Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VI - W swoim żywiole

Theo dryfował gdzieś na skraju marzeń sennych i rzeczywistości, kiedy, jakoś pomiędzy snami o wrzeszczących demonach i seksownych aniołach, dotarły do niego głosy rozmawiających ludzi. Obrócił się w łóżku na drugi bok, ani myśląc jeszcze się budzić.

- Jakbym nie widział tego na własne oczy to bym nie uwierzył – mówił ktoś. – Wygląda jak bezbronne, niewinne dziecko...

- Eh, znamy go z Caell'em od dwóch dni, ale mogę was zapewnić, że bezbronny i niewinny to on nie jest. Pewnie śni teraz o mordowaniu – odpowiedział bardziej znajomy głos.

I miał trochę racji. Theo, wybudzając się powoli ze snu, wciąż miał pod powiekami obrazy krwi, ostrych narzędzi i... seksownych aniołów? Nie wiedział czemu, piekielni arystokraci podobali mu się znacznie bardziej niż ziemskie dzieciaki z projektu, mimo że obie grupy można by opisać tym samym słowem – „doskonali".

W końcu otworzył oczy. Zobaczył biały sufit, prostą lampę i od razu zrozumiał, że jest gdzieś na terenie Straży. Potem obrócił głowę na bok i zobaczył Sky'a, jego męża, Caell'a i Noah, stłoczonych w niewielkim pokoju przy jego łóżku.

- Śniło mi się, że się pieprzymy, nie zabijamy nawzajem, ale byłeś blisko – wymamrotał do Noah, jeszcze nie do końca przytomny. – Faktycznie musiałbym cię potem zamordować.

Noah zwrócił się do sobowtóra Cam'a z niewzruszonym wyrazem twarzy.

- Tak jak mówiłem, słodki i niewinny to on nie jest.

- Mhm – Caell nie wyglądał na zainteresowanego rozważaniami na temat poziomu niewinności Theo. – W każdym razie, tato, jaki werdykt? – spytał, wpatrując się w Sky'a intensywnie. Theo w końcu zebrał na tyle siły, żeby podnieść się do siadu.

Mięśnie cholernie go bolały, czuł się jakby demon przeżuł go i wypluł, a nie przewiózł na plecach po mieście. Wyglądało na to, że musiał popracować nad swoją kondycją.

- Werdykt, hm? – odezwał się Sky, wyciągając z kieszeni spodni stary model telefonu. – Napisałem Cassiel'owi co się stało i jego odpowiedź to... – uniósł brwi, po czym pokiwał do siebie głową – „ok".

- Ok? – spytał Theo, po czym skrzywił się. Miał całkiem zdarte gardło, pewnie od prób dorównania demonowi w darciu się.

Sky pokiwał głową.

- Ok. Znaczy, że się zgodził. – Chłopak podszedł bliżej łóżka i wyciągnął do Theo rękę. Theo uścisnął ją, jeszcze niepewny co to oznacza. – To znaczy, witaj w Straży.

Theo zamarł, zamrugał, po czym dotarł do niego w końcu pełny obraz sytuacji. Wszystkie fragmenty wspomnień wreszcie ułożyły się mu w głowie tak, jak powinny i uświadomił sobie, że jego wysiłek nie poszedł na marne. Na usta wpłynął mu rzadki dla niego uśmiech, ale natychmiast zmusił się, żeby przybrać bardziej poważny i lekceważący wyraz twarzy.

- Nie spodziewałem się niczego innego – powiedział, tylko trochę naciągając fakty. – Dobra ocena sytuacji – stwierdził łaskawie, po czym na wargi znów wpełzł mu uśmiech, tym razem bardziej w jego stylu, z jednym kącikiem ust w górze i oczami błyszczącymi niezbyt niewinnym rozbawieniem – jak na anioła – dodał z satysfakcją.

***

W stroju Strażnika wyróżniał się bardziej niż bez niego. Kontrastując z nieskazitelną bielą materiału, jego włosy niezaprzeczalnie wyglądały na szare.

- Nie wiem czy to dobry pomysł, żebyś nosił ten szalik – odezwał się Caell, prowadząc go do jadalni na śniadanie. – Kiedy nosisz mundur, nosisz tylko mundur, wiesz, z szacunku do powagi naszej pracy i takie tam. Inaczej ludzie będą się gapić.

Theo uniósł brwi i wymownie przeniósł wzrok na idącego obok nich Noah.

- Noszę tylko mundur! – oburzył się chłopak. I fakt, nosił. Czy raczej nie nosił nic poza mundurem, ale to nie oznaczało, że wyglądał, jakby szanował powagę swojego zawodu. Rękawy jego stroju zostały odprute, guziki rozpięte, a spodnie zmodyfikowane tak, żeby opinały kształt nóg chłopaka znacznie ciaśniej niż reszty Strażników.

- Nie zdejmę szalika – mruknął tylko Theo, nie mając żadnej odpowiedzi dla Noah.

Caell westchnął.

- Twój wybór – powiedział, zatrzymując się przed sporymi dwuskrzydłowymi drzwiami i kładąc rękę na klamce. – W sumie, biorąc pod uwagę, że trzymasz się z nami, i tak jesteś już na przegranej pozycji – dodał niepasująco optymistycznym tonem, po czym pchnął drzwi, ukazując wnętrze ogromnego pomieszczenia pełnego długich stołów, ław i siedzących przy nich klonów w białych mundurach. – Witaj w klubie przegrywów, Theo – powiedział Caell i wszedł do jadalni, nie rozglądając się po twarzach swoich kolegów z armii, za to poprawiając wymownie pas na broń otaczający jego biodra i klatkę piersiową.

Theo zmarszczył brwi na jego słowa, nie rozumiejąc jakim cudem bycie dzieckiem króla lub synem dowódcy Straży mogło uczynić kogokolwiek „przegrywem", ale z drugiej strony, mało go to obchodziło. Jako, że nie był z projektu, Theo od zawsze uważany był za kogoś, kto przegrał życie. Czemu po śmierci miałoby być inaczej? – pomyślał, wchodząc do jadalni za Caell'em i Noah. Pozycja społeczna grupki, do której przydzielił go jakiś dziwny traf nie dorastała do pięt w hierarchii ważności temu, że było tu jedzenie. A on był głodny.

Podążył za chłopakami do jednego ze stołów, który, choć stał niemal pośrodku sali, był całkiem pusty. Kiedy usiedli, nie musieli czekać długo zanim przyniesiono im śniadanie składające się z czegoś podobnego do owsianki i kubka kawy. Chłopcy od razu rzucili się na jedzenie i Theo postanowił zaufać, że ta mokra papka smakowała lepiej niż wyglądała. Wziął do ust łyżkę, cały czas rozglądając się ostrożnie po sali. Część osób faktycznie się mu przyglądała. Był ciekawy czy naprawdę chodziło o szalik, czy może raczej o to, że był człowiekiem. Istniała też szansa, że ludzie zapamiętali, co zrobił wczoraj i albo byli pod wrażeniem, albo byli wkurzeni, że sprowadził demona do miasta. Może chodziło o wszystko po trochu.

- Czemu nikt nie siedzi przy tym stole? – odezwał się w końcu, bo pytanie nie dawało mu spokoju.

Caell przełknął owsiankę i uśmiechnął się przebiegle.

- A jak myślisz?

Theo przewrócił oczami. Nie lubił, kiedy ludzie zamiast przejść do rzeczy i odpowiedzieć na pytanie, robili z rozmowy grę.

- Bo nikt nie lubi siedzieć na środku? Kiedy nie ma się ściany za plecami, człowiek czuje się wystawiony na atak – zgadywał.

Caell i Noah zamrugali z niedowierzaniem.

- Nie? – Caell podrapał się po głowie. – Nikt tu nie siada, by my tu siedzimy? Myślałem, że to oczywiste – mruknął.

Theo się domyślał. Tylko...

- Czemu? – nie rozumiał. – Jesteście aż tak nisko na drabinie społecznej, że ludzie brzydzą się zbliżyć do was na metr?

Caell otworzył szerzej oczy, a Noah odchrząknął.

- No ja przepraszam bardzo, ale mogę cię zapewnić, że nikt nie brzydzi się do mnie zbliżyć. Pewnie nie uwierzysz, ale spałem z co najmniej połową ludzi na tej sali. – Uśmiechnął się dumnie.

Theo zmierzył jeszcze raz jego i jego strój.

- Wierzę.

- Nie chodzi o to, że jesteśmy nisko – zaczął tłumaczyć Caell. – Raczej o to, że jesteśmy—

- Zbyt wysoko – dokończył Noah, kiwając głową z mądrą miną. – Wszyscy się nas boją.

Theo uniósł brew. Nie czuł się przekonany.

- Nie słuchaj go. – Caell przewrócił oczami z rozbawieniem. – No, może jest w tym trochę racji. Ja i Noah jesteśmy po prostu, tak jakby... za wysoko i za nisko jednocześnie? Powiedziałbym, że ludzie może... są wkurzeni, że jesteśmy tak wysoko? Albo... jesteśmy zbyt sławni jak na nas? – Westchnął. – To skomplikowane. Na tyle skomplikowane, że – przekrzywił głowę – ludziom nie chce się w te komplikacje plątać?

Theo zaczynał myśleć, że jemu nie chce się w te komplikacje plątać.

- Jesteś dzieciakiem króla – wskazał łyżką Caell'a. – A ty synem dowódcy Straży – spojrzał na Noah. – Co w tym skomplikowanego?

Caell oparł głowę na ręce.

- Pomijając już to, że mój tata, król, jest człowiekiem i nie wszystkim się to podoba, a mój drugi ojciec od dawna ma złą reputację, nie jestem przecież ich biologicznym dzieckiem. Według niektórych więc, nie jestem ich dzieckiem wcale i nie powinienem mieć żadnych praw do tronu, za to moi rodzice uważają odwrotnie.

Theo zamrugał, potrzebując chwili. Racja. Zacofana technologia. Geje nie mogą mieć dzieci. Bez sensu.

- Adoptowali cię – zrozumiał.

- No tak. – Caell patrzył na niego z pytaniem, a Theo wpatrywał się w niego. – No co?

Theo wzruszył ramionami. Uznał po prostu, że to trochę ciekawe. Można urodzić się w dwóch tak zupełnie różnych miejscach, a mieć te same doświadczenia. Z tym, że Caell zdawał się lubić swoich rodziców, czego Theo nie byłby w stanie powiedzieć o sobie.

- A ty? – Uniósł brwi, patrząc oceniająco na Noah. Może ubieranie się w taki sposób, jakby twoim powołaniem było przespać się z każdą osobą na planecie nie było tu społecznie akceptowalne?

Noah uśmiechnął się.

- Też jestem adoptowany. Do tego moim biologicznym ojcem był skazany kryminalista. – Wzruszył ramionami. – Matka mnie nie chciała, kiedy dowiedziała się, że mam geny mordercy i w końcu przygarnął mnie wujek. Krótko mówiąc, ludzie nie za bardzo mi ufają. A jakby tego było mało, zadaję się z nim. – Trącił Caell'a ramieniem z szerokim uśmiechem.

Hm, wyglądało na to, że to był raczej klub adoptowanych sierot niż przegrywów.

- Utrudniają wam tu życie? – spytał Theo.

- W sensie? – Caell i Noah wymienili się spojrzeniami.

- Dokuczają wam, rzucają w was czymś, wymyślają przezwiska, podkładają nogi?

Caell wybuchnął na to złowrogim śmiechem godnym czarnego charakteru.

- Tylko by spróbowali. – Wyszczerzył się.

Noah pokiwał głową.

- Mamy z Caell'em najlepszych nauczycieli, umiemy się bronić. Poza tym – dodał, patrząc na przyjaciela dumnie – ten tu ma prawdziwy talent. Jeszcze nie widziałeś jego całego potencjału!

- To nie... talent – Caell mruknął, chyba zażenowany pochwałami. – Ktoś mnie po prostu tego nauczył...

- A tak, twój tajemniczy nauczyciel, którego nigdy nie spotkałem. – Noah przewrócił oczami z rozbawieniem. – I nauczył tego tylko ciebie, z jakiegoś powodu.

Theo zauważył, że policzki Caell'a nabrały nieco koloru, co było raczej niezwykłe jak na niego. Noah mówił dalej.

- Gdyby to nie była kwestia talentu, inni też by tak potrafili. Przyznaj, że po prostu jesteś geniuszem.

- Nie jestem, po prostu to się nie przydaje do walki z demonami, więc po co ktoś tutaj miałby to wymyślać?

- Bo do walki z ludźmi nadaje się idealnie? – Noah uniósł brew.

- A kto tu musi umieć się bronić przed ludźmi poza nami? I moimi rodzicami może. – Westchnął Caell.

- O czym mówicie? – Theo w końcu im przerwał, bo słowa Noah go zainteresowały. Coś idealnego do walki z ludźmi, czego można się nauczyć? – Chodzi o jakąś technikę walki?

Caell przytaknął.

- Można tak powiedzieć. Ktoś mnie jej nauczył i nie widziałem, żeby ktoś w Piekle poza mną jej używał.

To się Theo zdecydowanie podobało.

- Nauczysz mnie? – spytał z nadzieją, która szybko umarła, kiedy tylko zobaczył jak na twarzy Caell'a pojawia się ten łatwo rozpoznawalny wyraz zakłopotania.

- Tej... techniki mogą używać tylko anioły.

Theo zrzedła mina.

- Tylko medycy – dodał Noah. – Ja bym nie mógł. Tak więc jedziemy w tym samym wózku, Theo.

Theo zmrużył delikatnie oczy. Ciężko było mu zaakceptować, że jedzie w jakimkolwiek metaforycznym wózku razem z Noah.

- I tak musisz mi pokazać o co chodzi – mruknął do Caell'a, dochodząc do wniosku, że nawet jeśli ta cała genialna technika wymagała jakiegoś magicznego talentu anioła, nie mógł przepuścić okazji, żeby czegoś nowego się nauczyć. Choćby tego, jak się przed tym bronić.

Caell uśmiechnął się szeroko, jego oczy zabłysły niemal tak jasno jak jego noże zatknięte za podwójny pas.

- Brzmi jak plan.

***

- Na razie to zapowiada się na normalną walkę – zauważył Theo, stojąc na placu naprzeciwko Caell'a. Obaj byli w pełni uzbrojeni, w rękach trzymali dłuższe sztylety.

- To dlatego, że Caell musi cię najpierw pociąć – słowa Noah, obserwującego ich z boku brzmiały nieco złowrogo.

- Skąd pomysł, że dam się pociąć? – Theo poczuł, że usta rozciąga mu uśmiech pewności siebie. Może i raz przegrał z Caell'em, ale przypisywał to zaskoczeniu nienaturalną siłą chłopaka. Teraz wiedział, czego się spodziewać i był absolutnie zdeterminowany, żeby wygrać.

- Widzę, że się mnie nie boisz – powiedział Caell, unosząc sztylety w gotowości.

Theo chciał powiedzieć, że nie da się bać kogoś z tym wzrostem i fryzurą, ale ktoś postanowił wyrazić opinię za niego.

- A powinieneś – powiedział wysoki chłopak, stojący w tłumku gapiów przyglądających się tej całej interakcji. – Bać się – dodał, jakby nie było oczywiste o czym mówi. – Powinieneś się bać nas, nawet jeśli jesteś na tyle szalony, żeby nie bać się demonów.

Theo zmierzył go wzrokiem z góry na dół. Chłopak miał najbardziej standardowo anielską twarz, jaką widział i jedyne, po czym byłby w stanie go rozpoznać, to czystszy niż większości strój. Pewnie gnojek mniej ćwiczył od innych.

- O, ciekawe. Może jednak jestem bardziej szalony niż myślisz, bo twoja gęba jakoś mnie nie przeraża. – Theo posłał zaskoczonemu chłopakowi zadowolony uśmiech. Caell i Noah obaj zaśmiali się na jego słowa.

- Nie wtrącaj się do nieswojego treningu, Ashton – odezwał się potem Caell, mierząc chłopaka lekceważącym spojrzeniem.

- Treningu, hm? – Ashton wystąpił z tłumku gapiów i podszedł do nich, teraz już ewidentnie wkraczając na nieswoje terytorium i do nieswoich spraw. – Czy naprawdę pojedynek anioła z człowiekiem można nazwać treningiem? Nawet Everett'owie nie są na tyle głupi, żeby tak marnować czas.

Theo pomyślał, że głowa chłopaka świetnie wyglądałaby odcięta mieczem, turlając się po czarnym pyle na placu. Tak dla równowagi do jego czyściutkiego stroju.

- Nie jestem Everett'em – powiedział jednak tylko, na razie jeszcze powstrzymując się od agresji. Zaraz potem uświadomił sobie, że właściwie skłamał, bo jego nazwisko brzmiało dokładnie tak. Nazwisko nie miało jednak znaczenia, ponieważ nie o nie tu szło. Nawet sam król nie nazywał się Everett, z tego co Caell mówił.

- Racja – powiedział Ashton, uśmiechając się fałszywie. – Nie jesteś Everett'em, tylko zwykłym człowiekiem. W takim razie, wyjaśnij mi, co tak właściwie tutaj robisz?

Chłopak stał blisko, a Theo właśnie skończyła się cierpliwość, tak więc nie pozostawało nic innego, jak odpowiedzieć Ashton'owi kopniakiem w brzuch. Theo zobaczył jego zszokowaną minę, a potem chłopak wylądował plecami na ziemi. Przyglądający się scence ludzie wciągnęli powietrze w szoku, a Theo spojrzał z zadowolonym uśmiechem na chłopaka, który bez skutku usiłował złapać oddech po tym, jak dostał w przeponę.

- Uciszam wtrącające się w nieswoje sprawy bachory – odpowiedział na wcześniejsze pytanie Ashton'a.

Dzięki Szczęśliwemu Trafowi za grube metalowe podeszwy butów Strażników, bo inaczej, mimo że Theo dokładnie wiedział, jak wycelować w przeponę, mógłby nie dać rady zranić chłopaka, bo ciała aniołów były po prostu bardziej wytrzymałe od ludzkich.

Po niecałej minucie Ashton pozbierał się z ziemi. Jego strój w końcu usmarowany był czarnym pyłem, tak jak reszty ćwiczących.

- Tak bardzo chcesz zadrzeć z arystokracją? – spytał z jawną furią w oczach. Podszedł do rozbawionego całą sytuacją Caell'a, po czym bezceremonialnie wypchnął go z oznaczonego małymi słupkami prostokąta, w którym miała się odbyć jego treningowa walka z Theo. Ashton zajął miejsce chłopaka i wyszarpnął jeden długi miecz zza swojego pasa na broń. – Powiem ci, że zadrzeć ze mną na pewno ci się udało.

Theo zmrużył oczy. Miał trenować z Caell'em, który obiecał pokazać mu swoją wyjątkową technikę, a nie walczyć sztyletami z jakimś obrażonym snobem z za długim mieczem w rękach. To była prawdziwa strata czasu.

Z westchnieniem poirytowania zatknął swoje sztylety za pas, zamiast nich wyciągając swój miecz, krótszy niż ten Ashton'a, jednoręczny, ale i tak lepszy od sztyletów. Niestety, choć filmy akcji próbowały udowodnić, że walcząc z nożem w ręce można wygrać z kimś, kto trzyma cztery razy dłuższy miecz i ma jakieś pojęcie o używaniu go, rzeczywistość wyglądała znacznie nudniej. Dłuższe ostrze oznaczało większy zasięg, więc nikt o zdrowych zmysłach nie wybrałby noża, ani dwóch, przeciwko mieczowi, gdyby taki wybór posiadał.

- Długo będziesz tak stał? – odezwał się Ashton. – Możesz po prostu przyznać się, że się boisz... - powiedział, jakby sam nie stał w miejscu. Theo nie zamierzał dać się sprowokować, ale też miał już dość tego marnowania czasu i wolał rozstać się z wkurzającą miną chłopaka najszybciej, jak to możliwe, więc zrobił krok do przodu. Ashton zareagował natychmiast.

Theo widział wcześniej jak walczą Strażnicy. Kiedy tylko miał okazję zerknąć, przyglądał się walkom treningowym. Ich najniebezpieczniejszym talentem była szybkość i siła. Ale choć ich ciała same w sobie poruszały się z gracją, ich ruchom brakowało finezji.

Ashton zaatakował frontalnie. Machnął swoim mieczem z szybkością i siłą. Z szybkością i siłą tak dużą, że oczywiście nie musiał się przejmować techniką. Mając anielską moc wystarczyło przecież skoczyć, rozciąć demona na pół jednym cięciem i po sprawie. Kto by się przejmował dokładnym stawianiem kroków czy unikami i zmyłkami? Cóż, z pewnością nie Ashton.

Theo tylko usunął się z jego drogi i zasłonił mieczem. Ostrze chłopaka ledwie dotknęło jego, ześlizgnęło się po nim, a sam Ashton, który planował uderzyć w niego siłą, nie natrafiając na przeszkodę, potknął się. A kiedy ktoś się potyka, nieważne czy jest człowiekiem, aniołem czy cholera wie kim, traci swoją grację. I przede wszystkim, traci prędkość.

Ashton potknął się i niemal przewrócił do przodu, bo Theo już przed nim nie było. Był już za nim, już łapał go za rękę, a potem znów znosząc ten niemiłosierny ból zacisnął mu jedną część kajdanek na nadgarstku, drugą przypinając do pasa chłopaka. I odskoczył.

Teraz on miał swój krótszy lżejszy miecz, a Ashton stał naprzeciwko niego z oburęcznym mieczem w jednej ręce i drugą ręką przypiętą kajdankami do pasa. Chłopak spróbował uwolnić dłoń, ale wyposażenie Strażników było najwyższej jakości. Najlepsze kajdanki, najlepszy pas. Tak więc idiota miał do wyboru pozbycie się za ciężkiego miecza i dobycie sztyletu, albo bycie idiotą.

I tak idiota podjął swoją decyzję. Rzucił się do przodu z zachwianą równowagą i swoją szybkością i siłą, ale bez rozumu. Theo uchylał się przed jego atakami, trzymając się po stronie unieruchomionej ręki. Ashton dźgał i machał mieczem, a w jego oczach płonęła furia. Theo był niemal pewny, że słyszał śmiechy, kiedy zapiął rękę chłopaka o jego własny pas.

Ashton dźgał powietrze, a Theo obracał się razem z nim trzymając się jego prawej strony. Czekał. Choć nie miał cierpliwości w rozmowie, umiał ją zachować w pojedynku. Czekał na odpowiedni moment. Moment kiedy waga dwuręcznego miecza przeważy, zachwieje, zepsuje jeden ze stale nadchodzących ataków. Ashton był aniołem i był silny, ale Theo był człowiekiem i był uważny. Zobaczył słabość, krótkie zachwianie i zaatakował. Wytrącił za ciężki miecz z ręki chłopaka. Przystawił mu swój do gardła. Spojrzał z triumfem w czarne oczy. I kopnął idiotę w krocze.

Cały tłumek obserwujący walkę jęknął z empatią. Ashton znowu upadł na ziemię. Theo rozejrzał się po twarzach wszystkich. Nie miał żadnej kąśliwej uwagi, nad czym ubolewał.

- Nic tak nie osłabia Strażnika jak arogancja – wyręczył go Caell, nieco zbyt cenzuralnie jak na jego gust. Potem wokół rozległy się szepty i głośne komentarze.

- To ten dzieciak, który zabił wczoraj demona.

- Ten, który spadł z muru.

- Ten, którego przyjęli do nas ostatnio?

- Wygląda jak chuchro, ale najgorszy nie jest.

- Kopanie w krocze jest niehonorowe.

- Nie, żeby Ashton miał honor, który trzeba szanować...

- Mogę następna spróbować? – zapytał ktoś i Theo uświadomił sobie, że te słowa były akurat skierowane do niego. Pytała białowłosa dziewczyna z długim warkoczem.

- A ja po Lilie? – odezwał się ciemnowłosy Strażnik.

Theo odszukał wzrokiem Caell'a. Chłopak miał mu pokazać swoją sekretną technikę. Plan dnia nie przewidywał pojedynkowania się z ciekawskimi aniołami, chcącymi sprawdzić czy dadzą radę skopać tyłek nowemu.

Caell patrzył na niego przepraszająco zza głowy jakiejś dziewczyny.

- Następnym razem – obiecał. – A teraz, naciesz się swoją chwilą sławy. – Puścił mu oczko.

Theo westchnął, skinął głową do dziewczyny, która zapytała pierwsza i wymienił znów miecz na sztylety. Kiedy uniósł przed siebie ręce, zauważył, że Ashton'owi jednak udało się go zranić. Małe nacięcie na palcach ręki, w której trzymał wcześniej miecz zaszczypało, kiedy zwrócił na nie uwagę.

Cóż, wyglądało na to, że życie w Straży nie będzie tylko czystą przyjemnością. Ale mimo to – uświadomił sobie, krzyżując wzrok ze swoją następną przeciwniczką – był w swoim żywiole.

***

Cztery tygodnie później. Dzień przybycia Cameron'a do miasta.

Theo przechadzał się po szczycie muru, obserwując miasto w dole. Powinien wbijać wzrok w ciemność po drugiej stronie, wypatrując demonów, ale zadanie już mu się znudziło. Ile można było wgapiać się w otchłań? Poza tym, widział je. Demony. Jego wzrok sięgał daleko i widział je, pojedynczo czające się w pustce. Jak na razie jednak były o wiele za daleko, żeby wszczynać alarm.

Westchnął do siebie po raz setny tego ranka. Warta na murach była zdecydowanie najnudniejszym zadaniem w Straży. Nudził się tak bardzo, że mógłby nawet z kimś porozmawiać dla rozrywki. Tyle, że Caell i Noah mieli dzisiaj wolne, Sky był zbyt ważny, żeby wysłano go na mury, a Even zajmował się swoimi królewskimi sprawami. A to jeszcze nie było najgorsze. Najgorszą częścią tego dnia był fakt, że do patrolowania na murach w pobliżu bramy tylnej wysłano go w parze z... Ashton'em. Theo wolałby rzucić się z góry na główkę niż pogawędzić z tym palantem. Dlatego więc odkąd zaczęła się ich zmiana, spacerował sobie po murze z dala od chłopaka.

Westchnął po raz kolejny i nie mając nic lepszego do roboty zaczął sprawdzać swoje uzbrojenie.

Dwa krótkie noże – były. Cztery dłuższe sztylety – były. Miecz – przypięty u biodra. Kajdanki – z tyłu. Łańcuch, wykonany specjalnie dla niego do walki z demonami z anielskiego kryształu – oplatał jego biodra razem z pasem, nie sprawiając bólu, bo nie dotykał bezpośrednio skóry. Rękawiczki – na rękach. Tak więc wszystko było na swoim miejscu. Niestety. Gdyby czegoś zapomniał może mógłby się wrócić do Siedziby i może zgubić na trochę po drodze...

- AAAAH!

Zamarł, kiedy ludzki krzyk rozerwał powietrze. Czy raczej nie do końca ludzki a...

- Ashton?! – zawołał, prawie na sto procent pewny, że był to głos chłopaka. Przełykając lęk razem ze śliną, ruszył w kierunku bramy, przy której powinien stać jego niechciany towarzysz.

Mimo swojego doskonałego wzroku nie widział nic niezwykłego. Ashton stał przy bramie...

Ashton właśnie upadł na kolana. Zza niego wyłoniła się postać. Theo poczuł ciarki na całym ciele.

To nie był demon.

Złapał za sztylet u pasa i chciał pobiec w stronę napastnika, od którego dzieliło go może trzydzieści metrów. Potem skrzyżował z nim wzrok.

Przestał oddychać.

Odwrócił się.

I zaczął uciekać.

Biegł ile sił w nogach, nie zastanawiając się dokąd właściwie ucieka. Może gdyby dobiegł do kolejnej bramy, stojący tam na warcie Strażnicy by mu pomogli?

Ale kroki zbliżały się. Jego nierówny tupot nóg mieszał się z niepokojąco równym i przerażająco szybkim stukotem butów nieznajomego. Theo zrozumiał, że jest zbyt wolny.

Znów był zbyt wolny. Ale tym razem nie miał deski Camerona – pomyślał w panice, zanim uświadomił sobie, że tym razem miał cały pas najeżony bronią. Kiedy w końcu ta trzeźwa myśl przebiła się przez jego rozhisteryzowane myśli, zatrzymał się gwałtownie i bez wahania dobył miecza. Jego powinien być dłuższy od złamanego rapiera nieznajomego, o ile ten nie zaopatrzył się w coś lepszego.

Chciał stanąć dumnie naprzeciwko goniącego go chłopaka i udowodnić mu i sobie, że nie boi się człowieka, który wysłał go na drugą stronę, ale...

- Aah! – Tym razem to on krzyknął, nie z bólu, ale czystego zaskoczenia. Choć chwycił za swój miecz i chciał obrócić się w stronę napastnika, ten był szybszy. Już przy nim był, już zdążył złapać go za szalik. Znów za ten cholerny szalik. To on odwrócił go w swoją stronę i ich oczy się spotkały.

Theo uświadomił sobie, że nie wie, kiedy miecz zniknął z jego ręki. Teraz, nie potrafiąc się ruszyć ze strachu, patrzył w oczy koloru nieba i krwi jak w lustro. Dokładnie jak w lustro. Oczy nieznajomego wyrażały równe mu przerażenie.

Chłopak trzymał go za szalik i przyciskał mu do szyi mokrą od krwi, zapewne Ashton'a, krawędź klingi tego samego złamanego miecza. Przyciskał mu ostrze do gardła. I patrzył na niego z przerażeniem. Jego czerwone oczy były szeroko otwarte, twarz pobladła mimo ciemniejszego odcienia skóry, usta wyschnięte i popękane. Na głowie miał kaptur, spod którego wysypywały mu się na czoło ciemne włosy, ciemne jak noc i połyskujące jak gwiazdy. Tak podobne do anielskich, a tak inne. Jedną rzeczą, którą Theo rozumiał w tej sytuacji był fakt, że chłopak nie był aniołem. Ale prawdopodobnie też nie był człowiekiem. I że z jakiegoś, kurwa, powodu, chociaż to on przystawiał Theo miecz do gardła, był absolutnie, niezaprzeczalnie, przerażony.

- Kim ty... – odezwał się zachrypniętym głosem osoby, która milczała od długiego czasu. – Kim ty, na skalaną krew, jesteś?

_________________________________

Heejka, co myślicie? :3

Pamiętajcie o gwiazdce jeśli się wam podobało! Wtedy wiem, że czytacie ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro