwierdzić tyle, że z pewnością był starszy od niego.

Anioł skinął głową i podszedł do drzwi gabinetu. Zapukał do nich, a kiedy nie dostał odpowiedzi, nacisnął na klamkę. Zmrużył oczy i kopnął w końcu w drzwi. Potem klapnął z powrotem na krzesło i skrzyżował ręce na piersi.

- Rzadko korzysta z tego gabinetu – odezwał się Caell, nieco zszokowany krótkim wybuchem złości chłopaka.

Nieznajomy spojrzał na niego z ukosa.

- Jest królem. Gdzie indziej miałby być? – spytał, niezbyt uprzejmie, ale wydawał się naprawdę zainteresowany.

- Pałac nie jest jego. Mieszka tu królowa, a on tylko używa tego gabinetu do przyjmowania ważniejszych audiencji. Może mógłby pan porozmawiać z królową?

Anioł westchnął.

- Even mnie z nich wszystkich najmniej irytuje – powiedział. – Nie mam ochoty widzieć się z dzieciakami Lucyfera.

Caell poczuł, że podnosi mu się kącik ust.

- Rozumiem – powiedział, bo naprawdę rozumiał. Z nikim nie rozmawiało się tak łatwo, jak z Evenem. Oczywiście, kochał Sky'a, ale kiedy potrzebował porozmawiać o uczuciach albo przytulić się do kogoś, zwykle szukał swojego drugiego taty. I najwyraźniej nie tylko on miał podobne odczucia.

- Nie sądzę, że rozumiesz, dzieciaku. – Nieznajomy odpowiedział z westchnieniem, zapadając się znów głębiej w krzesło. Prawie, jakby chciał się w nim trochę schować. – To nie tak, że w tym jest jakaś logika. Po prostu mam złe wspomnienia.

Caell zamrugał, jednocześnie zastanawiając się, co może łączyć tego człowieka, którego nigdy wcześniej nie spotkał z jego rodzicami i dziadkiem, i mając ochotę go jakoś pocieszyć, bo wyglądał na przygnębionego.

- Chyba obaj mieliśmy zły dzień – powiedział, uśmiechając się lekko do niego dla dodania otuchy.

- Albo złe życie – mruknął nieznajomy, tak cicho, że Caell ledwie dosłyszał. Ale dosłyszał. Uśmiechnął się na te słowa ironicznie, bo właściwie, patrząc pod pewnym kątem, o jego życiu też można by tak powiedzieć. Miał kochających rodziców, ale poza tym właściwie nic nie szło po jego myśli odkąd dorósł na tyle, żeby jego spokój mogli zakłócić inni ludzie.

- Albo złe życie. – Przytaknął.

Nieznajomy przechylił głowę nieco na bok.

- Kto ci je zepsuł? – spytał. – Albo kto zepsuł ci dzień?

Caell poczuł w sobie natychmiastowy sprzeciw. Ciężko mu było rozmawiać o uczuciach z najbliższymi, a co dopiero z osobą, którą poznał pięć minut temu. Choć, z drugiej strony, być może z nieznajomym było łatwiej. W dodatku, anioł zdawał się nie wiedzieć kim Caell jest, więc może nawet nie był stąd.

- Ashton – powiedział więc, przygryzając wargę z zawstydzenia.

- Mmhm... brzmi jak imię pretensjonalnego snoba – skomentował od razu nieznajomy.

Caell starał się nie uśmiechnąć z rozbawieniem.

- Tym właśnie jest – powiedział, kiwając głową poważnie. Potem skrzywił się. – Dupek.

- Co zrobił? – zainteresował się nieznajomy.

Caell musiał przełknąć dumę i zawstydzenie, żeby wydusić z siebie następne słowa. Nikomu nigdy nie powiedział, że Ashton się mu podoba i nie miał zamiaru mówić, ale... skoro rozmawiał z kimś, kto go chyba nie zna...

- Dał mi kosza – wykrztusił w końcu.

Nieznajomy uniósł brwi, po czym zmierzył Caell'a uważnym spojrzeniem.

- Dlaczego?

Dlaczego. To było najgorsze możliwe pytanie, a jednocześnie takie, jakie większość ludzi zadałaby przy tej rozmowie. Trzeba się było nie odzywać. Caell nie miał ochoty odpowiadać, szczególnie, że to spojrzenie, którym zmierzył go nieznajomy trochę mu się spodo—

Westchnął i schował twarz w dłoniach. Miał przecież przestać. Przestać oceniać ludzi po wyglądzie i przestać w ogóle myśleć o takich sprawach, bo to na nic nie mogło mu się przydać. Szczególnie, że nieznajomy był z pewnością dużo starszy od niego. Choć z drugiej strony, miał już osiemnaście lat, a więc tyle przy ilu ludzie osiągali pełnoletniość i...

Uderzyłby się sam w twarz, gdyby mógł.

- Miał prawo dać mi kosza – odpowiedział w końcu, wzruszając ramionami.

- I gdybyś nazwał go dupkiem za samo to, że cię spławił, sam nazwałbym cię dupkiem. – Anioł pokiwał głową, ale nie spuszczał z niego wzroku.

Caell poprawił się nerwowo na krześle pod tym badawczym spojrzeniem. Nie było chłodne, ani wścibskie, ale chłopak zdecydowanie czekał na odpowiedź. Pewnie z nudów związanych z siedzeniem w poczekalni.

- Masz rację – powiedział w końcu Caell. – To nie byłoby fair. Ja tylko mówię, że jest dupkiem bo nim jest. Tak... bardzo ogólnie. Jest tym typowym arystokratą, który patrzy z góry na ludzi, tylko temu, że są słabsi od nas, chociaż sam nie zapisał się jeszcze do Straży, a jest starszy ode mnie. Nie wiem, czemu w ogóle zaprosiłem go na tą kawę. Bycie przystojnym, kiedy ma się okropny charakter powinno być nielegalne – stwierdził, krzyżując ręce na piersi.

Nieznajomy parsknął krótko śmiechem. Ale taka odpowiedź mu nie wystarczyła.

- Więc jesteś wkurzony na siebie, nie na niego? – spytał.

Caell pokiwał głową. I zmarszczył brwi. Tak. I nie.

- Po prostu mógł być trochę milszy, zamiast powiedzieć, że... - gardło mu się zacisnęło i nie dokończył. I dobrze. Przecież wcale nie chciał o tym rozmawiać. – Przecież to nie moja wina... - dodał, bardziej mówiąc do siebie.

Nieznajomy tylko patrzył, wciąż czekając.

Caell zebrał się w sobie i westchnął. Technika przesłuchiwania chłopaka – wpatrywanie się w niego, jakby to było oczywiste, że usłyszy odpowiedź – była lepsza od dopytywań Evena czy tego jak Sky przepytywał po prostu wszystkich innych na temat syna, bo nie potrafił rozmawiać wprost o uczuciach.

- Dobrze, jeśli ci tak zależy – powiedział Caell, odruchowo przełączając się trochę na swój obronny ton wkurzonego nastolatka. – Ashton powiedział, że choćby los świata od tego zależał, nie umówiłby się ze mną, bo to obrzydliwe. Wydaje mi się, że są lepsze sposoby, żeby to powiedzieć. Na przykład, „nie, dzięki". Wziąłbym nawet „spieprzaj, dzieciaku, spróbuj znowu jak dorośniesz mi do brody". Ale on musiał, po prostu musiał, powiedzieć to, co dobrze wiem, ale nie lubię, kiedy mi się o tym przypomina.

Nieznajomy zmarszczył brwi, widocznie zmieszany.

- Nie lubisz, kiedy przypomina ci się, że... Ashton nie umówiłby się z tobą, choćby los świata od tego zależał?...

Caell westchnął i objął się odruchowo rękami.

- Nie... - mruknął cicho, spuszczając wzrok na podłogę. – Nie lubię przypominać sobie, że... nikt nigdy by mnie nie chciał.

Nieznajomy zmienił pozycję na krześle, opierając głowę na szczycie oparcia i wbijając wzrok w sufit w zamyśleniu.

- Czym ty mogłeś sobie na to zasłużyć? – spytał w końcu. – Nawet ja dostałem... kilka propozycji i to w miejscu i od ludzi, którzy się takimi sprawami podobno „nie interesują"...

- To chyba nie jest dobre porównanie – powiedział Caell, zanim pomyślał. Przypłacił to zaraz twarzą czerwoną jak burak. Ale przecież to była prawda. Jak ten wysoki, przystojny facet w fajnej fryzurze mógł powiedzieć „nawet ja"... - Czemu ciebie ktoś miałby nie chcieć... - mruknął Caell, rumieniąc się jeszcze bardziej. Na szczęście nieznajomy wciąż patrzył w sufit, nie na niego.

- Nie pytałbyś, gdybyś wiedział kim jestem – powiedział, nic właściwie nie wyjaśniając i wrócił do nie rozmawiania o sobie. – Więc? Jakiego haniebnego czynu się dopuściłeś, żeby anielski rodowód cię nie poratował w kwestiach randkowych? Gdybyś był człowiekiem, jednym z tych, na widok których litość bierze, to bym zrozumiał, ale jesteś dzieciakiem arystokratów. Czyli nie o wygląd tu chodzi. Ciekawe.

Caell przygryzł wargę.

- Chodzi – wykrztusił po dłuższej chwili. – Właśnie o... właśnie o to tu chodzi – powiedział, znów krzyżując ramiona i przybierając obronną postawę. A nieznajomy znów na niego patrzył, zaintrygowany.

- Nie chcę powiedzieć nic dziwnego, bo wyglądasz na dziecko – zaczął – ale gdybyś nie był dzieckiem, powiedziałbym, że nie masz się w tej kwestii czym martwić. I to tak... w skali nawet jak na anioła – dodał. Potem wrócił do przyglądania się sufitowi. – Ale tego nie powiem, bo masz o wiele za mało lat.

Caell'a uderzył jednocześnie rumieniec i oburzenie.

- Mam osiemnaście lat!

- Ja dwieście pięćdziesiąt sześć tysięcy sto sześćdziesiąt cztery.

Caell wzruszył ramionami, nie pod wrażeniem. Dziadek miał ponad sześć miliardów.

- Dla arystokratów to normalne – powiedział. – I gdyby zwracali uwagę na różnice wieku to nikt by się z nikim nigdy nie umówił.

- Prawda. Taka nasza przypadłość. Ale to nie zmienia faktu, że brakuje ci dwóch lat do pełnoletniości. Tak więc nie będę się wypowiadał na temat twojego wyglądu.

Caell zmrużył oczy.

- Ok. W takim razie nie możesz mówić, że nie mam racji, kiedy mówię, że nikt nigdy się ze mną nie umówi przez... kwestie fizyczne właśnie – żachnął się. – Skoro jestem takim dzieckiem, że nie możesz się wypowiedzieć.

Nieznajomy pokiwał głową. A potem postanowił brutalnie podeptać jego dumę.

- Jesteś bardzo ładnym dzieckiem.

Caell'owi opadła szczęka.

- A ty jesteś... - wydął usta w poszukiwaniu sprawiedliwej obelgi - ...bardzo niegrzeczną osobą jak na anioła z Nieba, który sam nigdy z nikim się nie umówił. – Może nie wyszło mu to najlepiej, ale chociaż spróbował. – I farbujesz włosy. Czemu farbujesz włosy? Anioły tego nie robią.

Chłopak odruchowo dotknął swoich rażąco czerwonych kosmyków. Pozwolił im powoli przesypać się przez palce. Pasowały mu. Do jasnej skóry, czerwonej kredki wokół oczu i jego bezpośredniego charakteru. Ale Caell nigdy nie widział anioła w zafarbowanych włosach.

- Nie lubię ich białych – powiedział. – Kojarzą mi się tylko z aniołami, Stwórcą i Niebem, a nie przepadam za żadną z tych rzeczy.

Caell zamrugał, zaskoczony.

- Więc czemu... mieszkasz w Niebie? – zainteresował się. – Skoro za nim nie przepadasz.

- Nie mieszkam.

Huh.

- Ale twoje oczy...

- Nie trzeba upaść, żeby sobie stamtąd pójść. Tak jak nie trzeba być człowiekiem, żeby móc farbować włosy – powiedział. – Albo być brzydkim jak demon, żeby nikt nie chciał się z tobą umówić najwyraźniej – dodał z wymownymi iskierkami rozbawienia w oczach.

Caell'owi znów opadła lekko szczęka. Chłopak naprawdę nie lubił chyba rozmawiać o sobie, cały czas wracając do tematu Caell'a.

- Dobra, ok. Jeśli dasz już z tym spokój, kiedy ci powiem, to powiem.

- Czekam z niecierpliwością. – Nieznajomy uśmiechnął się uśmiechem, który mówił raczej „nigdzie mi się nie spieszy, to jest zabawne". – Dlaczego nikt nie chce umówić się z tym nadgorliwym nastolatkiem, który nie daje mi spać od pół godziny? Moja największa zagwozdka odkąd zrozumiałem sens życia.

Caell nie mógł nie parsknąć na to krótkim śmiechem, chociaż nie chciał mu dać tej satysfakcji.

- Po pierwsze, to nie ja nie daję ci spać, tylko ty mnie wypytujesz o najosobistsze sprawy z mojego życia – żachnął się. – A po drugie...

- Jestem prawie pewny, że „najosobistsze" to nie słowo...

- A co, tak dobrze znasz angielski? Mój tata mówi po angielsku, więc to mój pierwszy język.

- Hm. A zastanawiałem się czemu nim mówisz. Zaraz, angielski? Czyli... – Chłopak pokiwał do siebie głową. – O. Czyżbyś myślał, że nikt cię nie chce, bo jesteś tylko w połowie aniołem? Bo jeśli tak to znam kogoś—

- Nie, nikt mnie nie chce, bo jestem tylko w połowie chłopakiem.

Do Diabła. Powiedział to z rozpędu. Istniało milion sposobów, żeby to zabrzmiało mniej dziwnie.

W korytarzu zapadła cisza. Caell natychmiast pożałował. Nigdy tak naprawdę nie musiał nikomu o tym mówić, bo ludzie od zawsze po prostu wiedzieli. No bo kto by się nie zastanawiał dlaczego? Dlaczego para aniołów oddała swoje pierworodne dziecko na wychowanie człowiekowi i pół-aniołowi, z których jeden uznawany był praktycznie za zdrajcę, a drugi, no cóż, był człowiekiem.

Arystokraci nie oddawali swoich dzieci. To nie było coś, co zdarzało się w Piekle od czasu do czasu. Bo jaki mógłby być powód? Rodzice nie mieli czasu? Mieli służbę. Nie lubili dzieci? Mieli służbę i kilka oddalonych od siebie posiadłości. Nie kochali swojego dziecka? Na pewno kochali swoją dumę z bycia arystokracją, a arystokracja trzyma się ze swoimi, nawet jeśli kogoś „swojego" nie znosi. Dziecko to dziedzic. Ktoś kto ma przedłużyć ród w razie ewentualnej, choć mało prawdopodobnej śmierci rodziców. I jest jeszcze kwestia obowiązku. Arystokracja musi pomnażać swoje szeregi, bo tylko oni stoją pomiędzy Piekłem a demonami w odwiecznej, chwalebnej wojnie. Arystokraci nie porzucają swoich dzieci, bo każde jest potrzebne i, przede wszystkim, doskonałe.

I tak w całej historii piekielnej arystokracji, Caell jako jedyny urodził się niedoskonały.

U ludzi się to zdarzało. Różne mutacje, anomalie, odchylenia od normy. Były wręcz jedną z rzeczy, które ich definiowały. Czym był człowiek bez defektu, skoro nie istniał jeden ideał człowieka? Ideał anioła jednak istniał i absolutnie każdy się w niego wpisywał. Nie istnieli aniołowie, których włosy nie były białe lub czarne, których cera nie była jasna jak śnieg, oczy srebrne jak gwiazdy, a rysy twarzy idealnie symetryczne. Różnorodność była domeną ludzi. Oczywiście, że rodzili się ludzie z czerwonymi oczami, z nietolerancją laktozy, z sześcioma palcami, z mniejszą lub większą ilością chromosomów. Były wśród tych odmienności rzeczy pozytywne, negatywne i zupełnie neutralne, ale co najważniejsze, były one od zawsze częścią ludzkiej natury. Oczywiście, że czasem rodziły się kobiety, które nie były do końca kobietami, czy mężczyźni, którzy nie byli do końca mężczyznami – czy raczej ludzie, po prostu, bo pewnie nie każdy z nich kobietą lub mężczyzną by się nazwał. Jak każda rzadka anomalia, takie rzeczy się zdarzały. Wśród ludzi. I nigdy, przenigdy, wśród aniołów. A przynajmniej tak sądzono osiemnaście lat temu.

Od tych osiemnastu lat, wszyscy wiedzieli. Wystarczyło, żeby dowiedziała się jedna osoba i całe Piekło już huczało od plotek. Niektórzy nawet doszukiwali się w narodzinach Caell'a znaku zbliżającego się końca świata. Pierwszy anioł, który nie urodził się doskonale doskonały. Początek chaosu.

I nikogo nie obchodziło, że pod rządami Evena i Eevi wszystko jak na razie szło w dobrą stronę. Straż za kilkadziesiąt czy kilkaset lat miała urosnąć w siłę dzięki potomkom taty, już opracowywano plany przeniesienia całego miasta wyżej, poza zasięg demonów, które przecież nie potrafiły latać. Nie, oczywiście, Caell był zwiastunem gorszych czasów. Tak właśnie kojarzyli go wszyscy. Wszyscy, tylko najwyraźniej nie nieznajomy anioł, który pojawił się w Piekle na audiencję u króla. I Caell musiał to zepsuć, zrażając do siebie jedyną osobę, jaką kiedykolwiek spotkał, która nie wiedziała, że coś z nim było nie tak.

- Jak to działa? – spytał chłopak.

Caell zacisnął usta i utkwił wzrok w podłodze. Wzruszył ramionami.

- Tak po prostu.

Nieznajomy zmarszczył brwi.

- Tak dosłownie? Fizycznie? – chciał wiedzieć.

Caell przełknął ślinę.

- Mówiłem, że chodzi o wygląd – powiedział cicho. Nie miał już ochoty ciągnąć tej rozmowy. Zostać najpierw zasypanym pytaniami, a potem nazwanym dziwadłem.

- Myślałem, że to zdarza się tylko u ludzi.

- Moi biologiczni rodzice są oboje aniołami. – Caell wzruszył ramionami. – Większość nie wie nawet, że to zdarza się u ludzi. – Zawsze to była jakaś odmiana od standardowego przesłuchania.

- Heh. – Caell drgnął, kiedy nieznajomy wydał z siebie odgłos przypominający krótki śmiech. – Ludzi lubię znacznie bardziej niż nasz gatunek, tak więc niech cię nie dziwi, że co nieco o nich wiem.

Caell zamrugał. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Zwykle zaraz po standardowym „to się nie zdarza u aniołów!" przychodziły pytania o wiele zbyt prywatne. Nawet kiedy nie mógł się jeszcze nazywać nastolatkiem, na porządku dziennym były dla niego pytania o to cóż to takiego dokładnie ma w spodniach i inne, podobne zagwozdki ludzi. Tak jak przez włosy, które zmieniają kolor, kiedy straci się dziewictwo, w tej kwestii Caell również nie miał żadnej prywatności.

Nieznajomy na razie jednak milczał, wpatrując się znów w sufit w zamyśleniu. Odtwarzając sobie w głowie jego ostatnią wypowiedź i czekając w nieprzyjemnym napięciu na kolejną, Caell coś sobie uświadomił.

- Czemu zacząłeś mówić nagle po angielsku? – zapytał.

- Bo ty mówisz po angielsku.

Caell zmrużył oczy, nie rozumiejąc.

- Pomyślałem, że to może dlatego, że po angielsku „ja" jest neutralne. A w naszym ojczystym języku, czego by ktoś nie powiedział o sobie, od razu wiadomo czy jest facetem, czy kobietą. Kiedy mówię do ciebie po angielsku, też niczego nie muszę zakładać na ten temat. Chyba, że jednak myślisz o sobie jako chłopaku? Albo dziewczynie?

Caell zastygł w bezruchu. Nieznajomy siedział sobie na krześle, huśtając się na nim trochę niebezpiecznie, z zupełnie nieprzejętym wyrazem twarzy.

- Tylko moi rodzice tak do mnie mówią – powiedział Caell cicho, wpatrując się w chłopaka na krześle jak w bańkę mydlaną, która zaraz pryśnie. – I Noah, od kiedy go poprosiłem... Inni po prostu wybierają co bardziej im pasuje. Nigdy nic nie mówię, bo jest mi to obojętne...

- Naprawdę? – Nieznajomy spojrzał na niego, a Caell poczuł jak coś przewraca mu się w środku, w taki wcale nie nieprzyjemny sposób. – Gdybyś mógł wybierać jak ludzie będą do ciebie mówić, byłoby ci to obojętne?

Caell przygryzł wargę. Potem powoli pokręcił głową.

- Nigdy nie myślałem o sobie jako chłopaku albo dziewczynie – przyznał, wypowiadając te słowa dopiero po raz trzeci w życiu. Pierwsi byli oczywiście jego rodzice, potem Noah. Reszcie nie miał zamiaru mówić. I tak ich to nie obchodziło, ani nie robiło im różnicy jak on o sobie myśli. Oni już myśleli o nim tak jak chcieli. – Angielski jest prawie idealny, a kiedy ktoś mówi językiem, który nie pozwala na takie... neutralne mówienie to wolę, żeby mówili jak do chłopaka. Jeśli już muszę wybierać. Ale wolałbym nie wybierać – dodał bardzo cicho, dziwnie czując się z mówieniem o takich rzeczach komuś, kto nie był z rodziny. To ironia losu, ale bardziej przyzwyczajony był do rozmawiania z nieznajomymi o swoich genitaliach niż uczuciach.

Anioł pokiwał głową. A potem spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami.

- Czyli dlaczego nikt się nie chce z tobą umówić? Chyba się zgubiłem.

Caell jęknął.

- Dalej o tym mówimy?

- A jakby inaczej? – chłopak odpowiedział z uśmiechem rozbawienia.

- Po co? To chyba oczywiste. – Caell odwrócił wzrok. – Po prostu. Nikomu się nie podobam. Czemu bym miał?

Nieznajomy uniósł brwi.

- Od kiedy anioły obchodzi czyjaś płeć? Ludzi jeszcze zrozumiem, u nich to jest bardziej skomplikowane, ale dla nas...

- No właśnie w tym dokładnie jest problem – Caell wskazał oczywistość. – Aniołom podobają się kobiety. I podobają im się mężczyźni. Ale coś pomiędzy? Ktoś taki jak ja? Nigdy. Przecież nie jestem... idealny.

Nieznajomy westchnął.

- No tak, zapomniałem na sekundę o ich arystokratycznym snobizmie – powiedział. A potem jak gdyby nigdy nic rzucił: - To znajdź sobie człowieka. I tak lepiej na tym wyjdziesz.

Caell poczuł, że się rumieni. To nie tak, oczywiście, że miał coś do związków ludzi z aniołami. Jego rodzice tacy byli, tak samo jak wujek Cassiel i Kuba. Ale była to mimo wszystko odrobinę niecodzienna myśl. Tak czy tak...

- Co to zmieni? Ludziom pewnie też bym się nie podobał – stwierdził. – Nawet moi rodzice mnie nie chcieli – wymsknęło mu się, chociaż tu chodziło o zupełnie inny rodzaj „chcenia".

Nieznajomy spojrzał mu w oczy. Caell był niemal pewny, że zobaczył w nich współczucie. Lub może coś innego, ale boleśnie podobnego. Zrozumienie.

- Posłuchaj, dzieciaku – powiedział chłopak łagodnie. – Ludzie są okropni. Wszyscy. Ludzie, anioły... wszystkie istoty na tyle inteligentne, żeby zrozumieć, że kiedy kogoś poniżysz, sam poczujesz się lepszy. Nie da się żyć, przejmując się nimi wszystkimi. Jeśli masz parę osób, które traktują cię z szacunkiem i na których ci zależy, trzymaj się ich, i do Diabła z resztą. Zobaczysz, że tak żyje się dużo prościej.

Caell przełknął ślinę i poczuł szczypanie oczu. Czemu, na Piekło i Niebiosa, miałby się popłakać przy rozmowie z jakimś nieznajomym? Ale jednak trochę chciało mu się płakać. I, przede wszystkim, chciało mu się mówić.

- To takie niesprawiedliwe, prawda? – powiedział. – Przecież ja nic nie zrobiłem. Nie chciałem tego, nie prosiłem się o to. Taki się urodziłem. I rozumiem, że ludziom może się to nie podobać, ale co ja mogę na to poradzić? Mam całe życie przepraszać ich wszystkich na każdym kroku za to, że takim mnie stworzył przypadek? Mam dość tego, że traktują mnie jak śmiecia, a w najlepszym przypadku jak jakiś zły omen. Nie prosiłem się o to – skończył szeptem. Zaraz potem zapiekły go policzki, kiedy uświadomił sobie, że nic tylko użalał się nad tobą i to przed kimś, kto nawet go nie znał.

- Nie ponosimy winy za to, jakimi nas stworzono – powiedział na to nieznajomy, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w ścianę. – A ty nawet nie... - Caell przysiągłby, że głos chłopaka załamał się na moment - ...nikogo nie skrzywdziłeś. Nie masz za co kogokolwiek przepraszać. Ja bym nie przepro—

To musiało się stać. Chłopak huśtał się na tym krześle, jakby zrobiono je z anielskiego kryształu, a nie z drewna, więc oczywiście, że to musiało się tak skończyć. W korytarzu rozległ się huk i nieznajomy wylądował na podłodze z głośnym przekleństwem.

Caell zerwał się z miejsca.

- O nie – trochę chciało mu się śmiać, bo wyglądało to dość komicznie, ale jednocześnie był przejęty. – Nic się nie stało? – spytał, kucając obok siedzącego na podłodze chłopaka.

- Nic, tylko... ał... - Nieznajomy strzepnął ręką, a na podłodze pojawiły się krople krwi. – To nic takiego...

- Daj mi rękę – poprosił Caell, wyciągając swoją. Nieznajomy spojrzał na niego z niezrozumieniem, ale podał mu dłoń. Przez jej wnętrze biegło płytkie, ale dość paskudne rozcięcie. Pewnie po jakiejś wystającej drzazdze ze złamanej nogi krzesła. Cóż, biednego krzesła nie dało się już naprawić, ale taka płytka rana nie była żadnym problemem. Caell obejrzał rozcięcie, żeby upewnić się że nie tkwią w nim jakieś drzazgi, po czym dotknął rany. – Nie będzie bolało – zapewnił i powoli przesunął palcem wzdłuż rozcięcia, nakazując drobniutkim niciom płomienia duszy nieznajomego spleść się w miejscu rany, zasklepiając ją. – I po wszystkim – powiedział, ucieszony. Chłopak naprawdę poprawił mu dzisiaj humor rozmową z nim, więc dobrze, że chociaż tak mógł się odwdzięczyć.

- Jesteś medykiem? – spytał anioł, zaskoczony. – Rzadki talent.

Caell uśmiechnął się na to i skinął głową. Potem puścił wyleczoną dłoń chłopaka, zawstydzony. Jego skóra była przyjemna w dotyku, a palce smukłe i zgrabne, ale przecież nie miał żadnego logicznego powodu dalej go dotykać.

- Khm – odchrząknął, znów czując tą niezręczność z początku ich rozmowy. – Więc...

- Caell?

Obaj odwrócili się, kiedy w korytarzu odezwał się nowy głos.

- Co się stało? – spytał Even, który właśnie znalazł ich na podłodze idąc, pewnie do swojego gabinetu, z parującym kubkiem w dłoni. Zanim Caell zdążył odpowiedzieć, zobaczył, jak wyraz twarzy taty zmienia się ze zmieszanego na zszokowany. – Muriel? – spytał i Caell w końcu poznał imię chłopaka.

- Heaven – Muriel wypowiedział pełne imię taty i podniósł się z podłogi. Caell szybko pozbierał się za nim. – Dawno się nie widzieliśmy. Mam do ciebie parę spraw.

Tata mrugał, ewidentnie zaskoczony wizytą.

- O...kej – powiedział w końcu. – Ok, w porządku, możemy pogadać. A... Caell – skupił na nim wzrok. – Ty co tu robisz? Coś się stało?

- Hm? Nie, nic nic. – Caell podrapał się po głowie. Już nie czuł, że potrzebuje przytulić tatę tak bardzo. Szczególnie, że Muriel by to zobaczył i jeszcze bardziej uznał go za dziecko. – Nic ważnego – uśmiechnął się. – Porozmawiaj z... Muriel'em, tak? I... pogadamy w domu.

Even posłał mu ten swój sztandarowy tatowy uśmiech – trochę zmartwiony, trochę dodający otuchy.

- Dobrze, no to w domu. Wiesz, że nie zapomnę – ostrzegł. I to była prawda. Tata nigdy, przenigdy, nie zapominał, kiedy chciał z nim porozmawiać. Nigdy nie odpuszczał, choćby coś było już dawno i nieprawda.

- Huh – odezwał się Muriel. Przyjrzał się im obu i przekrzywił głowę. Potem na jego twarzy odmalowało się olśnienie. – Jesteś ich dzieciakiem??

Caell się zarumienił, choć nie wiedział w sumie dlaczego.

- Tak? – odpowiedział.

Muriel tylko uniósł brwi, po czym uśmiechnął się z rozbawieniem.

- Widziałem cię, kiedy byłeś taki – powiedział, pokazując rękami rozmiar ananasa.

Caell jęknął na to, niepocieszony. Teraz to już w ogóle będzie go traktował jak dziecko. Ani trochę się mu to nie podobało.

Even przyglądał się im dwóm dziwnym spojrzeniem, Caell nie był pewny co wyrażało. Pewnie zmartwienie. Tata zawsze się martwił, nieważne o co chodziło.

- Dobra, Muriel, chodź ze mną. – Podszedł do anioła, złapał go mocno za ramię i pociągnął w stronę gabinetu.

- O, to do zobaczenia. Może! – Caell uśmiechnął się i pomachał Muriel'owi.

Chłopak uniósł rękę, chyba żeby mu odmachać, po czym przyjrzał się jej, jakby badawczo. Spojrzał znów na Caell'a tym swoim uważnym, inteligentnym spojrzeniem.

- Jeśli będziesz chciał – powiedział – to czegoś cię nauczę.

Po tych słowach, Even prawie że wepchnął Muriel'a do gabinetu i zamknął za nimi drzwi. Caell stał przez chwilę w korytarzu, zastanawiając się nad paroma rzeczami jednocześnie, aż w końcu coś do niego dotarło i uśmiechnął się do siebie. Jeśli Muriel powiedział, że może go czegoś nauczyć, to cokolwiek to było, oznaczało to, że jeszcze się zobaczą.

Chociaż zaliczenie go do swoich rówieśników byłoby może mocno naciągane, Caell pomyślał w tamtym momencie, że chyba, być może, zdobył drugiego w swoim życiu przyjaciela.

Caell przełknął ślinę, wpatrując się pustym wzrokiem w nicość za murami, wspominając. Muriel zdrajcą? Muriel tym, który próbował zabić jego rodziców i zniszczyć cały świat? To był on. Chłopak, który nauczył go jak lepiej żyć. Jak lepiej się bronić, używając swojego talentu medyka do walki. Jak nie przejmować się ludźmi, którzy nie mają znaczenia. Jak farbować włosy.

Widywali się rzadko, ale w ciągu prawie dwustu lat, które Caell przeżył, te rzadkie spotkania nagromadziły się i w tej chwili nie był w stanie nie myśleć o Muriel'u jak o swoim przyjacielu. Caell nie umiał odpuszczać, kiedy chodziło o ludzi, na których mu zależy. Nie umiał, chociaż może powinien, bo skoro to była prawda, skoro Muriel był tym wrogiem, z którym walczyli jego rodzice, Lucyfer i Stwórca, to był on odpowiedzialny za prawdziwą śmierć prawdziwych osób, nie tylko za stres, którego wszystkim przysporzył dwieście lat temu. W końcu Caell nosił imię jednej z jego ofiar.

Wziął głęboki wdech i powoli go wypuścił.

Dlaczego rodzice nigdy mu nie powiedzieli? Wiedzieli, że widuje się z nim czasem. Że nie jest dla niego nikim. I nie powiedzieli mu. Musieli mieć powód. Musiał ich o to zapytać. Teraz jednak nie mógł. Wszyscy mieli ważniejsze sprawy na głowie niż mroczną przeszłość chłopaka, którą nikt zdawał się nie przejmować.

Caell znał całą historię o zdrajcy ludzkości, o klatkach, w których zginęli ludzie i o tym jak Lucyfer i Stwórca spotkali się po niemożliwie długiej rozłące. Nie miał jednak pojęcia jak to wiąże się z Muriel'em, jego spotkaniami z Evenem i dość nonszalanckim podejściem do jego osoby ze strony wszystkich tych, którzy wiedzieli kim był.

Musiał w każdym razie istnieć jakiś powód. Caell nie odpuszczał łatwo przyjaciół i nie miał zamiaru odpuścić Muriel'a, nawet jeśli jego wina była tak ogromna. Nie, dopóki nie dowie się dokładnie co się wydarzyło w przeszłości i dlaczego. A dowie się jak tylko odnajdą Theo, wszystko wróci do normy i zapyta rodziców.

Na razie, musiał żyć z tą niepewnością. Ale nie było mowy, żeby odpuścił.

Uświadomił sobie, że wpatruje się w swoje buty. Stojąc na szczycie muru, widział z tej perspektywy świat podzielony na dwoje. Spokojne, śpiące miasto z jednej strony, cienka granica, na której stał i ciemność, mrok i tajemnice z drugiej strony. Musiał ich odnaleźć i musiał ich zrozumieć. Swoich dwóch przyjaciół, którzy zniknęli tego dnia, pozostawiając po sobie tylko wiszącą w powietrzu tajemnicę.

Westchnął, zamiast się rozpłakać.

- Gdzie jesteście? – szepnął w ciszy tak głuchej, jaką można było znaleźć tylko w środku nocy, samemu. Odpowiedział mu jedynie chłodny powiew z otchłani.

__________________________________________

Hejka :D Taki dziwny trochę rozdział dzisiaj, głównie wspomnienia z przeszłości, ale chciałam tak właśnie trochę wejść  w to kim są tak głębiej nasi bohaterowie i napisać taki spokojniejszy rozdział bez walk na śmierć i życie. Co myślicie?

*Jeśli słusznie się zastanawiacie dlaczego piszę o Caell'u "on" i tak dalej to tylko i wyłącznie przez to, że po polsku właściwie nie da się inaczej, bo mamy tylko dwie opcje odmiany czasowników: np. poszedłem lub poszłam - i nie ma opcji, w której da się to powiedzieć neutralnie. Caell jednak tak naprawdę myśli i mówi po angielsku, więc z jego perspektywy powiedziałby po prostu "I went", co nie wskazuje na płeć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro