V - Upartość pierwszym stopniem do Piekła
Theo uświadomił sobie swój błąd, kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi gabinetu Sky'a. Nie musiał się jednak nawet wracać, bo Caell i Noah wypadli z pomieszczenia zaraz za nim, mając przy sobie dokładnie to, czego potrzebował.
- Theo, gdzie ty idziesz? – spytał Caell. – Rezygnujesz jednak?
Theo nie odpowiedział ani nie spojrzał mu w oczy. Skupiał się na czymś innym. Chłopak miał naprawdę ładną kolekcję broni przy pasie – długie i krótkie noże o różnych kształtach i zastosowaniach, typach rękojeści, a nawet grubościach ostrzy. Problem tkwił jednak w tym, że Caell kochał swoją broń i niełatwo byłoby pewnie odwrócić jego uwagę na tyle, żeby ją sobie bez pytania pożyczyć.
Theo przeniósł wzrok na biodra Noah. Uboższa kolekcja, za to uporządkowana – krótsze ostrza z przodu, dłuższe z tyłu. W gruncie rzeczy obaj chłopacy mieli to, czego potrzebował, ale jedno było jasne, jak słońce. Caell nie dałby mu zwędzić swojej broni po raz drugi, za to Noah miał swój słaby punkt, który prawdopodobnie można było łatwo wykorzystać.
- Noah. – Spojrzał chłopakowi w twarz, szacując swoje szanse powodzenia. Z jednej strony nie miał doświadczenia, co działało na jego niekorzyść, ale z drugiej Noah to był Noah. Theo znał go od wczoraj, ale już wiedział co zajmuje priorytetowe miejsce w głowie chłopaka.
Podszedł do niego, stając w odległości kroku. Noah uniósł brwi, patrząc na niego zmieszany.
- O co chodzi? – spytał.
Theo nie odpowiedział. Czym większe zaskoczenie chłopaka, tym większe szanse powodzenia. Podszedł jeszcze pół kroku.
Theo nie był Jessim. Chciałby nim teraz być, potrafić spojrzeć ładnie spod rzęs i uśmiechnąć w ten sposób, który sprawia, że wszyscy zawieszają na tobie wzrok. Nie umiał tak, dlatego nie mógł polegać na subtelności. Położył Noah dłonie na karku, stanął na palcach i przyciągnął go do pocałunku, bo to nie mogło nie spowodować zamieszania. Usłyszał okrzyk zaskoczenia Caell'a i poczuł jak Noah wciąga gwałtownie powietrze tuż przed tym, jak dotknął ustami jego ust.
Nigdy w życiu się nie całował. Myślał o tym, ale nie spotkał nigdy nikogo z kim naprawdę chciałby spróbować. Zresztą, nie zależało mu. Nie rozumiał o co tyle krzyku i czemu ludzie w ogóle to robili, zamiast po prostu przejść do tego, o co im tak naprawdę chodziło i pójść się bzykać. Nie, żeby w tej kwestii miał więcej doświadczenia.
Pocałunek okazał się... w porządku. Theo nie wiedział za bardzo, co ma robić, ale, tak jak się spodziewał, Noah nie potrzebował wyjaśnień, żeby się przyłączyć i mu pomóc. Po chwili zaskoczenia oddał pocałunek. Usta miał miękkie, język ciepły i sprawny, a ciało wyrzeźbione od lat treningów. Theo przesunął dłoń w dół jego pleców i chociaż miał w tym swój cel, nie znaczyło to, że nie mógł w drodze do tego celu zauważyć, że właściwie to mu się to podoba. Mięśnie i gładka skóra pod siateczką bezrękawnika, który niewiele zakrywał były przyjemne w dotyku, ruchy warg chłopaka na jego ustach całkiem seksowne. Trwało to wszystko paręnaście sekund i może parę za długo, ale w końcu Theo odnalazł palcami to, czego szukał i odpiął zapięcie pasa. Natychmiast odskoczył z triumfalnym uśmiechem, rzucił zaskoczonemu Noah krótkie „dzięki" i, ściskając naszpikowany bronią pas w dłoni, obrócił się na pięcie i puścił biegiem przez korytarz.
- Co—Theo! – krzyknął za nim Caell.
- Hej! – zawołał Noah. – Co on chce zrobić z moją bronią, ten wariat?
Theo cieszył się, że zapamiętał rozkład korytarzy. Chłopcy pewnie biegali szybciej od niego, ale miał nad nimi parę chwil przewagi i dzięki temu mógł zniknąć im z oczu i być może ich zgubić. Skręcił, kiedy tylko miał okazję. Budynek był rozplanowany logicznie i symetrycznie, jak wszystko tutaj, więc nie powinien się zgubić. Biegł tak szybko, jak tylko mógł, zapinając po drodze pas Noah. Nie słyszał za sobą kroków, ale gdzieś tam odbijało się echo głosów chłopaków. Jego plan wyjścia inną drogą chyba się opłacił. Chłopacy pewnie założyli, że będzie wracał tak, jak tutaj przyszli.
W końcu wypadł na zewnątrz. Na placu było sporo ludzi, a jego szarawe włosy mogły z daleka ujść za białe, więc nie wyróżniał się z tłumu aż tak. Czy raczej nie wyróżniałby się, gdyby nie bluza w moro od Caell'a, której kamuflaż działał między ludźmi ubranymi od stóp do głów na biało, jak działałby w pustej sali szpitalnej. Bez ociągania Theo zrzucił z siebie bluzę, zostając w samym podkoszulku, i starając się nie wyglądać, jakby przed kimś uciekał, skierował się szybkim krokiem do wyjścia.
- Theo! – usłyszał gdzieś, ale niezbyt blisko. – Co ty chcesz zrobić? Theo!
Może główna brama to nie było dobre wyjście. Noah i Caell mogli tam na niego nawet zaczekać. Theo dotarł pod mur otaczający siedzibę Straży, po czym zaczął iść wzdłuż niego, licząc na jakieś boczne wyjście. Niestety, żadnego nie znalazł, przynajmniej nie na tym fragmencie muru. Spojrzał więc w górę, szacując swoje szanse. Ściana nie była całkiem gładka i nie aż tak wysoka. Z pewnością niższa od filara, na który udało mu się wspiąć poprzedniego dnia. Nie wahając się więc dłużej, odnalazł rysy, w które mógł wcisnąć palce i zagłębienia, na których dało się oprzeć buty i zaczął wchodzić na mur. Kiedy dotarł do połowy, ludzie zaczęli zwracać na niego uwagę.
- Hej, co ty robisz? – zawołał ktoś, brzmiąc na bardziej zmieszanego niż wkurzonego.
- Trening! – odkrzyknął Theo, nie patrząc na Strażnika. – Na wzmocnienie ramion – uznał, że jeśli ktoś był bardzo naiwny, może mógłby w to uwierzyć. W każdym razie dało mu to trochę czasu, żeby wspinać się dalej i niedługo potem złapał krawędzi muru.
- Theo! – znajomy głos. Theo zaklął pod nosem, chociaż to było oczywiste, że w końcu go zobaczą. – Schodź stamtąd! Spadniesz! – wołali Caell i Noah. Ale on był już właściwie na górze. Podciągnął się ostatni raz i przykucnął na murze. Zobaczył ich stojących na dole, razem z tłumkiem gapiów.
- Oddam ci te noże! – zawołał do Noah. – Muszę tylko coś załatwić – dodał, po czym zaczął schodzić po drugiej stronie.
Wiedział, że anioły potrafią latać, a przynajmniej coś takiego mu się kojarzyło, więc nie marnował czasu. Zszedł tylko tyle, żeby upadek z wysokości go nie zabił i skoczył. Upadł na ziemię i przeturlał się, tak jak na ćwiczeniach z Cam'em i tak, jak kiedy uciekał przed facetem z zaułka. Chyba miał już wprawę, bo nawet nic go szczególnie nie zabolało. Potem zerwał się szybko na nogi i wbiegł w pierwszą lepszą uliczkę, żeby nie być na widoku.
Musiał znaleźć się na zewnątrz, poza zewnętrznymi murami otaczającymi miasto. Miał nadzieję, że te całe demony było łatwo znaleźć, bo inaczej Noah lub Caell mogli znaleźć jego zanim cokolwiek zdziała. Lub zanim zginie tragicznie – przyszło mu do głowy, ale szybko odtrącił myśl. Kiedy już się o czymś zdecydowało, trzeba było się tego trzymać, bo inaczej można było przeżyć życie i nie zrealizować żadnego swojego planu.
Uliczki miasta były znacznie mniej logicznie zaprojektowane niż korytarze w siedzibie Straży. Ale choć plątały się, przecinały i chyba żadna nie była równoległa względem innej, mury miasta ciągle górowały nad budynkami, wskazując kierunek.
Na te mury już nie miał zamiaru się wspinać, aż takim świrem nie był. Musiał znaleźć bramę.
Zadanie okazało się łatwiejsze niż się spodziewał, ponieważ do bram wyjazdowych prowadziły główne ulice. Martwił się trochę stojącymi na warcie Strażnikami, ale wystarczyło, że ostentacyjnie oparł ręce na swoim nowym pasie z bronią i przybrał najbardziej pogardliwą minę na jaką było go stać, wzorując się na dowódcy Straży, którego wzrok mógł zniechęcać do życia, żeby wartownicy uznali go za jednego ze swoich i otworzyli dla niego jedno z wysokich, ciężkich skrzydeł bramy.
W normalnym świecie miasta nie kończyły się tak po prostu. Niektóre płynnie przechodziły od jednego do drugiego, przez przedmieścia i mniejsze wioski, nigdy tak naprawdę się nie kończąc, inne rozciągały się od centrum na zewnątrz, coraz to niższe, rzadsze, rozrzedzone, aż w końcu człowiek zauważał ze zdziwieniem, że miejsca, w którym się znajduje nie może już nazwać miastem. Piekło nie przypominało jednak żadnego miejsca, jakie Theo widział w życiu. Gdy tylko znalazł się za murami i brama się za nim zamknęła, znalazł się w zupełnie innym świecie. Nie było stopniowego przerzedzania się budynków i powoli narastającej ciszy. Po prostu, sekundę temu znajdował się w tętniącym życiem mieście, a teraz otaczała go tylko ciemność. Dźwięki dochodzące jeszcze zza murów były stłumione, przedostające się górą światło ginęło szybko w rozciągającej się w każdą stronę przestrzeni.
Przeszły go ciarki. Nie wiedział czy to ze strachu czy z podekscytowania. Ta ciemność po prostu stawiała mu włoski na ciele i było to jednocześnie przyjemne i niepokojące.
Wziął głęboki oddech chłodnego powietrza i obejrzał się po raz ostatni za siebie. Dlaczego właściwie porzucał bezpieczne miasto chronione przez mury i Straż na rzecz niekończącej się ciemności i mieszkających w niej potworów? To było dobre pytanie, ale nie było sensu się nad nim rozwodzić, bo już zdecydował, że zostanie Strażnikiem to coś, czego chce. A on zawsze walczył o rzeczy, których chciał.
Wyciągnął zza pasa Noah dwa ostrza i ruszył przed siebie. Ściskając broń w rękach zawsze czuł się sto razy bezpieczniej. Idąc przez pustkę, w której słychać było jedynie odgłosy jego kroków i nieco przyspieszony oddech, nie czuł się wcale bezbronny. Jak bardzo zresztą straszne mogły być jakieś potwory? To ludzie byli najstraszniejsi, bo zawsze działali w konkretnym celu, a walka z cudzą wolą była niezwykle trudna. Demony, z tego co wiedział, nie miały żadnego celu ani intencji. A nawet gdyby ich głód śmierci uznać za wolę, nie mogła się ona mierzyć z okrutną celowością ludzkich pobudek. To były tylko potwory, mniej niż zwierzęta, więc jedyne, co trzeba było zrobić w walce z nimi to nie dać się opanować prostym, prymitywnym instynktom. Takim jak ten, który właśnie chciał spiąć jego mięśnie, postawić mu włoski na karku i zmusić go do bezsensownej ucieczki.
Theo uśmiechnął się pod nosem, zatrzymując się na pewnych nogach i zaciskając palce na dwóch różnych rękojeściach noży.
- Łatwo poszło.
Stał przed nim. Masywne ciało, czarniejsze od ciemności wokół, stał i wpatrywał się w niego mokrymi, pajęczymi ślepiami. Prawdziwy potwór. Tylko potwór.
Theo przyjrzał się mu krytycznie. Słyszał, że podobno demony wyglądają, jak ucieleśnione koszmary dzieci. Nieforemne, oślizgłe, z zębiskami długości przedramienia – prawdziwe potwory. Jednak koszmary Theo nigdy tak nie wyglądały. Ze swoich złych snów pamiętał tylko ból i obcych ludzi, którzy chcieli zabrać go z domu. Nie było żadnych potworów i kiedy teraz stał przed demonem i patrzył mu prosto w ślepia, zamiast trząść się instynktownie ze strachu i obrzydzenia poczuł tylko przelotny dreszcz na myśl – co jeśli przegram? Ale sposób na tego typu lęk był jeden. Wystarczyło nie przegrać.
Demon zaatakował bez ostrzeżenia, ale Theo był gotowy. Potwór rzucił się w jego stronę bezmyślnie, rozwierając paszczę. Theo odskoczył w bok, kalkulując. Demon był szybszy i zwinniejszy niż można się było spodziewać po jego rozmiarach, ale prawdziwy problem stanowiły właśnie te rozmiary. Żeby zadać śmiertelny cios trzeba by było znaleźć się naprawdę blisko, a najlepiej wyżej, żeby sięgnąć długiego gardła. Theo nie miał szans doskoczyć tak wysoko, ani zbliżyć się na tyle, żeby rozpruć potworowi brzuch. Próbując coś wymyślić, robił tylko uniki i nie spuszczał stwora z oczu. Upadał, turlał się i zrywał na nogi, odbiegał i zawracał. Nie miał nawet okazji użyć ostrza. Pot już spływał mu do oczu, a nie udało mu się nawet drasnąć demona. Powoli zaczynał mieć tego dość.
Stawiając kroki powoli, okrążał stwora, który śledził go wszystkimi dziesięcioma ślepiami. Theo czuł się jak myśliwy, nie ofiara, ale nie zmieniało to faktu, że jak na razie nie zrobił żadnych postępów. Był jednak spokojny, sfrustrowany, ale spokojny. Panika go nie sięgała, nawet obrzydzenie jakoś go nie chwytało. Tak właściwie to wygląd demona był bardziej ciekawy niż odstręczający. To, jak ciemne było jego ciało, zdając się wręcz pochłaniać światło wokół siebie. To, jak płynnie się poruszał, nie spuszczając przeciwnika z oczu ani na sekundę. To, jak sprawiał wrażenie zbitej masy mroku i odnóży, chociaż w rzeczywistości jego kształty były smukłe, wręcz wychudłe i tylko niesamowita zwinność pozwalała mu zwinąć się w taki kłąb agresji i mordu. Zdaniem Theo nie był brzydszy od lwa czy orła, który czai się na swoją ofiarę. Jego ślepia wyrażały ten sam głód i brak litości, co oczy wszystkich innych drapieżników. Chciał zabić Theo, ani myślał o ucieczce. Theo chciał zabić jego. Ciekawe który z nich był bardziej uparty.
Theo wypuścił powoli powietrze z płuc i zmienił chwyt na rękojeściach noży, tak żeby ostrza celowały w ziemię. Ocenił swoje szanse. Musiało się udać. W końcu Cam twierdził, że nikt nie wkurzał go swoją upartością tak bardzo, jak on. Z tą myślą, nie wahając się już dłużej, wbił wzrok w swój cel i puścił się biegiem.
Demon zaatakował paszczą, łapczywie kłapiąc szczękami w powietrzu. Theo uchylił się i odskoczył w bok, rzucając się w stronę jednego z długich odnóży. Skóra, czy raczej wilgotna powłoka demona była prawdopodobnie śliska, dlatego nie próbował łapać się rękami. Z zamachem wbił nóż w ciało potwora, celując wysoko i zaciskając palce na rękojeści z taką determinacją, jakby pod nim znajdowała się przepaść.
Demon natychmiast zawył z bólu, krzykiem tak przenikliwym, że rozsadzał bębenki, i wierzgnął odnóżami, próbując odtrącić Theo. Chłopak jednak nie puszczał swojego noża, wbitego w oślizgłe ciało aż po rękojeść. Zamachnął się, celując drugim ostrzem wyżej. Demon znów wierzgnął się, ale teraz chłopak miał już dwa punkty zaczepienia i zero zamiaru przegrania tej walki. Zaciskając zęby z wysiłku, wyszarpnął pierwszy nóż z ciała potwora i podciągając się na jednej ręce, wbił go wyżej. Teraz już nie stał na ziemi, tylko wspinał się po cielsku demona. Prawie jak alpinista z czekanami, pomyślał z rozbawieniem.
Demon wiercił się i rzucał, próbując strząsnąć z siebie chłopaka, ale nie mógł sięgnąć go szczękami, a najwyraźniej był za głupi, żeby zwyczajnie przeturlać się po ziemi, miażdżąc pomylonego nastolatka, który chyba uznał, że Himalaje są dla niego za mało hardkorowe. Theo z kolei zaciskał spocone dłonie na rękojeściach noży, jakby faktycznie znajdował się na paru tysiącach metrów, i nie zważając na poczynania demona, piął się w górę z determinacją, zostawiając za sobą krwawy szlak ciętych ran na ciele potwora. Kiedy dotarł do jego karku, jak planował, brakowało mu tchu, a ręce paliły go czystym bólem przesilonych mięśni. Nie mógł się jednak na tym skupiać, bo teraz czekało go najtrudniejsze.
Z wciąż wbitymi w ciało demona nożami, zacisnął kolana po bokach jego karku, żeby nieco odciążyć ręce. Z tej pozycji zabicie potwora nie było już niemożliwe. Theo podejrzewał, że trzeba było poderżnąć mu gardło, albo przebić czaszkę. Żeby to jednak zrobić, potrzebował z pewnością dłuższego ostrza. Z kolei żeby sięgnąć po nową broń, potrzebował czasu. Choćby chwili, w której demon nie będzie rzucał się na wszystkie strony, próbując go z siebie zrzucić, przez co chłopak nie mógł ryzykować wypuszczenia swoich improwizowanych czekanów z rąk.
Theo myślał gorączkowo, ale demon po prostu nie przestawał się wiercić, a jakby tego było mało, wrzeszczał tak głośno, że chłopak zaczynał powoli odchodzić od zmysłów i nie był w stanie się skupić. Ile można było się wydzierać, bo ktoś trochę pociął cię nożami? Theo nie krzyczał nawet sekundy, kiedy poderżnięto mu gardło. No, może i nie dało się krzyczeć z poderżniętym gardłem, ale nie o to tu szło. On po prostu nie mógł już tego wytrzymać.
- Zamknij się, kurwa! – wrzasnął, a kiedy to nie pomogło, przyłączył się do demona, krzycząc po prostu z całej siły, nie wypowiadając żadnych konkretnych słów. – Aaaaaaaah!
Potwór znieruchomiał. Chyba zaskoczyło go to, że nie on jeden potrafił być tak wkurwiający. Nie ruszał się tylko przez moment, ale Theo natychmiast zareagował i, przytrzymując się mocniej kolanami, sięgnął zesztywniałą już ręką do pasa z bronią. Sięgnął do tyłu, pamiętając, że Noah układał swoje ostrza od najkrótszych, do najdłuższych, z samego tyłu więc, o ile dobrze pamiętał, powinien się znajdować miecz. Chłopak gorączkowo przesuwał palcami po rękojeściach, próbując znaleźć tą jedną, najdłuższą, zakończoną w charakterystyczny sposób, jak na miecz przystało, wiedząc, że ma tylko parę sekund, może mniej, nie będąc w stanie spojrzeć za siebie. W końcu trafił na coś, co różniło się od pozostałej broni. Zanim zorientował się, co to było, uraczył demona kolejnym głośnym wrzaskiem i omal nie spadł ze swojego strategicznego miejsca.
Pierdolone kajdanki.
Drżącą ręką sięgnął znów za plecy, bo musiał znaleźć ten miecz. Tym razem udało mu się odszukać charakterystyczną rękojeść i bez zwłoki wyszarpnął broń zza pasa, mając zamiar jak najszybciej zafundować znów wierzgającemu się pod nim potworowi trepanację czaszki. Zamarł jednak, w ostatniej chwili wpadając na pewien pomysł. Mógł w tej chwili po prostu zabić demona, mając już swój miecz, ale mógł też zamiast tego najpierw coś sprawdzić. Skoro chciał zostać Strażnikiem, musiał wiedzieć o demonach jak najwięcej i teraz miał może okazję czegoś się dowiedzieć.
Skoro Everett'owie podobno reagowali na te pieprzone anielskie kajdanki tak, jak on i skoro Everett'owie byli Everett'ami, bo mieli w sobie tak zwaną „cząstkę ciemności" jak te właśnie demony...
Przeklinając się w duchu za to co miał zamiar zrobić, Theo wbił miecz w kark demona, żeby mu nie przeszkadzał, po czym sięgnął znów do pasa z bronią. Kajdanki było zdecydowanie łatwiej znaleźć niż miecz, bo kiedy tylko musnął je palcami, mięśnie mu zesztywniały, a do oczu napłynęły łzy. Po pierwszym razie myślał, że nigdy już nie będzie chciał dotknąć tego narzędzia tortur, ale... był jednak uparty. Cholernie uparty. Przełknął więc ślinę, zacisnął zęby i błyskawicznym ruchem odpiął kajdanki od pasa. Czując się, jakby trzymał w rękach rozżarzony węgiel potrząsnął kajdankami, tak żeby łączący dwa końce łańcuch rozwinął się, po czym zarzucił nimi jak liną. Otoczył szyję demona cienkim łańcuchem, jakby próbował go udusić i... okazało się, że miał rację. Potwór wrzasnął jeszcze głośniej niż wcześniej, zaczął rzucać się niemal jak w drgawkach i biegać na oślep. Theo miał teraz całkiem dobry chwyt, zaciskając palce na kajdankach i uśmiechając się z satysfakcją mimo palącego bólu. W końcu ból sam w sobie nie był szczególnie przerażający, kiedy już wiedział, że dotyk kajdanek nie rani go w żaden fizyczny sposób. Czuł się, jakby jego skóra dłoni topiła się i odchodziła od kości, ale na jego rękach nie pojawił się ani jeden pęcherz czy zaczerwienienie.
A więc eksperyment się udał. Teraz jednak Theo miał problem. Demon biegał jak oszalały w tę i z powrotem i nie było mowy, żeby chłopak mógł po prostu puścić kajdanki i sięgnąć znów po miecz. Możliwe, że to był dość fatalny rozwój sytuacji. Ciekawość pierwszym stopniem do Piekła, co? Może raczej do śmierci przez upadek z wysokości i rozdeptanie przez oszalałego demona.
Theo poczuł, że zaczyna brakować mu sił. Ponad bólem promieniującym od kontaktu z kajdankami przebiło się drżenie mięśni doprowadzonych na skraj możliwości. Chłopak poczuł, że jego ręce mogą teraz poddać się wbrew jego woli w każdej chwili. A jeśli puści kajdanki, spadnie. Jeśli spadnie, prawdopodobnie umrze. Jeśli umrze, Cam'owi będzie smutno, jeśli kiedyś trafi do zaświatów i go nie znajdzie. Kurwa. Może trzeba jednak było słuchać Noah, Sky'a i dowódcy...
Straż. Straż mogła mu pomóc. Gdyby tylko był teraz w mieście, a nie tutaj i gdyby... Cholera, przecież nie był tak daleko. Ponad głową demona mógł nawet dostrzec zarys muru i docierały tu nawet jakieś okruchy światła z Piekła. Gdyby tylko znajdował się teraz w mieście, ktoś by mu pomógł. To oznaczało, że... musiał się znaleźć z mieście.
Ostatkiem sił spróbował jedynej rzeczy, która przyszła mu do głowy. Wbijając oczy w zarys murów Piekła po swojej lewej, szarpnął za kajdanki, kierując głowę demona w tę samą stronę. Potwór, niemal jak pijany, zmienił kierunek biegu. Używając swoich zbyt wielu odnóży podobnie jak koń, a może pająk – Theo nie znał się na zwierzętach – popędził nieco chwiejnym zygzakiem w stronę Piekła. Chłopak poczuł przypływ podekscytowania i determinacji. Może to faktycznie mogło się udać.
Nie mając już prawie sił, przylgnął do demona, skupiając się tylko na tym, żeby nie spaść. Widział, że zbliżają się do muru. Niestety w pobliżu nie było bramy. Przez tą całą walkę i bieganie i rzucanie się potwora nie znajdował się już w miejscu, z którego wyruszył.
Brak bramy to brak Strażników. Jeśli jednak udałoby się jakoś przedostać przez mur... Naraziłby mieszkańców miasta, ale z drugiej strony oszalały przez kontakt z kajdankami demon nie wydawał się już zainteresowany mordem. Nie wydawał się już zainteresowany niczym, biegnąc po prostu na oślep tam, gdzie Theo prowadził go szarpnięciami łańcucha. Można chyba było zaryzykować. Demon był już teraz tak blisko miasta, że jeśli mógł wspiąć się na mur z nim, to mógł i bez niego, a Theo nie marzył jeszcze o rozstaniu ze swoim życiem po śmierci. Kiedy więc demon zderzył się z murem miasta, omal nie zrzucając z siebie swojego pasażera na gapę wstrząsem, Theo szarpnął kajdankami, kierując głowę potwora do góry i krzyknął.
- No dalej! Dasz radę, sukinsynu!
Demon mimo pewnego podobieństwa, nie był pająkiem i jego odnóża nie przylepiały się magicznie do powierzchni muru, ale potwór chyba czegoś się nauczył od Theo. Z rozmachem wbił ostro zakończoną kończynę w płaską powierzchnię, krusząc ją na tyle, żeby móc zacząć się wpinać. Theo zareagował okrzykiem triumfu. Ledwie już trzymał się rękami kajdanek, niemal wisząc teraz w pionie, ale był już tak blisko celu, że po prostu nie mógł odpuścić. Przeszło mu przez głowę, że gdyby teraz zeskoczył, być może demon by go zignorował i przeszedł przez mur, stając się problemem miasta, nie jego, ale to nie byłoby w porządku. Theo potrzebował pomocy, ale nie zamierzał puścić demona wolno na miasto pełne ludzi.
W końcu dotarli do końca pionowej ściany. Demon zatrzymał się na moment na samym szczycie i Theo miał okazję przyjrzeć się miastu z góry i odetchnąć na dosłownie sekundę. Zamiast jednak podziwiać widoki albo uciekać, chłopak gorączkowo się rozglądał. Szukał konkretnego budynku i jeszcze jednego, niższego muru.
Znalazł. Siedziba Straży znajdowała się paręset metrów od zewnętrznej ściany miasta, otoczona swoimi własnymi murami, mającymi raczej za zadanie odgradzać uprzywilejowaną kastę społeczną od reszty niż chronić przed atakiem i pewnie stąd nieimponująca wysokość ścian. Błąd – pomyślał Theo. Bo dzisiaj czekał ich atak.
Oddech stanął mu w gardle, kiedy demon rzucił się w dół. Po wstrząsie i krótkiej dezorientacji, zrozumiał, że znajdują się po drugiej stronie muru. Że oto sprowadził do Piekła prawdziwego potwora. A więc jego plan zabicia demona i przyniesienia Sky'owi jego szczątków na dowód trochę wymknął się spod kontroli. Z drugiej strony, Theo wciąż żył, więc mogło mu pójść gorzej.
Demon, nie przejmując się jego przemyśleniami, rzucił się do dalszego oszalałego biegu, tym razem przez wąskie uliczki Piekła. Theo natychmiast złapał za stery i zaczął kierować potwora w zakodowaną w pamięci stronę siedziby Straży. Uliczki dalej były poplątanym bałaganem, ale Theo pamiętał ogólny kierunek, a w dodatku demon był na tyle wysoki, że chłopak był w stanie dojrzeć czasem mur ponad dachami niższych budynków.
I tak pędził na plecach demona przez miasto, napędzany czystą adrenaliną, bo siły już dawno go opuściły i nagle uświadomił sobie, że właściwie to było całkiem fajne. Chyba właśnie zrozumiał dlaczego ludzie lubili jazdę konną. Szkoda tylko, że zamiast westchnieniem zachwytu nad piękną grzywą zwierzęcia, ludzie na ulicach reagowali wrzaskami przerażenia na widok demona i wbiegali do domów i sklepów. Theo ani trochę się im nie dziwił.
W końcu dotarł do celu. Drugi mur wyrósł przed nim, już nie tak niemożliwie wysoki. Theo szarpnął znów łańcuchem kajdanek jak lejcami i demon z kolejnym oszalałym okrzykiem rzucił się na ścianę, tą pokonując już bez problemu. Znowu znaleźli się na szczycie i znów demon na moment przystanął.
Theo zobaczył trenujących na placu Strażników, cały tłum, i nagle uświadomił sobie, że to nie ma sensu. Nie po to tyle się namęczył i ryzykował życie, żeby teraz wołać o pomoc i pozwolić komuś innemu zająć się demonem. Natychmiast wzrósł w nim sprzeciw, który gwałtownie spotęgował się, kiedy chłopak zauważył wśród niemal identycznych twarzy na placu jedną znajomą. Sky, ważny, potężny i taki uparty, żeby nie dopuścić go do Straży patrzył na niego, jak wszyscy, w bezbrzeżnym szoku, z uchylonymi ustami i szeroko otwartymi oczami.
Patrzyli na siebie ledwie sekundę, ale to wystarczyło Theo, żeby zdecydować.
- Hej, Sky! – krzyknął tak, żeby mężczyzna go usłyszał. Zacisnął znów mocniej kolana na karku demona, po czym wypuścił z rąk kajdanki. Demon cały zesztywniał, chyba odzyskując zmysły i przypominając sobie o obecności intruza na swoich plecach. To była walka z czasem. Theo złapał za rękojeść miecza, wbitego wcześniej w kark potwora i wyszarpnął broń, dodając sobie sił bojowym okrzykiem. Potem położył demonowi ostrze na gardle i skrzyżował znów spojrzenie ze Sky'em. – Wystarczy jak na człowieka?! – krzycząc, poderżnął potworowi gardło.
Z rany demona trysnęła czarna krew, zlewając z góry ubite klepisko placu. Ogromne cielsko zadrżało, zachwiało się i przechyliło. Ludzie w dole krzyknęli z przejęciem.
Demon zsunął się z muru.
Ziemia zaczęła zbliżać się bardzo szybko.
I Theo stracił przytomność.
***
- Przepraszam, co zrobił?! – Cameron zapomniał na chwilę jak się oddycha.
- No, mówię ci. – Kuba zaśmiał się, prowadząc go do samochodu. – Wszyscy o tym słyszeli. Twój brat jest celebrytą zeszłego miesiąca.
Cam, Kuba, Jessie, Noah z Caell'em i Ari mieli się właśnie wybrać razem do miasta latającym samochodem. Cam zdziwił się, że je tutaj mają, ale z drugiej strony był to w Piekle najbezpieczniejszy środek transportu. Równie bezpieczny, co jego hoverboard, ale już się o to nie wykłócał. Teraz zresztą miał większe zmartwienia. Najwyraźniej Theo w ciągu paru tygodni w zaświatach zdążył narazić się kilku ważnym ludziom i zaryzykować życiem tylko po to, żeby dołączyć do tutejszego wojska i ryzykować życiem przez resztę swoich dni.
- To było piekielnie idiotyczne, ale zrobiło wrażenie – opowiadał Caell, żywo gestykulując. – Wyobrażasz to sobie? Sprowadził demona do Piekła, jadąc na nim jak na koniu czy coś, tylko po to, żeby odgryźć się mojemu tacie za to jego „dobrze jak na człowieka nie wystarczy"! Pół straży i niemało ludzi widziało jak podrzynał demonowi gardło na szczycie muru, więc nikt nie może zaprzeczyć, że mu się udało, rozumiesz? Człowiekowi. Który nie jest Everett'em! Zabił demona! No chyba nie powiesz, że nie jesteś dumny?
Cameron był z Theo zawsze dumny, ale w żadnym stopniu nie wpływało to na to, jak bardzo się o niego martwił.
- Jak tylko go zobaczę i już się upewnię, że naprawdę żyje, to go zabiję – mruknął, nieszczęśliwy.
Jessie dźgnął go łokciem po przyjacielsku.
- Zapominasz o kim mówimy. To jest Theo, nie dałby się jakimś tam potworom. – Uśmiechnął się pocieszająco.
Cam tylko przymknął na moment oczy, próbując odsunąć od siebie nieprzyjemne myśli. Najpierw musi zobaczyć brata, potem może spróbować przemówić mu do rozsądku.
Zatrzymali się przed samochodem. Był to trochę starszy model, nic nadzwyczajnego, ale jak na tutejsze warunki to był prawdopodobnie luksus. Tyle że...
- Ten model jest pięcioosobowy – zauważył. – Ktoś z nas nie jedzie?
Kuba machnął ręką.
- Nie wiem jak jest teraz na Ziemi, ale tu nie ma praktycznie przepisów drogowych. – Wzruszył ramionami, otwierając drzwi od strony kierowcy. – Skoro jesteśmy nieśmiertelni to po co nam pasy, nie?
Cam otworzył usta, żeby odruchowo wdać się w dyskusję, ale po chwili dotarło do niego, że tutaj słowo „nieśmiertelność" znaczyło zupełnie co innego niż na Ziemi. Tutaj faktycznie nie można było zginąć w wypadku samochodowym. Musiał przestawić swoje typowo amerykańskie myślenie, w którym „nieśmiertelny" oznaczało człowieka zachodu, mającego dostęp do najnowszej medycyny, a co za tym szło – biologicznej nieśmiertelności, czyli niemijającej młodości. Żadne leki wstrzymujące starzenie się nie mogły uchronić człowieka przed zderzeniem z samochodem czy atakiem terrorystycznym, więc słowo „nieśmiertelność" nabrało w Ameryce i części Europy bardziej praktycznego znaczenia, zatracając wcześniejsze. „Nieśmiertelność" dawniej odnosiła się do faktycznej niemożliwości śmierci i tutaj ta definicja wciąż funkcjonowała. Z wyłączeniem oczywiście faktu, że demony mimo wszystko wciąż mogły zabijać.
- Wsiadajcie, wsiadajcie. – Kuba już zajął swoje miejsce za kierownicą, Caell rzucił się na fotel pasażera, natomiast Cam stał przed niewielkim samochodem zastanawiając się, jak niby mieli się zmieścić w czwórkę na trzyosobowym tylnym siedzeniu.
Noah wcale się nie wahał. Rozparł się na siedzeniu pod oknem, po czym wskazał na swoje kolana.
- Ari, musimy się poświęcić dla dobra ogółu – powiedział, uśmiechając się swoim uśmiechem niezbyt niewinnego anioła.
Białowłosemu chłopakowi opadła szczęka i cofnął się o krok od samochodu, praktycznie chowając się za Jessie'm. Cam wymienił z przyjacielem rozbawione spojrzenia.
- Chyba nie wierzę w twoje czyste intencje, Noah. – Pokręcił głową.
Noah nie wyglądał jakby go to zniechęciło.
- Ktoś musi komuś usiąść na kolanach, bo inaczej się nie pomieścimy – stwierdził tylko.
- Mogę polecieć na skrzydłach – zaproponował nieśmiało Ari. Dopiero wtedy Noah zrzedła mina.
- Ronnie, Jessie? – Spojrzał na nich z rezygnacją.
Jessie uśmiechnął się i zmierzwił Ari'emu białe pukle, jak młodszemu bratu.
- Dla dobra tego słodziaka wszystko. – Uśmiechnął się.
I w końcu Noah zajął miejsce przy oknie, Ari obok niego, wciąż rumieniąc się po nieudanych próbach flirtowania chłopaka, a Jessie był zmuszony usiąść Cam'owi na kolanach. Nie było to wcale nic wielkiego, ale z drugiej strony Cameron nie pamiętał, kiedy ostatni raz miał tyle kontaktu fizycznego z przyjacielem, nie licząc treningów. Najpierw spali w jednym łóżku, a teraz to. Przeszło mu przez głowę pytanie czy chłopak Jessie'go, jakkolwiek miał w końcu na imię, byłby zazdrosny.
Jessie usadowił się na jego kolanach, uważając na głowę. Na pewno nie była to wygodna pozycja, ale droga do miasta miała być krótka. Cam tylko miał problem z rękami, bo nie miał pojęcia co z nimi zrobić.
- Dobra, wszyscy gotowi? – zapytał Kuba, a potem nie czekając na odpowiedź, ruszył. Cam nie wiedział czego się spodziewać, ale okazało się, że wszelkie jego przewidywania byłyby niezgodne z rzeczywistością. Kuba po prostu... nie umiał latać. Samochodem szarpnęło przy starcie, potem wzbił się w górę o wiele za szybko, żeby zaraz przystopować gwałtownie i ruszyć dalej nieregularnymi zrywami. – Nie wiem czy wam wspominałem, nowi, ale nie zdałem na prawko, chociaż podchodziłem piętnaście razy. – Obrócił się w siedzeniu, żeby posłać im niczym nieprzejęty uśmiech. – Ale mandatów nie dostaję. Dobrze być chłopakiem szefa policji, co? W życiu chodzi o to, żeby się dobrze ustawić.
Cam, zapierając się nogami, żeby nie rzucało nim w samochodzie na wszystkie strony i obejmując Jessie'go w talii, żeby nie spadł mu z kolan albo nie uderzył głową w sufit, zauważył, że Noah przewraca oczami na słowa Kuby. Mimo to się uśmiechał.
- Moi rodzice to kryminaliści – westchnął z rozbawieniem widocznym na twarzy.
Cameron zamrugał.
- Rodzice?
- Aha. – Noah wzruszył ramionami, ukradkiem próbując objąć Ari'ego ramieniem w ramach „zmartwienia o jego komfort jazdy z tym rudym wariatem". – Ten nieudolny pirat drogowy i dowódca Straży. To znaczy, wiadomo, biologicznie i oficjalnie to ten tu jest dla mnie nikim, a drugi wujkiem.
- Hej! – oburzył się Kuba z fotela kierowcy. – Jak możesz tak mówić o ojcu, który cię kocha!
- Mogę tak mówić, bo też cię kocham, idioto. – Noah zaśmiał się, sięgając za zagłówek kierowcy, żeby zmierzwić Kubie włosy. – Najbardziej na świecie.
Kuba sapnął tylko pod nosem z niedowierzaniem i pokręcił głową, mamrocząc coś o dzisiejszej młodzieży. Cameron za to miał problem z poukładaniem sobie faktów w głowie. I choć jako Amerykanin był przyzwyczajony do widoku rodziców wyglądających na rówieśników swoich dzieci, nigdy jeszcze nie spotkał rodziny, w której miłość przekazywało się tak kąśliwymi słowami. No, i poza tym ciężko po prostu było zaakceptować fakt, że Kuba był ojcem, już mniejsza o to czyim.
Jessie zwrócił uwagę na coś innego.
- Wiadomo? Dlaczego wiadomo? – Przekrzywił głowę. – Że biologicznie i oficjalnie nie są twoimi rodzicami...? – spytał.
Noah spojrzał na niego zdziwiony. I patrzył tak dłuższą chwilę, po czym w końcu powiedział:
- Chyba już mówiłem, że mój drugi ojciec jest, no wiecie, ojcem...?
Jessie posłał Cam'owi zmieszane spojrzenie. Cameron odpowiedział równie nierozumiejącą miną. Obaj wbili wzrok w Noah.
- Ee... - Chłopak uniósł brwi. – No, już pomijając to, że ludzie – wskazał na Kubę – nie mogą mieć po śmierci dzieci... o co wam chodzi? Który z nich dwóch miałby niby rodzić? Nie uczą was na tej Ziemi biologii czy coś?
Cameron doznał olśnienia. Ludzie tutaj chyba mieli więcej wspólnego z przesądami jego rodziny niż by tego chciał.
- Nie wolno tutaj używać komórek macierzystych? – zrozumiał. Chyba.
Albo i nie, bo Noah patrzył się na niego, jak na kosmitę.
- Czego?
- No – wymienił z Jessie'm kolejne porozumiewawczo-nierozumiejące spojrzenie – komórki macierzyste? Sztuczne zapłodnienie? Surogatki? Inkubatory? Jest tyle sposobów, żeby pary tej samej płci mogły mieć biologiczne dzieci...
Noah zamrugał szeroko otwartymi oczami.
- Tato? Oni mnie wkręcają? Mówią jakimś nieistniejącym językiem? Ja wiem, że współczesny angielski jest dziwny, ale to już chyba przesada...
- Dołączam się do pytania – odezwał się Caell z siedzenia pasażera.
Kuba zaśmiał się.
- Czytałem coś o tym kiedyś. Już nawet w moich czasach na Ziemi były jakieś tam sposoby poza adopcją, ale to, żeby dwóch facetów mogło być spokrewnionych z jednym dzieckiem to coś nowego. Świat szybko idzie do przodu, ale tutaj wszystko dociera do nas wolniej. Poza tym – westchnął – Noah już o tym wspomniał. Ludzie nie mogą mieć dzieci po śmierci, a za to arystokracja nigdy nie „zniżyłaby się" do korzystania z ludzkiej technologii... Chociaż autami nieraz sukinkoty jeżdżą. Eh, no wiecie, każdy kraj czy... Piekło, ma swoje problemy społeczne.
- Nie przyszłoby mi do głowy... - Jessie wyglądał na bardziej posmutniałego niż zaskoczonego. – Takie rzeczy kojarzą mi się ze średniowieczem, jeśli mam być szczery... A z parami takimi jak ty i twój chłopak, Kuba, też tutaj jest problem?
Kuba zaśmiał się krótko zanim odpowiedział.
- Zależy co masz na myśli przez pary „takie jak ja i Cassiel". Jeśli chodzi o to, że obaj jesteśmy facetami, nikomu tutaj to nie przeszkadza, nie musicie się z Cam'em martwić, ale jeśli pytasz o związki aniołów z ludźmi, to już nie jest tak kolorowo.
Cameron poczuł uderzenie ciepła na policzkach.
- Nie jesteśmy z Jessie'm... - zaczął, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi i rozmowa toczyła się dalej.
- Nawet bycie królem nie uratuje cię od plotek i ludzi, którzy ucieszyli by się, gdybyś się potknął w walce z demonem i skończył jako jego obiad. Moi rodzice muszą się ciągle użerać z takimi arystokratami. Wiadomo, nie wszyscy tacy są, ale część z nich... - Caell nie dokończył i po prostu westchnął.
Noah westchnął razem z nim.
- Ale – odezwał się – nawet najgorsze sytuacje mają swoje plusy. – Posłał Caell'owi uśmiech do lusterka. – Gdyby twoi biologiczni rodzice nie byli walnięci, może nigdy byśmy się tak nie skumplowali, co?
Cameron zobaczył uśmiech Caell'a w odbiciu.
- Prawda – odezwał się Kuba, ale nie brzmiał już tak pozytywnie – ale to zafiksowanie niektórych na „czystość" i „doskonałość" rasy jest obrzydliwa... - powiedział, odrywając wzrok od drogi, żeby spojrzeć na Caell'a. Cam'owi jego wyraz twarzy przyniósł na myśl współczucie.
Caell wzruszył na jego słowa ramionami.
- Mogą mówić ile chcą, że jestem od nich gorszy, czy że nie powinienem był się urodzić, ale jak dobieramy się w pary losowo na treningach to nikt nie wygląda na szczęśliwego, kiedy posyłam go do szpitala.
Cam miał ochotę zapytać co było takiego „niedoskonałego" w Caell'u, że musiał znosić takie traktowanie, ale uznał, że to mogłoby być niegrzeczne. Przełykając cisnące się na usta pytanie, oderwał wzrok od odbicia chłopaka w lusterku i zawiesił go przed sobą. Dopiero po chwili zorientował się, że w tym układzie wpatruje się w plecy Jessie'go, widoczne pod niemal przezroczystym materiałem koszulki. Uświadomił sobie też, że jego własne ręce wciąż znajdują się na talii chłopaka i nagle uderzyła go ta sama niezręczność, która towarzyszyła mu podczas pobudki z przyjacielem w jednym łóżku i przebierania się w jednym pokoju. Skąd się ona brała? Czy coś było z nim nie tak? Czy może miał gdzieś głęboko zakorzenioną w sobie podświadomą niechęć do ludzi, którzy nie byli hetero? W końcu rodzice próbowali mu ją wpoić odkąd pamiętał, nawet jeśli ta niechęć odnosiła się tylko do osób wewnątrz rodziny. Everett'ów nie obchodziło, co robiła reszta, ale ich członkowie rodziny musieli mieć dzieci w naturalny sposób, więc nie tolerowali w swojej rodzinie takich osób jak Jessie... Chłopak miał szczęście, że nie urodził się cholernym Everett'em – pomyślał Cam, ze smutkiem opierając brodę na ramieniu przyjaciela. Jeśli faktycznie żyły w nim jakieś szczątki nauk rodziców, musiał jak najszybciej je w sobie zdusić.
Jessie obrócił głowę w jego stronę delikatnie.
- Hm? – spytał bez słów. Cam tylko objął go trochę mocniej w talii, absolutnie nie myśląc o tym, że chłopak w ubraniach Noah mógłby równie dobrze nie mieć na sobie koszulki. Był jego przyjacielem, więc nie miało to najmniejszego znaczenia.
- Mam nadzieję, że z Theo wszystko jest w porządku. Chcę go już zobaczyć – mruknął tylko. Gińcie, resztki homofobii Everett'ów, pomyślał.
Jessie położył dłonie na obejmujących go rękach Cam'a w pocieszającym geście.
- Ja też – powiedział cicho.
- Heh, słodcy jesteście – skomentował Noah. – Mieliście szczęście, razem umrzeć i w ogóle.
Cameron zesztywniał. Jednocześnie zrobiło mu się ciepło z zawstydzenia i zimno ze strachu. Ci ludzie wciąż myśleli, że on i Jessie byli martwi, jak wszyscy tutaj. Czy gdyby dowiedzieli się, jak jest naprawdę, wyrzuciliby ich stąd i nie pozwolili mu zobaczyć się z bratem? Wolał tego nie sprawdzać.
- Prawda – odezwał się za niego Jessie, uśmiechając się swoim sztandarowym uśmiechem i odchylając delikatnie do tyłu, żeby oprzeć się bardziej na Cam'ie. – Jesteśmy bardzo słodką parą przyjaciół. – Pokazał zęby w uśmiechu, patrząc na Noah z rozbawieniem.
Chłopak uniósł powoli brwi.
- Kłamstwa – skitował jednym słowem, po czym zignorował ich i podjął znów próby rozmowy z Ari'm. Białowłosy chłopiec odpowiadał pojedynczymi słowami, nie patrząc mu w oczy i bawiąc się nerwowo krawędzią swojej koszuli.
- No dobra, już prawie jesteśmy – odezwał się Kuba z przodu. – Przygotujcie się na lądowanie. Nie za dobrze mi wychodzi.
Cam zamrugał. Faktycznie, mijali już wysokie mury otaczające miasto, za którymi rozciągała się mozaika budynków w przeróżnych stylach i różnych wysokości, poprzecinana nieregularnymi uliczkami. Nie to jednak zaskoczyło chłopaka. Po prostu, jeśli Kuba uważał, że lądowanie nie za dobrze mu wychodziło...
Przełknął ślinę.
- Trzymaj się – powiedział do Jessie'go, obejmując go mocniej w pasie. – My nie jesteśmy nieśmiertelni – szepnął mu na ucho, poważnie zaniepokojony.
- Iii... lądujemy! – oznajmił Kuba, po czym... wylądował. Posadził samochód ładnie na niewielkim placyku, wyglądającym na parking.
- I już? – spytał Jessie.
Noah się zaśmiał.
- W słowniku taty jeśli coś mu „nie wychodzi za dobrze", to znaczy zwykle, że nie ma emocji – powiedział, otwierając drzwi samochodu i wysiadając. Potem odsunął się nieco na bok i podał Ari'emu rękę z uśmiechem. Chłopiec spojrzał na niego z zaskoczeniem, ale po krótkim wahaniu dał sobie pomóc wysiąść z auta.
Cam, Jessie, Kuba i Caell wygramolili się za nimi i samochód został zamknięty pilotem.
- Tak więc – Kuba oparł ręce na biodrach – Cam i Jessie chcą się zobaczyć z Theo, a Ari porozmawiać z Cassiel'em o wymianie, czyli najpierw odwiedzamy siedzibę. A potem na obiad. Znam dobrą restaurację z jedzeniem z Nieba. Ich eksperymentalne dania są najlepsze. Mają nawet sushi z nutellą!
Noah przewrócił oczami.
- A tak, Ari musi porozmawiać z tatą. Przyznaj, że tobie najbardziej się do niego spieszy – powiedział, uśmiechając się jednym kącikiem ust.
- Nie spieszy mi się bardziej niż tobie do zapewnienia Ari'emu nowego obywatelstwa – odparował Kuba, pokazując zęby w uśmiechu, po czym obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. – Za mną, młodzieży!
Cam zmarszczył brwi, nie do końca łapiąc komentarz Kuby. Caell zauważył jego zmieszanie i wskazał na swoje włosy z rozbawionym wyrazem twarzy.
- Czarne włosy dla aniołów z Nieba to „nowe obywatelstwo" – wyjaśnił, śmiejąc się.
Noah też się zaśmiał.
- Nie zaprzeczam! – odkrzyknął do Kuby, który już wszystkich zostawił trochę w tyle.
Ari wyglądał na przerażonego.
Cam i Jessie tylko znów wymienili się nierozumiejącymi spojrzeniami.
Kuba prowadził ich przez miasto, jakiego Cameron nigdy w życiu nie widział. Budynki wzniesione były z jakiegoś nieznanego mu, białego materiału, tam samo jak bruk, po którym szli... Przełknął ślinę. Kości. To były kości.
Wzdłuż ulic biegły staroświeckie latarnie, niektóre zasilane prądem, w innych palił się autentyczny ogień. Fasady budynków były często ozdobne, nie proste i eleganckie, jak szklane i polimerowe wieżowce w Nowym Yorku. Mijani na ulicach ludzie byli najbardziej szokującym elementem. Nie tylko większość z nich była ubrana jakby zostali żywcem wyjęci z filmu historycznego, ale też można było od razu zauważyć, że mało kto miał tutaj choć w części zmodyfikowany genom.
W skrócie, atmosfera była unikalna i magiczna. Magiczna nie w sposób kojarzący się z science-fiction czy fantastyką, ale z legendami i baśniami. Cam miał teraz ochotę zobaczyć prawdziwą walkę Strażników z demonami, krew, honor, miecze i te sprawy. Chyba już do reszty poczułby się jak w jakiejś opowieści o dawnych bohaterach.
- Jeśli nie wiecie, jak wygląda siedziba Straży, pewnie się rozczarujecie. Także uprzedzam – powiedział Kuba, kiedy dotarli pod wysoką bramę wprawioną w mur znajdujący się w środku miasta, ozdobioną skomplikowanymi, geometrycznymi symbolami.
- Eh, nie jest tak źle. – Caell wzruszył ramionami. – Po prostu arystokracja nie przepada za kolorami. Może temu, że w porównaniu do ludzi, jesteśmy trochę daltonistami.
Kuba posłał mu nieprzekonane spojrzenie, po czym pchnął skrzydło bramy i wślizgnął się do środka. Wszyscy ruszyli za nim.
Cameron uznał, że Kuba miał trochę racji. Ale tylko trochę. Bo choć budynki i prosty plac, na który składała się jedynie udeptana, czarna ziemia może nie miały w sobie finezji, to, co działo się tutaj było godne zwrócenia uwagi. Czarno- i białowłosi ludzie uzbrojeni po zęby w przeróżnego rodzaju broń białą ścierali się ze sobą w czymś, co wyglądało na walki treningowe. Ich miecze wykonane były z prawdziwym kunsztem, nie to, co polimerowe ostrza do ćwiczeń w jego domu. Cam nigdy wcześniej nie widział walczących aniołów i dopiero teraz, oglądając ich w ich żywiole po raz pierwszy, uświadomił sobie przepaść między ich rasą a ludźmi. Mógłby tu tak stać parę godzin i podziwiać umiejętności wszystkich, nawet mimo faktu, że zawsze preferował walkę wręcz.
Spojrzał na Jessie'go i zobaczył dokładnie to, czego się spodziewał. Chłopak miał dosłowne iskry w oczach, kiedy przyglądał się walkom z fascynacją. Znając go, pewnie zastanawiał się czy dałby sobie radę na macie z jedną z tych osób, mimo tak miażdżącej nierówności pod względem czystej fizycznej siły. Z Cam'em radził sobie bez problemu, mimo że chłopak był wyższy i prawdopodobnie silniejszy od niego.
- Chodźcie, chodźcie, później będzie czas na zwiedzanie – popędził wszystkich Kuba. – Musimy się spotkać z Cass'em. Pewnie też będzie wiedział, gdzie dzisiaj jest przydzielony Theo.
- Wydaje mi się, że miał mieć zmianę na murach, więc możliwe, że nie ma go dokładnie w siedzibie – powiedział Caell.
- Bez pośpiechu. – Kuba machnął ręką. – Zaraz się dowiemy od— O, sorki!... Wait, Sky?
Kuba wpadł na kogoś, nie patrząc gdzie idzie, ale okazało się, że chyba zna chłopaka. Strażnik wyglądał na rozkojarzonego. Czarną fryzurę miał w nieładzie, na twarzy wyraz zagubienia i lęku.
- Kuba! – przywitał się, łapiąc chłopaka za ramiona. – Hej, widziałeś może... Caell! – zauważył drugiego chłopca. – Na Niebiosa, Caell... Noah! Muszę wam coś powiedzieć.
Caell pobladł, a Noah cały się spiął.
- Co się stało? Coś nie tak z tatą? – spytał ten pierwszy.
- Nie, nie... - Sky, jak chyba chłopak miał na imię, pokręcił gwałtownie głową. – Nie, nie z Heavenem. Z nim wszystko w porządku. Teraz właśnie mi pomaga. Zresztą, dużo osób teraz pomaga.
- Pomaga w czym? – spytał Noah, zaniepokojony.
Sky przełknął ślinę.
- Przepraszam, że nie wysłałem wam żadnej wiadomości. Po prostu nie mieliśmy czasu. Od rana trwają poszukiwania, ale nie jestem w stanie wyczuć jego płomienia, chociaż wcześniej potrafiłem. Nie chcę myśleć, co to może oznaczać.
Caell wpatrywał się w Sky'a z napięciem, cały pobladły.
- O kogo chodzi? – spytał.
Na twarzy Sky'a odmalowała się emocja, którą Cameron był w stanie zinterpretować tylko jako poczucie winy.
- O Theo – powiedział chłopak. – Theo zniknął.
____________________________________________
Hejka :D Napiszcie mi co myślicie <3 I jestem ciekawa czy spodziewaliście się, że Cam'owi nie uda się spotkać z Theo?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro