Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VII - Ani kropli krwi

- Kim ty, na skalaną krew, jesteś?

Chwilę temu przerażony, Theo poczuł jak gotuje się w nim krew. I choć jego ulubioną formą rozmowy było milczenie, tym razem wybuchnął.

- Kim ja jestem?! – krzyknął, łapiąc chłopaka za ubrania, zapominając o nożu na szyi. Ostrze wpiło mu się w skórę i poczuł krew spływającą za szalik, ale nieznajomy nie posunął się do rozpłatania mu gardła. Tym razem. – Kim ja, kurwa, jestem?! – powtórzył, potrząsając zaskoczonym chłopakiem.

- Powinieneś nie żyć – wyszeptał nieznajomy, wciąż patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.

Theo właśnie nabrał ochoty zrzucić go z muru i patrzeć z góry, jak demony pożerają go żywcem.

- A jak myślisz, co ja tutaj, kurwa, robię?! – krzyknął zamiast tego, mimo wszystko nie chcąc skończyć po raz drugi z poderżniętym gardłem.

Chłopak zmrużył oczy i sapnął z frustracją.

- Niech to Nicość pochłonie, czyżbym się pomylił? – powiedział raczej do siebie, wpatrując się w Theo takim wzrokiem, jakby chciał przewiercić go nim na wylot. – Kim ty jesteś, na bogów? Aniołem? Nosisz ich uniform. Człowiekiem? Jakimś ich mieszańcem?

Theo sapnął z oburzeniem.

- Chuj cię to obchodzi! – Widząc, że chłopak chyba nie ma na razie zamiaru poderżnąć mu gardła, zaczął się szarpać, próbując się wyswobodzić.

- Słaby prawie jak człowiek – stwierdził obcesowo nieznajomy, przytrzymując go za szalik bez problemu. Theo zaczynał się dusić.

- Puszczaj, ty świrze! – warknął. Z braku tlenu kręciło mu się w głowie. – Już raz mnie zabiłeś, nie wystarczy ci?!

Nieznajomy wypuścił głośno powietrze, ale nie było to westchnienie obojętności. Choć z taką łatwością radził sobie z szamoczącym się Theo, wciąż przełykał ślinę ze strachem w oczach.

- Jeżeli się pomyliłem, będę prosił o wybaczenie – powiedział.

Theo zamarł, nie wiedząc czy wrzeszczeć ze złości, że „pomyłka" chłopaka, czymkolwiek była, kosztowała go życie na Ziemi, czy po prostu próbować uciekać, bo facet najwyraźniej był szurnięty. Zmierzył Theo jeszcze raz spojrzeniem, po czym bez ostrzeżenia pchnął go do tyłu. Zanim Theo zorientował się, co się dzieje, leżał już na szerokim na dwa metry szczycie muru, a nieznajomy siedział na jego biodrach, przytrzymując mu ręce nad głową jedną ręką, drugą przeszukując wewnętrzne kieszenie swojego dziwnego stroju.

Tym, czego szukał okazała się para niewielkich flakoników – jeden wypełniony krwią (ewidentnie była to krew i do tego świeża, wciąż mokra na zakrętce buteleczki), drugi pełen jakiegoś czarnego płynu. Więc jednak był szurnięty. Kolekcjonował krew swoich ofiar? Najświeższa pewnie należała do Ashton'a.

- Muszę się upewnić – oznajmił morderca, odrzucając na bok buteleczkę z krwią Ashton'a, drugą chwytając zębami za zakrętkę.

Czarny płyn. Krew demona? Trucizna? Chciał go otruć? Może nie, ale Theo nie zamierzał ryzykować. Chłopak przytrzymywał obie jego ręce tylko jedną, drugą usiłując odkręcić flakonik z pomocą zębów, a chociaż był zdecydowanie silny, nie mógłby się równać ze Sky'em, więc sprawa nie była jeszcze przesądzona. Theo nie zamierzał odejść bez walki, więc włożył całą swoją silę i złość w jedno mocne szarpnięcie wyswobadzając ręce z uścisku chłopaka.

Zaczęli się znów szarpać. Nieznajomy był silniejszy, ale Theo miał przewagę drugiej ręki. Złapał go za gardło i zacisnął palce, wbijając paznokcie w ciemną skórę przez cienki materiał rękawiczek. Chłopak zakrztusił się, ale nie stracił panowania nad sobą. Nie wypuszczając buteleczki z zębów, pomógł sobie drugą ręką, w końcu wygrywając z Theo w czysto siłowym zmaganiu i znów unieruchomił mu dwie ręce nad głową, tym razem obiema swoimi.

Wciąż próbując się uwolnić, Theo dyszał z wysiłku, tak samo jak drugi chłopak, przyciskający mu nadgarstki do ziemi i patrzący w twarz z frustracją. Na szyi miał teraz ślady i zadrapania, ale w zębach wciąż trzymał flakonik z czarnym płynem. Theo nie miał najmniejszego zamiaru połknąć czy przyjąć prawdopodobnej trucizny w żaden sposób.

- I co teraz zrobisz, co? – Na usta wpłynął mu triumfalny uśmiech. – Taki silny nie jesteś, żeby przytrzymać mnie jedną ręką, hm? A mieczem już mnie nie zabijesz. Tu to działa na innych zasadach.

Chłopak nie wyglądał na wkurzonego jego komentarzem. Ani na wkurzonego w ogóle. Jedyną emocją jaką dało się wyczytać z jego twarzy była determinacja. Skinął głową, jakby zgadzał się z jego słowami, albo może postanawiał coś w swojej głowie, po czym, wciąż nie uwalniając rąk Theo, wyprostował się trochę, obrócił głowę w stronę miasta i, nieco niewyraźnie przez buteleczkę w zębach, krzyknął:

- Ranny na murach! Sprowadźcie medyka!

Theo wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc co się dzieje, a potem już całkiem odebrało mu mowę. Nieznajomy spojrzał na niego jeszcze raz tymi przerażająco znajomymi oczami, po czym wbił w buteleczkę z płynem zęby, przegryzając plastik. Odchylił głowę do tyłu i opróżnił zawartość flakonika do własnych ust. Wypuszczając pojemniczek z zębów i, wciąż nie dając Theo szansy na uwolnienie się z podwójnego chwytu, pochylił się w jego stronę i... pocałował go.

Czy raczej, dobrze by było, gdyby to faktycznie był pocałunek. Theo zorientował się, co chłopak robi o sekundę za późno. Poczuł ciepły oddech na twarzy, wargi chłopaka na swoich ustach, a potem gorzki płyn na języku i wiedział już, że to był koniec.

Przez moment czuł tylko gorycz, niewiele gorszą od posmaku alkoholu, ale wiedział – był pewny – że zaraz za nią nadejdzie ból i mógł tylko na niego czekać.

Nieznajomy odsunął się odrobinę i obrzucił jego twarz badawczym spojrzeniem. Wciąż oddychał szybko, wciąż zaciskał mocno palce na jego nadgarstkach, a usta miał zabarwione ciemnym płynem, tym samym, który właśnie spływał Theo do gardła. Patrzył mu w oczy, z czarnymi kosmykami przyklejonymi do czoła od potu, tęczówkami koloru nieba i krwi i wyrazem napięcia na twarzy.

Czekał. Prawdopodobnie na to samo, co Theo. Na ból, może śmierć. Kompletny świr.

Ból przyszedł niespodziewanie, jak przy pierwszym kontakcie z anielskimi kajdankami. I tak samo jak wtedy, palił żywym ogniem.

Theo zerwał się, spychając z siebie nieznajomego, tym razem bez trudu. Bez celu, bez planu, zwinął się w sobie. Czuł to wszędzie. W ustach i na języku, w gardle i płucach. Jak strzaskane szkło albo klingi najcieńszych ostrzy, trucizna niszczyła, paliła, rozrywała mu ciało od środka. Zmusił się do kaszlu, choć instynkt nakazywał skulić się w sobie i wciągać łapczywie powietrze. Panika, ten strach przed wyobrażeniem jego organów topiących się w środku jak wyżerane kwasem był gorszy, niewyobrażalnie gorszy od bólu, z którym wyrzucał z siebie powietrze i ślinę na klęczkach, opierając się o ziemię drżącymi rękami.

Nie mógł uwierzyć, że nie wykaszlał ani kropli krwi. W głowie mu się kręciło, nabierał ochoty umrzeć. Naprawdę przydałby się ten medyk, którego chłopak zawołał.

Jak na razie jednak, byli tu sami. Tylko on, na kolanach, zanoszący się kaszlem i łzami i tajemniczy nieznajomy, któremu, jak na prawdziwe życie przystało, bliżej było do psychopaty niż potencjalnego wątku romantycznego. Nawet z jego...

- Khem! Aah! – wciąż kaszlał.

...ładną...

- Kha, khhem!

...kurwa...

- Akha!

...twarzą.

Mrugając intensywnie, wreszcie udało mu się odgonić nieco łzy napływające do oczu. Świat zaczynał się wyostrzać. Teraz wyraźnie widział już swoje trzęsące się dłonie, którymi wspierał się o gładki bruk muru. Były mokre od łez i pewnie śliny, co było obrzydliwe, ale nie tak obrzydliwe, jak mogłoby być, gdyby faktycznie kaszlał krwią.

Drżąc na całym ciele, ostrożnie przeniósł się z kolan do siadu i dotknął ust wierzchem dłoni, żeby się upewnić. Żadnej krwi. Gardło w nienaruszonym stanie, choć mógłby przysiąc, że parę minut temu zostało ono otwarte setką noży, a do ran wepchnięto pokruszone szkło.

Przełknął ślinę, czując, że powoli odzyskuje kontrolę nad własnym ciałem. Już nie rzucały nim drgawki i kaszel. Ból ustępował. W końcu był w stanie oderwać wzrok od własnych rąk i pierwszym, na co natrafił było świdrujące spojrzenie chłopaka, który poddał go tym torturom. A kiedy ich oczy się spotkały, ów chłopak miał czelność zmrużyć powieki z nieufnością i zapytać:

- Kim ty jesteś?

Theo rzucił się w jego stronę.

- Kim ty jesteś i czego ode mnie chcesz?! – wrzasnął, znów chwytając chłopaka za ubrania i potrząsając nim. – Bo jeśli chciałeś mnie poderwać, są, kurwa, łatwiejsze sposoby!

Nie czekał na odpowiedź ani reakcję. Nie wiedział jaki był cel chłopaka, ale był pewny chociaż jednego – obaj mieli takie same oczy, innego kształtu, otoczone zupełnie innymi rzęsami i wyrażające kompletnie inne emocje, ale tak samo dziwne, obce, nieludzkie. A to oznaczało, że mogli dzielić ze sobą więcej cech.

Theo sięgnął nie po miecz, ale otaczający jego biodra łańcuch. Z okrzykiem wściekłości szarpnął nim, aż ogniwa zatrzeszczały, a potem otoczył nim szyję zaskoczonego chłopaka. Miał nadzieję usłyszeć krzyk, spodziewał się go, ale nieznajomy tylko wciągnął powietrze. Szarpnął się do tyłu, próbując się wyswobodzić, ale Theo był zdeterminowany. Nie puścił łańcucha, zacisnął go mocniej. Jeśli anielski kryształ nie działał na chłopaka, zawsze pozostawała opcja uduszenia go.

Znów szarpali się na ziemi, ale tym razem Theo był na górze. Jego niedoszły podwójny morderca walczył pod nim o oddech, usiłując odciągnąć zaciskający się łańcuch od szyi, ale chociaż był silny, wyglądało na to, że przegra. Theo nie czuł litości, tylko determinację i adrenalinę dodającą mu sił. Dlaczego miałby się przejmować życiem faceta, który posłał go na drugą stronę? Zresztą, to nie tak, że tutaj dało się kogoś tak naprawdę zabić, a już na pewno nie w ten sposób. Pewnie najwyżej mógł go pozbawić przytomności. Na pewno. Nie było innej opcji.

Theo przełknął ślinę, kiedy inna opcja rzuciła mu się w oczy. Zaślepiony wściekłością, dopiero teraz zauważył, że coś było nie tak. Łańcuch wpijał się nieznajomemu w skórę, zostawiając pewnie sińce i tylko tyle powinien robić. Nie był ostry w dotyku, nie mógł przeciąć skóry, a jednak spod grubych ogniw sączyła się krew. Była wszędzie. Na szyi chłopaka, spływając i wsiąkając w jego włosy na karku, w materiał ubrania, barwiąc dłonie próbujące odciągnąć łańcuch od szyi. Mnóstwo krwi. A mimo to, chłopak walczył w ciszy. Fakt, trudno krzyczeć, kiedy łańcuch miażdży ci gardło, ale to i tak było podejrzane, że nie wydał z siebie ani jednej oznaki bólu, chociaż anielski kryształ, najwyraźniej, działał na niego jeszcze silniej niż na Theo.

Mógłby już stracić przytomność, do cholery. Theo zacisnął zęby, nie chcąc patrzeć jak łańcuch zdaje się topić skórę chłopaka, przeżerając się przez nią i brudząc wszystko krwią. Nie chciał patrzeć, ale nie było takiej opcji, żeby go puścił. Pewnie nie skończyłoby się to dla niego dobrze, a rozwścieczony bólem chłopak mógł być tylko bardziej zdeterminowany, żeby go zabić.

- No poddaj się w końcu! – warknął, pochylając się bliżej chłopaka, zaciskając łańcuch jeszcze mocniej. Nieznajomy zacisnął powieki i, z sinymi już ustami i poszarzałą twarzą, w końcu rozluźnił dłonie, którymi opierał się bezlitosnemu zaciskowi. Theo ogarnęła lekka ulga, że może w końcu przestać torturować chłopaka. Przymknął na moment oczy, do których napływały mu strużki potu i łzy wysiłku, ale jeszcze nie puścił łańcucha. Musiał się upewnić, że nieznajomy nie będzie w stanie się ruszać. Mimo to poziom adrenaliny powoli spadał, ogarnęło go przemożne zmęczenie. I wtedy, już niemal stwierdzając, że to koniec szaleńczych prób niedania się zabić na dzisiaj, poczuł na karku dotyk. Smukłe, wilgotne palce wślizgnęły mu się między włosy i przez chwilę nie rozumiał. Chłopak, który powinien już tracić przytomność, nie walcząc już z łańcuchem na szyi, wplątał mu delikatnie palce we włosy i drżącymi rękami przyciągnął go do siebie. Kompletnie zaskoczony, Theo pozwolił mu na to, nie mając pojęcia jaki ten mógł mieć cel w przytuleniu go...

Zrozumiał natychmiast, kiedy chłodny metal dotknął jego policzka, zapalając ogień. Odkąd nosił mundur Strażnika i rękawiczki, Theo nie zdarzyło się dotknąć nagą skórą anielskiego kryształu. Zdążył już zapomnieć jak niewyobrażalnie bardzo to bolało. Nieznajomy właśnie mu o tym przypomniał, przykładając jego policzek do swojej szyi i okalającego ją łańcucha. Theo krzyknął i odskoczył. Odruch, który mógł kosztować go wszystko.

Puścił łańcuch, a potem spadł z kolan chłopaka, który zerwał się błyskawicznie. Siła, z którą zepchnął go z siebie nieznajomy wycisnęła mu powietrze z płuc. Wylądował na plecach, na moment zakręciło się mu w głowie. W następnej chwili ktoś obracał go na brzuch, przyciskając go kolanem do ziemi. Spróbował się uwolnić, ale choć czuł jak przytrzymujący go chłopak drży na całym ciele, nie zdążył nic zrobić zanim... mógł tylko krzyczeć.

Jakby ktoś przyłożył mu do skóry rozżarzone żelazo, albo zaczął odcinać kończyny tępą piłą. Krzyczał, walcząc z całej siły, żeby uwolnić wykręcone do tyłu nadgarstki z kajdanek, które zatrzaśnięto mu na rękach. Tylko raz tak naprawdę zapięto mu na nadgarstkach to narzędzie tortur. Wtedy zemdlał, ale teraz nie było takiej opcji. Gdyby się poddał, to pewnie byłby jego koniec. Wiercił się więc, krzycząc z bólu, który był o wiele bardziej przerażający, kiedy nie miało się nad nim kontroli. Używać kryształu jako broni, nawet bez rękawiczek, a być tym, na którym tej broni użyto to dwie zupełnie różne rzeczy.

Zobaczył jak się zbliżają, z krawędzi pola widzenia. Ciemność i obojętność. Za chwilę przestanie boleć. I za chwilę przegra. Jego ciało już nie istniało, roztopiło się w bólu i jedynymi realnymi fragmentami rzeczywistości pozostał chłodny bruk, na którym leżał, kolano wciąż przyciskające go do ziemi i głos nieznajomego chłopaka, który pochylił się, żeby powiedzieć z wyczuwalnym zmieszaniem:

- Ani kropli krwi.

Potem już reszta świata zapadła się w ciemność.

***

Koszmar Camerona nigdy się nie kończył. Od tamtego dnia, od momentu gdy Theo trzasnął drzwiami samochodu, znikając mu z oczu w tłumie przechodniów, nieszczęśliwe zdarzenia po prostu ciągły się i ciągły bez końca. Gdyby był osobą przesądną, może pomyślałby, że po prostu nie jest mu dane zobaczyć się z bratem po jego śmierci. Że może to było wbrew zasadom wszechświata.

- Znajdziemy go, Cami. – Jessie znów go pocieszał, choć sam musiał być zmartwiony. Klepał go po plecach z nieobecnym wyrazem twarzy.

- Mógł opuścić granice Piekła. Może dlatego go nie wyczuwam – powiedział chłopak, który przedstawił się jako Sky, kiedy prowadził ich do swojego gabinetu. Teraz stał za biurkiem, z ręką za ramieniu Kuby, który zajął fotel i skupił się na komputerze, klepiąc szybko w klawisze.

- Jeśli jest ranny i na skraju śmierci, też mógłbyś mieć problem go wyczuć – odezwał się rzeczowym tonem chłopak, stojący za biurkiem razem ze Sky'em, wyglądający uderzająco znajomo. Cam nie miał teraz jednak głowy zastanawiać się skąd go kojarzy.

- Jeśli serio mam go znaleźć używając kodu, potrzebuję jego DNA – powiedział Kuba, odchylając się na oparcie fotela ze zmarszczonymi brwiami. – Noah i Caell poszli przeszukać jego pokój. Może znajdą jakiś włos na poduszce, albo zakrwawiony bandaż w śmieciach. Jeśli nie, to nie zadziała. Znalezienie w kodzie konkretnej osoby tylko na podstawie wyglądu jest niemożliwe. Zresztą, kod nie rozpoznaje zdjęć, tylko suche dane. Dlatego tylko kod genetyczny się nadaje.

Cam nie mógł się powstrzymać od nerwowego stukania piętą o podłogę. Musiał się skupić. Musiał. Przecież to nie mogło być trudne. DNA można było znaleźć wszędzie. W jego dawnym pokoju w Nowym Yorku? Raczej nie, matka już zdążyła przerobić go na kolejny gabinet, pozbywając się wszystkiego, co należało do Theo. Jego martwe ciało? Policja nigdy go nie znalazła. Nie mógł jednak uwierzyć, żeby nie istniało na tym świecie nic, co zawierałoby choć fragment kodu genetycznego chłopaka. Z miliardów miliardów komórek w jego ciele, choć jedna, choćby fragment, choć...

- Wystarczyłby fragment? – szepnął do siebie, po czym odezwał się głośniej. – Wystarczyłby fragment? Jego DNA.

Kuba pokiwał głową, przygryzając wargę.

- Chłopcy powinni coś znaleźć...

- Nic nie znaleźliśmy! – Drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie i stanęli w nich Noah z Caell'em. – Czy temu idiocie nigdy nie wypadają włosy? Sprawdziliśmy nawet odpływ w jego prysznicu!

Kuba jęknął i zsunął się odrobię w fotelu. Sky zacisnął zęby i nic nie powiedział, a chłopak, którego Cam kojarzył wyglądał, jakby uszło z niego powietrze.

- Czyli nic nie mamy – mruknął Kuba.

Cam'owi szybciej zabiło serce. Jego pomysł był najwyraźniej ostatnią nadzieją. Przełykając ślinę nerwowo, odezwał się niepewnie:

- Mamy mnie. – Wszyscy spojrzeli na niego bez zrozumienia. – Theo jest moim kuzynem. Więc jeśli wystarczy fragment...

Kuba zerwał się do pionu.

- Daj rękę! – poinstruował go natychmiast. – Sky, dawaj nóż! – Chłopak podał mu nóż. – Krew najlepiej się nada – wyjaśnił Kuba, chwytając Cam'a za rękę, którą mu podał i przystawiając ostrze noża do wnętrza dłoni.

Cameron skinął głową. Kuba bez ociągania przesunął ostrzem po skórze i popłynęła krew. Chłopak poinstruował go, żeby pozwolił jej spłynąć na ekranik urządzenia, które Cam kojarzył z filmów kryminalnych. Służyło ono do badania DNA w policyjnych śledztwach i pozwalało wygenerować wyniki w ciągu paru minut bez potrzeby angażowania laboratorium. Chłopak zdziwiłby się, że Straż posiada tak zaawansowaną technologię, gdyby nie było mu wszystko jedno.

- To powinno się udać – powiedział Kuba, ale z jego twarzy nie zniknął wyraz napięcia. – Jesteście spokrewnieni, więc część waszych genów powinna się pokrywać. Wyniki pokażą mi wszystkich twoich krewnych, ale wtedy powinno się nam udać odnaleźć w nich Theo. Taką przynajmniej mam nadzieję. Teraz możemy tylko czekać na wynik. To potrwa parę minut – skończył i odchylił głowę na zagłówek fotela, przymykając oczy. – Jak ten dzień mógł pójść tak źle.

Cam nie odpowiedział, tylko wbił wzrok w podłogę, próbując zdusić w sobie nadzieję. Jak na razie nic nie szło po jego myśli, więc nie zdziwiłby się, gdyby cudowny kod Kuby, który podobno zawierał w sobie 99 procent informacji na temat świata, nie zadziałał.

- Więc... - odezwał się ktoś, przerywając pełną napięcia ciszę. – Jesteś kuzynem Theo?

Cam uniósł wzrok i natrafił na spojrzenie niebieskich oczu, które z pewnością znał.

- Bratem – odpowiedział, choć nie miał ochoty na rozmowę. Mimo wszystko jednak nie chciał być niegrzeczny. Ci ludzie próbowali pomóc i do tego najwyraźniej zależało im wszystkim na Theo. – Moi rodzice go adoptowali.

Znajomy chłopak zamrugał, jakby zaskoczony.

- Theo wychowywał się z Everett'ami? I nic nam nie powiedział?

Sky pokiwał głową, jakby się zgadzał z jego zdumieniem.

- I w ogóle, Everett'owie kogoś adoptowali? Myślałem, że nic ich nie obchodzi poza główną linią rodu.

Cam spuścił wzrok.

- Przywieźli go nam, kiedy miał trzy latka. Miałem wtedy pięć, więc mało pamiętam, ale wiem, że rodzice byli wściekli. Mimo to, chyba jednak nie są tak całkiem bez serca, bo zgodzili się go przyjąć, kiedy jego... opiekun, chyba, powiedział, że inaczej odda go do domu dziecka. – Wzruszył ramionami. – Pewnie zgodzili się tylko temu, że Everett'owie są tacy znani z „dbania o rodzinę", a on jest jednym z nas, nawet jeśli nie ma nazwiska ani tej całej „mocy".

- Jednym z was, huh? – odezwał się Kuba pod nosem, znów wbijając wzrok w ekran komputera i klepiąc w klawisze.

- Są już wyniki? – Jessie pochylił się w stronę biurka, przełykając nerwowo ślinę. Cam poszedł w jego ślady.

Kuba spojrzał na nich i wziął głęboki oddech.

- Są – powiedział. I zamilkł. Wszyscy wbili w niego wzrok z napięciem.

- I co? Gdzie on jest? Powiedz, że kod odnalazł jego lokalizację. – Sky przestąpił z nogi na nogę. Caell i Noah podeszli do biurka.

Kuba przesunął dłonią po twarzy. Przestał klepać w klawiaturę i oparł się znów o oparcie. Pokręcił głową.

- Nie żyje? – odezwał się Caell, głosem na skraju załamania się z nerwów.

Kuba przymknął na moment oczy.

- Nie mam pojęcia – przyznał.

- Moje DNA nie wystarczyło? Nie zadziałało? – spytał Cam. Miał sucho w ustach.

- Zadziałało. Kod odnalazł wszystkich twoich krewnych. – Teraz już wszyscy patrzyli na Kubę, jakby mieli ochotę nim potrząsnąć. Chłopak przygarbił się i pokręcił smutno głową. – To nie zadziała. Nie możemy wykorzystać DNA kogoś innego, bo nie wiemy z kim Theo jest spokrewniony. Wiemy tylko, że... - spojrzał Cam'owi w oczy - ...nie z tobą.

Cam poczuł się, jakby ziemia pod nim się zachwiała, ale stał twardo na nogach. Przymknął oczy.

Nigdy nie byli podobni.

- Jest jakiś inny sposób? – przeszedł do rzeczy. – Nie można go znaleźć w jakiś inny sposób?

- Nie widzę żadnego poza dokładnym przeszukaniem miasta, a jeśli go nie znajdziemy, wysłaniem też ludzi do Czyśćca, Nieba i na Ziemię... - zaczął Sky.

- To zajmie wieki – jęknął Caell. – Może my z Noah jeszcze poszukamy jego... włosów, krwi czy czegokolwiek. Coś przecież musi gdzieś być...

- Wasza Wysokość! – Drzwi do niewielkiego gabinetu Sky'a otworzyły się po raz kolejny i stanął w nich Strażnik w białym mundurze. Mężczyzna rozejrzał się po pokoju, chyba zaskoczony taką liczbą ludzi, po czym skierował wzrok na chłopaka z niebieskimi oczami. – Czy mogę złożyć raport?

- Oczywiście. – Blondyn wystąpił do przodu.

- Na murach w pobliżu bramy tylnej znaleziono rannego Strażnika. Ashton'a, syna Tiary. Nieprzytomny, przetransportowano go do skrzydła medycznego. Brak śladów ataku demona, obrażenia zadane nożem lub mieczem. Na miejscu znaleziono krew należącą do dwóch osób. – W tym momencie wszyscy w pokoju podnieśli głowy, jakby zwęszyli trop. – Jedną z osób jest Ashton, drugiej nie rozpoznano.

- To może być Theo! – Caell wykrzyknął to, o czym wszyscy myśleli.

Strażnik zdający raport skinął głową.

- Osobą, która stała dziś na warcie w parze z Ashton'em był Theos T. Marigold. Krew może więc należeć do niego. Nie znaleźliśmy jednak ani jego, ani jego ciała.

- Macie próbki? – spytał natychmiast Kuba. – Próbki krwi?

Strażnik skinął głową, po czym spojrzał na blondyna, jakby czekał na pozwolenie. Chłopak odsunął mu się z drogi i wskazał biurko, przy którym siedział Kuba. Strażnik podał mu małą labolatoryjną fiolkę z odrobiną krwi na dnie. Kuba wziął ją i zabrał się do roboty.

- Na miejscu znaleźliśmy jeszcze... coś takiego. – Strażnik pokazał dwie kolejne fiolki, jedną pustą i zniszczoną, drugą wypełnioną krwią. Te wyglądały znacznie bardziej staroświecko. – W jednej znajduje się krew Ashton'a, w drugiej ślady po posoce demona. Najprawdopodobniej miała ona służyć do aplikacji na broń lub doustnej trucizny.

Cam drgnął. Fiolka była pusta, co oznaczało, że być może trucizna została użyta. Być może pomyślnie. Nikt nie wyglądał na zadowolonego. Na twarzy Sky'a można nawet było zobaczyć źle skrywaną złość.

- Jak zwykle, zakazanie czegoś prawem nic nie zmienia – powiedział, czego nikt nie skomentował. Strażnik, jako że skończył składać raport i nie miał nic do dodania wyszedł z gabinetu, kłaniając się blondynowi, którego Cam już powinien zacząć nazywać w swoich myślach królem, ale nie miał do tego głowy, i w pomieszczeniu zapanowała znów nieprzyjemna cisza, przerywana tylko stukotem palców Kuby na klawiaturze. W końcu i to ustało.

- Nie ma takiej osoby.

Wszyscy się poruszyli, żeby spojrzeć na Kubę.

- Ta krew – wyjaśnił – nie należy do nikogo.

- To chyba... niemożliwe? – odezwał się niepewnie Noah. – Czy masz na myśli, że... ta osoba nie żyje? – Przełknął ślinę.

Kuba na szczęście pokręcił głową.

- Nie chodzi o to, że ten ktoś nie żyje. Tej osoby w ogóle nie ma w bazie danych. Tak jakby... nigdy nie istniała – powiedział, wbijając wzrok w fiolkę z krwią.

- Może... to nie krew? – zaproponował Caell.

Noah spojrzał na niego, jakby mu rozum odebrało.

- Nie, nie krew, sok z buraków. Serio?

Kuba zmrużył oczy.

- Sok z buraków na miejscu zbrodni miałby więcej sensu niż to – powiedział. – To krew. Ma nawet DNA. Problem w tym, że komputer nie może dopasować tego DNA do żadnej osoby, która istnieje lub istniała.

- W takim razie... to nie może być Theo, tak? – spytał Jessie. – Przecież jakby na to nie patrzeć on na pewno istnieje.

Kuba przesunął ręką po włosach i jęknął.

- Nie mam pojęcia. Nic tu się nie zgadza i, przede wszystkim, nie mamy pojęcia jak go znaleźć.

- Ale wiemy, że prawie na pewno żyje – powiedział Jessie. Cam spojrzał na niego z ciężkim sercem. Chłopak zawsze był optymistą, ale nigdy nie było to tak niebezpieczne jak teraz. Jeśli się mylił... - No przecież... nie znaleźli ciała i... nie znaleźli nawet jego krwi... i... ten, kto zaatakował tego drugiego Strażnika nie zabił go, tylko zranił. Więc może... Theo został porwany? Jest taka możliwość, prawda?

Cameron przygryzał wargę aż poczuł smak krwi. Miał wrażenie, jakby zamienili się z Jessie'm miejscami. Wcześniej to Cam twierdził, że brak zwłok to brak powodu, żeby sądzić, że Theo zginął, ale teraz... Cam nie był już taki pewny. Buteleczka po truciźnie i fakt, że Sky nie mógł wyczuć jego obecności...

Rozpłakałby się. A raczej na pewno rozpłacze się. Później. Teraz to Jessie'mu po policzkach spływały łzy, a on nie miał wyjścia, jak tylko objąć go i szepnąć mu do ucha, że pewnie ma rację. Theo pewnie żyje, a jeśli został porwany, na pewno już kombinuje jak do nich wrócić.

- Jessie... - Caell odezwał się łamiącym się głosem. – Nie płacz, na pewno go znajdziemy. To przecież Theo, znacie go z Cam'em lepiej niż my wszyscy. On by się nie dał.

- Theo? – Noah skrzyżował ręce na piersi. – Jedyny sposób na zabicie go to chyba zanudzenie go rozmową na śmierć. Noże, miecze i wszystko inne za bardzo lubi, żeby dać się nimi zabić.

Kubie drgnęła na te słowa warga, ale wciąż siedział na fotelu z opuszczoną głową.

- Na pewno nie przestaniemy go szukać – odezwał się twardo Sky. – To mogę wam zapewnić – zwrócił się do Cam'a i Jessie'go. Blondyn u jego boku pokiwał poważnie głową, choć wyglądał, jakby jemu też zbierało się na płacz.

- Szukać kogo?

Wszyscy podskoczyli na nowy głos. Ktoś wszedł do gabinetu, kiedy wszyscy skupiali się na płaczącym Jessie'm. Obcy stał teraz oparty o drzwi z rękami założonymi na piersi i mierzył wszystkich trochę zaintrygowanym, trochę podejrzliwym spojrzeniem. Cam go nie znał, ale poznał jego białe włosy i skórę, taką samą, jak ta Ari'ego. Był więc aniołem, z Nieba. Jego strój za to był co najmniej niecodzienny. Na głowę zarzucony miał kaptur białego płaszcza, a zamiast koszulki, jego pierś zakrywało coś na kształt zbroi, wykonanej z mnóstwa malutkich metalowych fragmentów, pozwalających na swobodne poruszanie się. Nieufne oczy zwracały uwagę w idealnej, anielskiej twarzy, obrysowane kredką koloru ciemnej, zastygłej krwi.

- Nie mamy czasu na nasze pogawędki, wybacz – do nieznajomego odezwał się blondyn.

- Pogawędki? – Obcy uniósł brwi. – Nasze rozmowy, Heaven, to żadne pogawędki. Zależą od nich losy świata – powiedział, choć jego na wpół rozbawiony wyraz twarzy mówił, że chyba jednak sobie żartuje.

Heaven, jak chłopak, do którego ludzie zwracali się per „Wasza Wysokość" najwyraźniej się nazywał, posłał nieznajomemu tylko wymuszony uśmiech.

- To naprawdę nie jest dobry moment – powiedział, a Cam wciąż widział delikatny błysk łez w jego oczach.

- Bo kogoś szukacie. – Obcy pokiwał głową. Przesunął wzrokiem po twarzach wszystkich, zatrzymując się trochę dłużej na Caell'u, i kończąc na Cam'ie wciąż obejmującym Jessie'go, mrużąc lekko oczy. – Mogę wiedzieć kto tak właściwie wam się zgubił? – zwrócił się znów do Heavena.

- To naprawdę nie jest dobry moment – powtórzył chłopak. – Nie znasz chłopaka. Jeśli szukasz Stwórcy, z tego co wiem wybrał się z teściem na Everest. Chcieli zaczerpnąć świeżego powietrza czy coś takiego. Ale na twoim miejscu bym im nie przeszkadzał dopóki nie wrócą. Jeśli Lucyfer przekazał synowi w genach coś od siebie, to na pewno zamiłowanie do uprawiania seksu w dziwnych miejscach.

- Tato, fuj! – poskarżył się Caell.

- Nie mam żadnego zamiłowania do... - zaczął Sky, ale obcy przerwał im wszystkim długim westchnieniem.

- Chodzi o siedemnastolatka z czerwonymi oczami?

Wszyscy zamrugali.

- Skąd ty... - zdziwił się Heaven.

- Co on tu w ogóle robi? – znów przerwał mu obcy.

- Jest... Strażnikiem? – odpowiedział Noah, mierząc mężczyznę podejrzliwym spojrzeniem.

- Strażnikiem, huh? – Nieznajomy pokiwał głową. – Bardzo dobrze. No, to gdzie zniknął?

Noah rozłożył ręce i uniósł brwi.

- Gdybyśmy wiedzieli, chyba byśmy go nie szukali, co? I kim w ogóle...

Nieznajomy westchnął po raz kolejny. Teraz już wyglądał na poirytowanego.

- Wy to wszystko umiecie zepsuć, co?

- Zepsuć? – Heaven zacisnął zęby. – Nie wiem o czym mówisz, ale nie mamy na to czasu. Theo może nie żyć...

Nieznajomy machnął ręką.

- Nic mu nie jest – powiedział.

- A skąd ty miałbyś wiedzieć czy coś mu jest czy nie? – Heaven oparł ręce na biodrach, wkurzony, ale nie wyglądał zbyt groźnie. – To miałoby by sens tylko, gdybyś był zamieszany w jego zniknięcie.

Nieznajomy znów machnął ręką.

- W nic nie jestem zamieszany. Nie wiem gdzie jest i co się z nim stało, choć mam swoje teorie, ale mogę was zapewnić, że żyje.

- Niby z jakiej racji nas możesz zapewnić? – oburzył się Heaven.

- Z mojej racji.

- To nie jest nawet logiczny argument! – Cam miał wrażenie, że z blondyna zacznie za chwilę ulatywać para. – Czemu mielibyśmy ci wierzyć?

- Cóż – nieznajomy odsunął się od drzwi i postawił krok w stronę Heavena, uśmiechając się jednym kącikiem ust – będziecie mi musieli zaufać.

- To będzie raczej trudne – Heaven też podszedł do anioła o krok i zadarł głowę, żeby spojrzeć mu w oczy spod zmrużonych powiek – Muriel.

_______________________________________

Uf, wybaczcie, że tak długo. Studia trochę dały mi popalić :(

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro