Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II - Delikatne przestępstwo

W jego pokoju znaleziono tylko plamy krwi na podłodze. Badania DNA wykazały, że musiała ona należeć do kogoś o ponadprzeciętnie zmodyfikowanym kodzie genetycznym i nie było możliwe nawet ustalenie grupy krwi. Po ciele nie było ani śladu, jednak ilość krwi wskazywała, iż ktokolwiek został zaatakowany w pokoju Theo, z pewnością nie żył. Policja stwierdziła, że morderca musiał zabrać ze sobą ciało w jakimś niejasnym celu. Tego typu dziwne rzeczy na miejscu zbrodni nie zaskakiwały oficerów, którzy stykali się na co dzień z najciemniejszą stroną człowieczeństwa. Dla Camerona jednak nic z tego nie miało sensu.

Skulił się pod kołdrą, obejmując własne ciało rękami, mając wrażenie, że rozpadnie się na kawałki. Każde drobne wspomnienie głosu, uśmiechu, wymownego spojrzenia Theo przeszywało go bólem, jakiego nie sądził, że kiedykolwiek doświadczy.

To nie było możliwe. Absolutnie niemożliwe, że jedna idiotyczna kłótnia z bratem mogła doprowadzić do tak drastycznych konsekwencji. Że można śmiać się razem w samochodzie, potem pokrzyczeć trochę na siebie bez powodu, a kilka godzin później dowiedzieć się, że twój brat został zamordowany we własnym domu.

Gdyby tylko Cam tam wtedy był. Gdyby nie pojechał z Jessim go szukać. Gdyby rodzice nie wyjechali na spotkanie. Gdyby Cameron wtedy nie naciskał. Gdyby na niego nie wrzasnął. Gdyby od razu wybiegł za nim z auta.

Gdyby cały ten dzień po prostu się nie wydarzył. Dzień, który był jak kłamstwo. Jak błąd w sekwencji zdarzeń. Jak jeden potworny, niekończący się koszmar.

Przez kołdrę i wrzeszczący hałas w jego głowie przebił się odgłos pukania do drzwi.

- Cameron? – usłyszał cichy głos, którzy brzmiał jednocześnie obco i znajomo.

Nie odpowiedział, nie poruszył się, nic nie zrobił, ale drzwi w końcu uchyliły się ze skrzypnięciem. W ciszy i ciemności pokoju rozległy się ostrożne kroki, a potem ktoś dotknął go przez pościel.

Po długiej chwili, kiedy nie mógł zebrać myśli na tyle, żeby zareagować, wreszcie się poruszył. Powoli, ociężałą, obolałą ręką odsunął z głowy kołdrę. W pokoju było ciemno, ale wszędzie rozpoznałby ten zarys sylwetki, ten delikatny dotyk ciepłych rąk.

Jessie dotknął jego policzka drżącymi, niepewnymi palcami.

- Jadłeś coś? – odezwał się tak cicho, że Cameron mógłby udawać, że go nie usłyszał. – Piłeś wodę?

Nie pamiętał. Bolało go całe ciało, więc prawdopodobnie był odwodniony.

- Pójść sobie?

W pierwszym odruchu chciał powiedzieć, że tak. Żeby zostawił go w spokoju. Żeby wszyscy pozwolili mu po prostu zostać w tej ciemności samemu. Ale w głosie Jessiego słychać było ból, a nosowe brzmienie wskazywało na łzy.

Nie tylko Cameron opłakiwał Theo.

- Zostań – wykrztusił. Słowa były ledwie rozpoznawalne wychodząc z jego wysuszonego gardła.

Jessie przysiadł na łóżku, odsunął kawałek kołdry i wsunął się pod nią. Od ostatniego razu, kiedy leżeli razem w łóżku dzieliło ich może dziesięć lat. Mimo to, ciepło ciała chłopaka było tak znajome i tak bardzo na miejscu, że przyciągało go jak magnes.

- Jessie – szepnął.

- Tak? – Chłopak odwrócił się twarzą do niego i choć ciemność nie pozwalała dostrzec jego oczu, Cam czuł ciepły oddech na twarzy.

- Nie znaleźli ciała – powiedział Cameron, tak jakby to nie było już wszystkim wiadome.

Oddech Jessiego drżał.

- Minęły już cztery tygodnie. I znaleźli krew – szepnął. – Za dużo krwi.

- Nie była jego! – Cameron podniósł głos, ale z jego gardła wydostał się tylko cichy, szorstki warkot. – Powiedzieli, że to kogoś ze zmodyfikowanym kodem! Theo nie był z projektu!

Jessie wziął kolejny drżący oddech.

- Cami... Ni-Nie wiesz tego, Theo był adoptowany—

- To nie był on! – Cameron krzyknął. Natychmiast zamilkł, kiedy zobaczył, jak Jessie się wzdryga. – Dlaczego ktoś miałby go zabić... Dlaczego... Jessie, on nigdy nic złego nikomu nie zrobił!

Jessie już nic nie powiedział. Pociągał tylko nosem. Po długim czasie, kiedy obaj płakali w ciemności – Cameron leżąc nieruchomo ze łzami toczącymi mu się powoli po policzkach – Cam w końcu spytał łamiącym się głosem:

- Naprawdę myślisz, że on nie żyje? – Słowa smakowały obco i surrealistycznie w jego ustach.

Jessie długo się nie odzywał. A potem...

- Tak – szepnął, bez ostrzeżenia, niespodziewanie.

W tym momencie Cameron się złamał. Grunt usunął się spod niego, cały świat rozpadł na kawałki po raz drugi w jego życiu. Czując, że spada, z zawrotną szybkością wpada w jakąś zimną, czarną otchłań, uczepił się bluzy Jessiego. Drżąc i łapiąc oddech jakby zamarzał i topił się jednocześnie – jakby tonął w lodowatej, bezdennej wodzie, przysunął się do przyjaciela – jedynego źródła ciepła w tym walącym się świecie.

Jessie pozwolił mu przyciągnąć się do siebie, otoczył go rękami, przytulił z całych sił, zupełnie jakby sam równie tego potrzebował.

- On nie żyje – wykrztusił Cam, dławiąc się własnymi słowami. – Theo nie żyje. Nie żyje... - powtarzał. A potem – To ich wina. To na pewno ich wina. Może to oni... - Przełknął ślinę. Myśl była absurdalna i niemożliwa. Ale czy rzeczywiście? Zabijanie było częścią codzienności w jego rodzinie. Śmierć nie była dla nich niczym wielkim, niczym ostatecznym. Zdaniem jego rodziców, prawdziwe życie zaczynało się po niej. Co, jeśli to w jakiś sposób była ich wina...

- Cami, policja na pewno znajdzie mordercę...

- Nie, jeśli to oni za tym stoją. – Cameron czuł jak jego rozpacz przechodzi w nienawiść. Ciemna, zimna pustka zostaje zastąpiona palącym ogniem. – Zabiję... - wykrztusił. – Zabiję tego, kto to zrobił. Nawet, jeśli to będą oni.

- Kim są oni? – spytał Jessie niepewnie.

Opory, które powstrzymywały Cam'a przed mówieniem o swojej rodzinie jeszcze tak niedawno, teraz rozwiały się w nicość.

- Moi rodzice – powiedział tonem wyzutym z emocji. - Są religijni. – Poczuł jak na te słowa przyjaciel sztywnieje w jego ramionach. Religia w dwudziestym trzecim wieku kojarzyła się tylko z jednym. Niebezpieczeństwem. Religijne frakcje na bliskim wschodzie siały zamęt w Europie, na którą Ameryka niemal całkiem się w efekcie zamknęła. Dyskryminacja innych grup, rządy narzucające obywatelom wierzenia i styl życia. Śmierć. Z tym właśnie kojarzyła się religia. – To wariaci. Wierzą, że... Zresztą, nieważne. To mogli być oni. Oni mogą za tym stać.

- Ale... Ale dlaczego mieliby zabić własne dziecko?

Cameron zauważył, że na usta wpełza mu okrutny, ironiczny uśmiech.

- Sam to powiedziałeś – wyszeptał. – Theo nie jest ich dzieckiem.

Jessie pokręcił gwałtownie głową.

- Ni-Nie wierzę w to.

Cameron zacisnął powieki, próbując odnaleźć własne myśli w chaosie zalewających go emocji.

- A ja nie wierzę w nich.

***

Emily Everett była nieugięta. Jej ciało twarde jak stal. Wiara niezachwiana. Duch niewzruszony. Idealna wojowniczka i zwierzchniczka kościoła jasności. Człowiek mógł osiągnąć taką doskonałość tylko w jeden sposób.

Poświęcając wszystko inne.

Zajmowała się właśnie zbieraniem danych na temat zapomnianych i zaginionych gałęzi królewskiego rodu, kiedy do jej gabinetu wszedł Cameron. Uniosła na niego wzrok z zaskoczeniem, ponieważ dawno go nie widziała. Od dłuższego czasu nie wychodził ze swojego pokoju, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią przyrodniego brata. Swoją emocjonalną reakcją na to niefortunne zdarzenie wykazał się słabą wiarą.

- Widzę, że postanowiłeś w końcu wrócić do żywych – odezwała się, wracając do wpatrywania się w monitor komputera. – To dobrze. Możesz wznowić treningi.

Nie zauważyła, że coś jest nie tak, dopóki Cameron nie podszedł do jej biurka i nie uderzył w nie otwartą dłonią z taką siłą, że stojący na blacie kubek z kawą przewrócił się i sturlał na podłogę. Dopiero teraz, zmuszona spojrzeć na niego z bliska, zwróciła uwagę na niecodzienny wyraz jego oczu. Poza tym, że wyglądał niechlujnie w wymiętym t-shircie i dresowych spodniach, pod jego oczami rysowały się głębokie cienie, a wokół nich drobniutkie zmarszczki nie mające żadnego związku z wiekiem.

- Nie będziesz mi mówić, co mam robić – powiedział chłopak niskim, szorstkim głosem. Zupełnie innym niż zwykle. Wbrew sobie poczuła jak drobne włoski na jej ciele stają dęba.

- Co to za ton? – odezwała się groźnie.

- Twój syn nie żyje! – krzyknął Cameron, nie odpowiadając na pytanie. – A ty... TY! Ty nawet nie powiedziałaś, że ci przykro! Nawet nie udajesz, że cię to obeszło!

- Twój przyrodni brat przebywa teraz po drugiej stronie – odezwała się Emily, usiłując zachować spokój. – Nie ma powodu do płaczu i krzyków. Masz już dziewiętnaście lat, powinieneś przestać zachowywać się jak dziecko.

- A ty powinnaś przestać zachowywać się jak wariatka!

Na te słowa cała zesztywniała. Zewnętrzny świat uważał ludzi takich jak ona za niespełna rozumu. Stawiała temu czoło, unosząc je z dumą. To oni się mylili, nie ona. To był jednak zewnętrzny świat, zagubieni ludzie, którym prawda nie została objawiona i którzy zrozumieją wszystko, kiedy tylko zakończy się ich doczesne życie. Nie spodziewała się jednak, że kiedyś usłyszy podobny zarzut z ust własnego syna.

- Odzywasz się pod wpływem emocji, a to nie przystoi – powiedziała, powstrzymując odruchy, które zdradziłyby jej wzburzenie. – Wróć porozmawiać, kiedy się uspokoisz...

Cameron posłał jej spojrzenie, którego nie potrafiła zinterpretować.

- Wy to zrobiliście? – padło z jego strony pytanie.

Emily zmarszczyła brwi. Nie rozumiała.

- Czy to wy – powtórzył, widząc jej zmieszanie, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby – zabiliście go?

Brwi Emily powędrowały do góry. To było śmieszne.

- W jakim celu ja i twój ojciec mielibyśmy zrobić coś takiego?

- Bo wy nigdy nie uważaliście go za swojego syna, chociaż wychowujecie go odkąd skończył trzy lata! Nie interesujecie się nim, nie martwicie o niego, nawet nie trenujecie go tak jak mnie! Nie dziwi mnie, że jego śmierć was nie obeszła! Może nawet na niej skorzystaliście, bo nie zawadza wam plącząc się po domu, co?!

Emily westchnęła. Ta rozmowa prowadziła donikąd. Nie zastanawiając się za bardzo nad swoimi słowami, powiedziała:

- Nawet nie zdążysz się za nim stęsknić, skoro za dwa lata do niego dołączysz.

Cameron zamarł. Wpatrywał się w nią, ewidentnie mając problem ze znalezieniem słów.

- Nie powiedziałaś tego – wykrztusił w końcu.

- Cameron – Emily pochyliła się, żeby podnieść strącony na podłogę kubek i odłożyła go na prawidłowe miejsce na biurku – takie mamy zasady. To wydajny system. Ci, którzy zakładają rodziny i wychowują przyszłe pokolenia zostają na Ziemi. Reszta odchodzi na służbę wraz z osiągnięciem pełnoletniości – wyjaśniła procedurę, którą chłopak dobrze znał. – A nie widzę na razie żadnych znaków z twojej strony, że masz zamiar wybrać pierwszą opcję.

Cameron przełknął ślinę. Bał się? Śmierci? Doprawdy, jego wiara była wątła jak płomyk analogowej zapałki.

- Ty naprawdę w to wierzysz – odezwał się w końcu chłopak.

Emily aż poruszyła się w fotelu, dziwnie czując się z myślą, że ktokolwiek mógłby choć przez chwilę kwestionować jej wiarę.

- Oczywiście – odpowiedziała, twardo patrząc synowi w oczy.

- Nie widzisz w tym wszystkim niczego dziwnego? – spytał Cameron. – Naprawdę myślisz, że z wszystkich miliardów ludzi na Ziemi, to akurat ty i garstka twojej rodziny macie rację? I co to za absurdalna racja, w ogóle? Jesteśmy potomkami króla świętych Piekieł? Mamy jakieś nadprzyrodzone zdolności, które, oczywiście, ukazują się dopiero po śmierci? Mamy misję uratować świat przed potworami? Co to ma być, historyjka na dobranoc dla niegrzecznych dzieci? O, i najlepsze – zaśmiał się, ale w jego głosie nie było krzty humoru – wejście do zaświatów znajduje się akurat tuż pod naszym nosem? W pieprzonym klubie? I ty naprawdę, poważnie w to wierzysz?

W jej sercu nie było ani ziarna wątpliwości.

- Oczywiście.

Wyraz twarzy Camerona się zmienił, jego czoło wygładziło.

- W porządku – powiedział. – Rozumiem. Niech ci będzie. Zrobię to.

Emily zamrugała.

- Co zrobisz?

Cameron wzruszył ramionami, choć żaden cal jego ciała nie wyrażał obojętności.

- Udowodnię ci, że się mylisz.

Emily uśmiechnęła się, zaczynając czuć rozbawienie całą tą sytuacją. To było niedorzeczne.

- I jak planujesz tego dokonać? – spytała syna z przekąsem.

Cameron spojrzał na nią tak, jakby to było oczywiste.

- Zejdę schodami do Piekła.

Emily otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zejście do Piekła za życia. To był grzech. To było świętokradztwo. Bezczelne, głupie, śmiałe. Jej dzieci nie miały nigdy być bezczelne i nieposłuszne. Wychowywała go na wojownika, na żołnierza.

Niedopuszczalne.

Absurdalne.

Nagle, po raz pierwszy w swoim życiu, Emily poczuła jak maleńkie ziarenko lęku usadawia się gdzieś pod jej żebrami. Zaledwie mały okruch. Ale był to okruch najbardziej niszczycielskiej siły na tym świecie.

Wątpliwości.

***

- Nie pomyśleliśmy, żeby się wystroić.

- Wystroić? – Cameron spojrzał na Jessiego z zaskoczeniem, zatrzymując się w trakcie zdejmowania rękawiczek stabilizujących do lotu deską. Jeden z jego hoverboardów zaginął razem z Theo, ale miał jeszcze kilka modeli. – Po co?

- Mogą nas nie wpuścić w – Jessie wskazał na nich obu nieokreślonym gestem – tym.

Cameron nadal miał na sobie t-shirt, którego nie zmienił od co najmniej kilku dni, a Jessie nosił swoje zwyczajowe trampki i bluzę bez rękawów. Faktycznie nie wyglądali na spragnionych nocnej zabawy na parkiecie, ale z drugiej strony...

- I tak by nas nie wpuścili. – Cameron wzruszył ramionami. – Mamy dziewiętnaście lat.*

- No właśnie. Nasze szanse i tak były nieistniejące. W tych ciuchach spadły poniżej zera. – Jessie mówił cicho i bez tego uśmiechu, który można było niemal usłyszeć w jego głosie na co dzień. – Naprawdę chcesz to zrobić?

Cameron przełknął ślinę.

- Muszę – powiedział mimo zaciskającego się gardła. – Muszę jej udowodnić, że to wszystko to wariactwo. Nie mogę być jedyny w mojej rodzinie, który... - zacisnął zęby i powieki – który go opłakuje.

Jessie pokiwał smutno głową.

- I musisz się upewnić – powiedział tak cicho, że Cameron mógł udać, że go nie słyszał.

I to właśnie zrobił.

- Możesz jeszcze się wycofać – zmienił temat.

Jessie uniósł brwi, przekrzywił głowę i na usta wpełzł mu nieśmiały cień jego sztandarowego uśmiechu.

- Miałbym NIE popełnić z tobą przestępstwa wchodząc nielegalnie do największego nowojorskiego klubu, żeby udowodnić nieistnienie zaświatów? – Pokręcił głową z teatralnym niedowierzaniem. - Za kogo ty mnie masz? – Cameron posłał mu niemrawy uśmiech w odpowiedzi. – Dobra, to jaki jest plan? – Jessie odwrócił się do wejścia do klubu strzeżonego przez wysokiego, napakowanego bramkarza i czujniki metalu i polimeru, z którego drukarki 3D potrafiły zbudować broń oraz skaner szacujący wiek wchodzących gości. Wyminięcie takich zabezpieczeń graniczyło z niemożliwym. – Mam nadzieję, że wymyśliłeś coś genialnego.

Cameron uśmiechnął się tajemniczo.

- Coś genialnego w swojej prostocie – powiedział, po czym pchnął Jessiego przed siebie. – Poderwij go – szepnął mu na ucho, wskazując wysokiego ochroniarza stojącego przed wejściem.

Jessie obrócił się do niego z wyrazem niedowierzania i rozczarowania na twarzy, ale nie mógł nic powiedzieć, bo już znajdowali się w zasięgu słuchu bramkarza.

Wysoki facet o bicepsach szerokości ud Camerona zmierzył ich takim spojrzeniem, jakim mógłby obrzucić dzieciaki przyłapane na próbie kradzieży lodów. Uniósł brew.

- Zgubiliście się? – spytał.

Przynajmniej nie wyglądał na groźnie nastawionego.

- Em... - Jessiemu nie szło za dobrze. – Nie jest w moim typie – przekazał Cam'owi samym poruszaniem ustami.

- A jakie to ma znaczenie?? – odpowiedział Cameron spojrzeniem.

- To może ty spróbuj skoro to nie ma znaczenia?? – Jessie zarzucił zmrużeniem powiek.

Bramkarz odchrząknął.

- Ee... - zaczął znowu Jessie. Cameron szturchnął go łokciem. Chłopak w końcu zgromił go po raz ostatni spojrzeniem, po czym westchnął i nagle wyraz jego twarzy kompletnie się zmienił. Z lekkim, tajemniczym uśmiechem przekrzywił głowę i spojrzał na ochroniarza spod rzęs swoimi ładnymi, zielonymi oczami. – Wiem, że wyglądam młodo na swój wiek – zaczął, podchodząc krok w stronę faceta. – Ludzie mówią, że to zaleta, niestety zawsze mam przez to problemy ze skanerami. – Westchnął. – Jest może szansa, żeby pominąć tą zbędną procedurę? Bo mam dziś straszną ochotę – przesunął palcami przez swoje włosy i spojrzał na bramkarza znacząco – dobrze się zabawić.

Cameron musiał przygryźć wargę od środka, żeby nie parsknąć śmiechem. Ochroniarz skrzyżował ręce na piersi, odsuwając się krok od Jessiego, który podszedł za blisko jak na profesjonalną interakcję.

- Dzieciaku, mój syn jest starszy od ciebie – powiedział.

Jessiemu zrzedła mina. Spojrzał na Camerona z wymownym „a nie mówiłem?" Cam skinął głową. Czas na plan B.

Zdjął z ramion plecak, co natychmiast zwróciło uwagę bramkarza, który od razu sięgnął do pasa po paralizator. Zamarł jednak, skonfundowany, kiedy zamiast noża czy pistoletu, Cam wyciągnął z plecaka deskę. Jessie wyglądał na równie zagubionego.

- Trzymaj się mnie – rzucił Cameron cicho, łapiąc Jessiego za rękę i unosząc deskę tak, żeby zasłonić ich twarze przed skanerem, który mógłby wszcząć alarm, po czym rzucił się do przodu. Celował w lukę pomiędzy bramkarzem a framugą drzwi, ale na jego drodze stanęła potężna ręka uzbrojona w paralizator. Cam, nie chcąc wdawać się w bójkę z dwa razy większym od siebie ochroniarzem, błyskawicznie padł na ziemię i przeturlał się do środka, unikając chwytu i broni bramkarza. Musiał przy tym manewrze puścić dłoń Jessiego i deskę, ale udało mu się znaleźć w środku. Szybko zerwał się na nogi i odwrócił, żeby zobaczyć, co z przyjacielem.

Jessie był mistrzem sztuk walki. Gdyby jednak zaatakował ochroniarza, ich drobne przestępstwo urosłoby do rangi poważnego, więc chłopak wykorzystał swoją zwinność i szybkość jedynie do wykonania pełnego gracji uniku. Schylił się pod ręką bramkarza, o włos uniknął dotknięcia paralizatora, zrobił niemal piruet i podnosząc z ziemi ukochaną deskę Camerona wpadł do środka. Chłopcy skrzyżowali tylko spojrzenia na ułamek sekundy, po czym puścili się biegiem w tłum i sztuczną mgłę.

Chociaż była to dość wczesna godzina, a przed klubem nie było kolejki, w środku już zgromadziła się spora grupka głównie młodych, niewątpliwie jednak starszych od nich, ludzi. Cameron wcisnął się w największy tłum, łapiąc znów Jessiego za rękę, żeby go nie zgubić.

Uderzyła go głośna muzyka i ścisk. Dźwięki pulsowały mu w czaszce, tańczący ludzie napierali na niego swoimi spoconymi ciałami, ozdobne hologramy wirowały mu przed oczami. Co ludzie widzieli w takiej zabawie? Spojrzał na Jessiego, żeby zobaczyć jak się ma. Odpowiedź brzmiała: chyba dobrze, bo oczy błyszczały mu z zachwytem, kiedy rozglądał się po klubie, ciągnięty przez niego za rękę.

- Stać! Hej! – przebiło się jakoś przez próbujący rozłupać mu głowę hałas. Bramkarz przebijał się przez roztańczony tłum, krzycząc w ich stronę.

- Spadamy stąd! – Cam krzyknął Jessiemu na ucho, bo inaczej się nie dało.

Chłopak pokiwał głową.

- Wiesz, gdzie to jest?! – odkrzyknął.

Cameron przytaknął i pociągnął go za rękę, torując sobie drogę przez prawie niezwracający na nich uwagi tłum. Po paru minutach, które ciągnęły się wieczność, przebili się w końcu przez największy ścisk i znaleźli po drugiej stronie klubu, przed drzwiami oznaczonymi charakterystycznym symbolem.

- Damska łazienka? – spytał Jessie.

- Damska łazienka.

Weszli do środka i wreszcie mogli przystanąć, zdyszani. Cameron miał nadzieję, że ochroniarzowi nie przyjdzie do głowy szukać ich akurat tutaj.

- Chyba jesteśmy na chwilę bezpieczni – powiedział, opierając ręce na kolanach i wyrównując oddech. Potem uniósł wzrok. Spojrzenia dziewczyn stojących w kolejce do kabin nie były zbyt przychylne.

- Musieliśmy się schować – odezwał się Jessie, posyłając im swój czarujący uśmiech – przed... - zastanowił się sekundę – moim byłym chłopakiem. Cholernie zazdrosny. Zrobiłby scenę, gdyby zobaczył mnie z kimś innym tydzień po zerwaniu. Rozumiecie.

Większość dziewczyn przytakiwała i pomrukiwała ze zrozumieniem. Cam odetchnął z ulgą. Jeszcze musieli się jakoś dostać do trzeciej kabiny na lewo. Kiedy tylko wyszła z niej jakaś dziewczyna, Cameron uchylił drzwi do łazienki, udając, że sprawdza czy zgubili byłego Jessiego, po czym starając się brzmieć tak naturalnie jak przyjaciel, ale odnosząc kompletną porażkę, powiedział:

- O, nie. Idzie tutaj.

Na twarzy Jessiego odmalowała się panika.

- Cholera! Naprawdę nie chcę się z nim dzisiaj użerać – jęknął, kompletnie przekonująco. – Schowacie nas gdzieś na minutę?

I tak wylądowali razem w kabinie w damskiej toalecie w największym nowojorskim klubie, bez jakiegokolwiek planu powrotnego. Spojrzeli na siebie z odległości trzydziestu centymetrów i wybuchli śmiechem. Cameron miał wrażenie, że jego ciało nagle stało się lżejsze, ciężar przygniatający go nieprzerwanie od tamtego dnia odrobinę zelżał. To był jego pierwszy śmiech i szczery uśmiech od tamtego czasu.

Moment minął szybko i trzeba było przejść do rzeczy.

Cameron odchrząknął.

- Tylko się ze mnie nie śmiej – poprosił.

- Nie śmiałbym. – Jessie uśmiechnął się i położył mu dłoń na ramieniu. – Rób swoje czary.

Cam stanął twarzą do tylnej ściany kabiny i wziął głęboki oddech. Czuł się głupio, ale musiał to zrobić, żeby udowodnić swoją rację, nawet jeśli mama mu nie uwierzy. I przede wszystkim, musiał się upewnić, choć nie przyznałby tego na głos. Jeśli istniała choć najmniejsza, maleńka jak układ słoneczny w całym kosmosie szansa, że Theo rzeczywiście tak naprawdę nie umarł... że gdzieś tam jest, choćby w innym świecie...

Wyciągnął z kieszeni składany szklany nożyk. To Theo wymyślił, że skoro metal i polimer są tak łatwo wykrywane przez wszystkie czujniki, można nosić przy sobie broń ze szkła, bo nikt się nie spodziewa, że ktoś zrobiłby ją z takiego kruchego materiału. Wzmocnione szkoło autorstwa Camerona było jednak na tyle wytrzymałe, że noży dało się używać. Choć gdyby rzucić takim o ziemię, pewnie by się roztrzaskał.

Przystawił ostry koniec noża do skóry dłoni i przeciął, wzdrygając się na ból. Potem przyłożył rękę do ściany i zamknął oczy. Starając się nie myśleć o tym, jak głupie było to wszystko, wyrecytował:

- Jestem Cameron Everett, syn Emily i Ethana Everett, dziesiąte pokolenie od Pana naszego, obrońcy świata i króla Piekieł. Wyznaję, że w moich żyłach płynie królewska krew i niech ta kropla będzie tego świadectwem. Nadszedł dzień próby, a zatem składam prośbę o azyl po drugiej stronie.

Nie ruszał się przez dziesięć sekund.

Nic się nie wydarzyło.

Choć się tego spodziewał, choć to było oczywiste, choć nie było opcji, żeby jakaś druga strona naprawdę istniała, a już z pewnością nie w kabinie toalety, Cameron poczuł jak wnętrzności zaciskają się mu w supeł, serce zwalnia, jakby rozczarowane. Nie było już żadnej głupiej nadziei. Nie było misji do wykonania. Niczego nie było.

- A co to za guzik? – zapytał Jessie. W jego głosie brzmiała ciekawość. Cameron otworzył oczy i zobaczył jak chłopak wciska płaski, ledwie widoczny na ścianie o tym samym kolorze przycisk.

Coś zgrzytnęło. Chłopcy popatrzyli po sobie zdziwieni.

- Może ten ochroniarz włączył jakieś zabezpieczenia...

Znów dobiegł ich zgrzyt, jakby metalu drącego o metal, a potem

ściana kabiny

rozsunęła się

jak drzwi do staromodnej windy.

Cameron przez chwilę po prostu stał i nie ruszał się. To Jessie postanowił wejść do środka, jakby nigdy nic. Cam chwycił go za kaptur, zanim ten zdążył postawić stopę za progiem.

- To może być niebezpieczne! – syknął, mierząc białe jak ściany szpitalne wnętrze pseudo-windy. – Nie wiemy co to w ogóle jest.

Jessie spojrzał na niego z zaskoczeniem.

- Musimy się upewnić, prawda?

Cameron otworzył usta i zaniemówił.

- Chyba nie myślisz, że... - wykrztusił w końcu, kręcąc głową na absurdalność pomysłu - ...że TO jest przejście na drugą stronę?

Jessie wzruszył ramionami.

- Szczerze mówiąc, po przejściu do zaświatów, które znajduje się w kiblu spodziewałem się czegoś dziwniejszego od starej windy.

Cameron musiał przyznać mu rację.

- To miały być schody – mruknął pod nosem, wchodząc do małego, białego pomieszczenia. Jessie wszedł razem z nim i przyjrzał się panelowi pięter, który rozciągał się na całą jedną ścianę windy.

- Hm. – Podrapał się po głowie. – Chyba... nie ma w Ameryce budynku, który by miał tyle pięter.

Cam pochylił się nad panelem. Pięter nad ziemią było mnóstwo, w dół jedynie kilkadziesiąt. I chociaż tych podziemnych było tylko parę tuzinów, najniższe przeskakiwało od razu od sześćdziesiątego piątego do sześćset sześćdziesiątego szóstego. Według mitów przekazywanych przez jego rodzinę, Piekło rzeczywiście miało znajdować się na sześćset sześćdziesiątym szóstym piętrze.

Chyba mu się to śniło. Albo jacyś przodkowie Cam'a postanowili nadać mitom nieco wiarygodności i zbudowali atrapę windy. Musiał się jednak upewnić. Wcisnął więc najniższy przycisk i pozwolił przesuwanym drzwiom zamknąć się za nimi ze zgrzytem.

Przez chwilę słychać było tylko ich oddechy. A później winda okazała się prawdziwą windą i ruszyła w dół. Odgłosy tarcia o metal i zgrzyty stały się teraz głośniejsze i Cam usłyszał, że oddech Jessiego przyspieszył. Chłopak przysunął się do niego o krok.

- Trochę to straszne – powiedział.

Camerona nagle dopadły wyrzuty sumienia. Co on sobie myślał, wciągając Jessiego w tą porypaną sytuację? Już mogli mieć kłopoty przez nielegalne wejście do klubu, a teraz jeszcze postanowili przejechać się jakąś starą, skrzypiącą windą pod ziemię. To mogło się źle skończyć, naprawdę źle się skończyć, a on zamiast zrobić to samemu, wplątał w to swojego najlepszego przyjaciela, który chciał go po prostu pocieszyć.

Otworzył usta, żeby przeprosić go za to wszystko, choć nie wiedział jak, kiedy nagle winda stanęła.

Chłopcy spojrzeli po sobie. Nie byli nawet w ćwiartce drogi, to było pewne.

- Co—

Jessie zaczął mówić, ale przerwał mu głośny zgrzyt otwierających się drzwi. Za drzwiami zobaczyli korytarz biały, jak wnętrze windy i... chłopca. Znieruchomieli, bo spotkanie tutaj człowieka, do tego dzieciaka, który nie mógł być starszy od Theo, było ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby im do głowy.

Chłopiec podniósł wzrok znad okładki książki, którą ściskał w rękach i ich oczy się spotkały. W tym momencie Cam uwierzył, że cały ten dzień się mu przyśnił.

Chłopiec był śliczny. Nie ładny, jak wszystkie dzieciaki z projektu czy jak Jessie, który miał po prostu swój urok. Chłopiec był tak śliczny, że nie mógł być człowiekiem. Miał włosy bielutkie i miękkie jak świeży śnieg, błyszczące się w taki sam sposób. Jego oczy miały kolor najczystszego złota, a uroczą twarz miał obsypaną równie złotymi piegami.

- O, dobrej nocy. – Chłopiec skłonił się im i wszedł do windy. Cameron i Jessie przesunęli się, żeby zrobić mu miejsce. Powinni pewnie zapytać dzieciaka kim jest, co tu robi i o co tu w ogóle chodzi, ale obaj byli zbyt zszokowani jego urodą, żeby się odezwać.

Jakiś czas jechali w ciszy, której ani Cam, ani Jessie nie umieli przerwać, chociaż powinni. Wtedy Cameron zwrócił uwagę na tytuł trzymanej przez ślicznego chłopca książki i szczęka mu opadła.

„Przewodnik po Piekle dla nowicjuszy".

- Że co proszę? – wyrwało mu się, na szczęście dość cicho.

- Proszę? – Białowłosy chłopiec obrócił się i spojrzał na niego z pytaniem.

- Em... - Cameron nie mógł zebrać myśli. – Fajna ta książka? – wykrztusił w końcu.

- O. – Chłopiec spojrzał na swoją książkę, schował ją za plecami i odwrócił wzrok z rumieńcem na twarzy. – To będzie mój pierwszy raz w Piekle – powiedział, przestępując z nogi na nogę. – Trochę się stresuję. Trochę... bardzo. – Zaśmiał się nerwowo. – Wysłali mnie na dziesięcioletnią wymianę, chociaż zgłosiłem się tylko temu, że moi przyjaciele się zgłosili... i akurat mnie wybrano. – Podrapał się po karku. – Nie wiem o Piekle za dużo... Z drugiej strony, to dobra okazja, żeby się dokształcić, ale... Ale ja tam chyba po prostu nie będę pasować – skończył, przygryzając wargę i wbijając wzrok w podłogę.

- Aha... - Cameron nie był w stanie wykrztusić nic więcej.

- Na pewno dasz sobie radę. – Jessiemu chyba minął pierwszy szok i chłopak przeszedł w trybie ekspresowym do stanu akceptacji. Poklepał chłopca po ramieniu pocieszająco. – Czym się tam będziesz zajmować? – spytał tak, jakby cokolwiek w tej sytuacji miało sens.

- Um... Nie jestem pewny. Na miejscu do czegoś mnie przydzielą. Mam nadzieję, że do Straży, bo na górze też należałem do armii...

- Na górze? – Cameron zamrugał. – To znaczy... w Niebie?

Chłopak spojrzał na niego z zaskoczeniem, a potem zarumienił się.

- Tak, tak! – Przytaknął gorliwie. - Te złote oczy to po prostu nowe dizajny. – Wskazał ogólnym ruchem na swoją twarz. – Tak, jak odporność ludzi na raka i tak dalej.

Cameron zmarszczył brwi. Rak? Z niczym mu się to słowo nie kojarzyło.

Winda skrzypnęła przeciągle po raz ostatni i zatrzymała się. Najniższe piętro. Drzwi rozsunęły się i cała trójka wyszła na zewnątrz.

Cam zmrużył oczy, próbując się rozejrzeć. Otaczała go ciemność. Tylko dwa pasma LED-owych światełek wyznaczały coś w rodzaju ścieżki przed nimi.

Śliczny chłopiec wziął głęboki wdech.

- Dam radę – szepnął do siebie, zaciskając drobną pięść, jakby próbował się dopingować. – Piekło wcale nie jest takie złe. Ani inne. Wymiana kulturowa trwa już ponad sto lat. Nie może być tak źle. – Na końcu jego głos nieco się złamał.

- Wymiana kulturowa? – zagadnął go Jessie, wciąż zachowując się, jakby wszystko było w porządku. Po jego popisowej scence w łazience w klubie Cameron już wiedział, że chłopak jest znacznie lepszy w udawaniu niż kiedykolwiek go o to podejrzewał.

Szli wzdłuż oświetlonej ścieżki, otoczeni przez ciemność.

- No tak, wymiana kulturowa. – Chłopiec pokiwał głową. – Król i królowa Piekła wynegocjowali z Niebem częściowe otwarcie granic sto jedenaście lat temu i od tego czasu można odwiedzać Piekło jeśli ma się przepustkę. Oni też odwiedzają nas. Wprowadzono też program wymiany dla aniołów. Można zapisać się na dziesięć lat, na sto, tysiąc... Niektórzy już wcale nie wracają z takiej wymiany. Chociaż ja na pewno wrócę. Nie będę tutaj pasować – stwierdził z pewnością w głosie. Po czym chyba uświadomił sobie, że to dziwne, że musi to wszystko wyjaśniać i spojrzał na chłopaków w nagłym olśnieniu. – Jesteście nowi?

Jessie się uśmiechnął.

- Dokładnie. Nie wiemy jeszcze co i jak.

Chłopiec pokiwał głową.

- Przepraszam, w ogóle nie zapytałem o nic, tylko mówię i mówię bez przerwy. To ze stresu.

- Doskonale rozumiem – powiedział Jessie z mądrą miną.

Cameron tylko szedł za nimi, próbując coś z tego zrozumieć. Niektóre rzeczy, o których mówił chłopiec niepokojąco pokrywały się z tym, co opowiadali jego rodzice. Piekło, Niebo, król. Pierwszy raz jednak słyszał o królowej, przepustkach i wymianie kulturowej. O co tu chodziło? To wszystko chyba nie mogło się dziać naprawdę?

- To już tutaj... - szepnął nagle chłopiec z Nieba i wszyscy przystanęli.

Rzeczywiście, to było już tutaj. Chociaż Cam nie był pewny czym TO właściwie było.

Przed nimi wznosiły się wysokie na kilka pięter słupy, czy może kolumny, na których stał dom. Staroświecki, nie za duży, zbudowany z... drewna?? Cameron wytrzeszczył oczy, bo nigdy dotąd nie widział budynku wykonanego w całości z drewna. LED-owa ścieżka urywała się tutaj, donikąd właściwie nie prowadząc. Chłopiec z Nieba też zagapił się przez chwilę na dziwną budowlę, po czym zaczął kartkować swoją książkę. Znalazł chyba to, czego szukał, po czym podszedł do jednej z wąskich kolumn podtrzymujących dom. Cameron i Jessie ruszyli za nim, bo co innego mieli zrobić?

Dopiero z bliska Cam zauważył, że w kolumnę wbudowany jest malutki, staroświecki ekranik i panel z kilkoma przyciskami. Chłopiec z Nieba nacisnął jeden z guzików odrobinę drżącym palcem i wpatrzył się w monitorek. Po minucie oczekiwania, ekranik rozświetlił się, pokazując słabej jakości obraz, a z głośnika popłynął głos.

- Dobrej nocy – odezwała się twarz na monitorku. – Nazywam się Fynn i jestem państwa portierem. W czym mogę pomóc?

- D-Dobrej nocy. – Chłopiec z Nieba ukłonił się pospiesznie. – Nazywam się Ari i jestem z wymiany. Powiedziano mi, żebym się tutaj zgłosił...

Z głośniczka przez chwilę dobiegały tylko trzaski i odgłos przewracanych kartek.

- Ari! Tak, mamy cię. Możesz śmiało wchodzić – powiedział wesoło chłopak, który przedstawił się jako portier. – A kim są dwaj dżentelmeni za tobą?

Cameron i Jessie popatrzyli po sobie z paniką.

- Są nowi – uratował ich na szczęście Ari.

- Oo! – Fynn uśmiechnął się. – Już po was wychodzę – powiedział i ekranik zgasł.

I rzeczywiście, z góry dobiegły odgłosy czyichś kroków. A potem:

- Uwaga na głowy!

I z nieba spadło na nich... coś składającego się z lin i drewnianych drążków. Dopiero kiedy opadło całkiem na dół i wyprostowało się, Cameron skojarzył kształt. To była drabina. Wisząca drabina, wykonana z drewna i lin. Kolejna rzecz, którą widział po raz pierwszy na oczy.

Ari zaczął się wspinać na drabinkę. Cameron spojrzał na Jessiego z pytaniem. Chłopak wzruszył ramionami.

- Mamy wyjście? – rzucił retorycznie, po czym obaj zaczęli się wspinać.

Cam nie miał lęku wysokości, ani niczego nawet zbliżonego. Zdarzało mu się latać na desce wyżej niż parę pięter. Kiedy jednak wdrapał się na górę po linowej drabince i rozejrzał wokół, na ciele poczuł gęsią skórkę. Nie chodziło właściwie o wysokość, którą ciężko zresztą było tak naprawdę odczuć w panującej wszędzie ciemności, tylko o tę ciemność właśnie. Miał wrażenie, że znajduje się na jakieś dużej tratwie na morzu ciemności. W dole wiła się tylko malutka LED-owa ścieżka.

- O, wow. – Jessie też stanął na podtrzymywanym przez kolumny podeście i rozejrzał się. – O, wow! – powtórzył znów. – Patrz! – Szturchnął Cam'a w ramię i wskazał palcem w przestrzeń.

Dopiero teraz Cameron to dostrzegł, majaczące za stojącym na podeście budynkiem. Łuna. Światła. Miasto w oddali.

- Gdzie my, cholera, jesteśmy? – szepnął pod nosem.

- Chodźcie, chodźcie do środka! – Portier przywołał całą trójkę gestem. Ruszyli za nim, a Cam dopiero teraz poświęcił mu trochę uwagi. Też wyglądał jak dzieciak, właściwie był chyba nawet młodszy od chłopca z Nieba. Miał kręcone blond włosy i był niziutki.

Wprowadził ich do środka drewnianego budynku, który był z pewnością mniejszy od domu Cam'a. Nie rozmiar jednak najbardziej zdziwił chłopaka, tylko wnętrze. Aż przystanął, niedowierzając. Drewno, wszędzie drewno. Podłoga wyłożona była litymi deskami, niektóre meble też wyglądały na wykonane z drewna. Poczuł się jak w muzeum. Tyle, że było to muzeum, w którym kwitło życie.

Z przedsionka weszli do niedużego salonu. Był tam stół, kanapa, fotele i telewizor wyglądający na żywcem wyciągnięty z innej epoki. A na tych fotelach, przy tym stole, w tych korytarzach kręcili się ludzie. Nie było ich wcale dużo, ale nie ilość osób robiła na Cam'ie takie wrażenie. Chłopak po prostu czuł się, jakby cofnął się w czasie. Widział parę starych filmów i scenka, której się przyglądał wyglądała na wyrwaną z takiego właśnie filmu.

- Mamy gości! – ogłosił portier wesołym tonem.

Natychmiast padły na nich spojrzenia wszystkich osób w salonie. Z kanapy, znad książki przyjrzał się im nastolatek o ciepłych, brązowych oczach, a znad czegoś, co musiało być chyba komputerem, trochę starszy nastolatek o rudych włosach i oczach o sto tonów bardziej zielonych niż oczy Jessiego. Z fotela popatrzył na nich również młody chłopak o włosach ciemnych jak najdalsze zakamarki kosmosu, rozparty na siedzeniu w pozycji, która nie mogła być wygodna. Z drugiej strony salonu przyjrzał się im kolejny dzieciak, który zamarł z nożem w ręce ustawionej do rzutu. Nie w nich na szczęście, tylko w tarczę na ścianie. Cameron zatrzymał się na tej osobie najdłużej, ale nie dlatego, że wyglądała najgroźniej przez kolekcję błyszczących ostrzy zatkniętą za pas na broń, tylko temu, że nie był pewny czy to chłopak, czy dziewczyna. Krótkie włosy ufarbowane na różowo, szczupła sylwetka... nie miał pojęcia. W każdym razie, Cameron pomyślał, że chociaż pasują tu z Jessim wiekiem.

- To jest Ari, z wymiany. Przywitajcie się grzecznie i zachowujcie przyzwoicie – odezwał się portier, rzucając wszystkim swoim znajomym takie spojrzenie, jakby nie ufał, że go posłuchają.

- Hej, Ari! – przywitali się jednocześnie dwaj chłopcy siedzący na kanapie. Ari skłonił się im nerwowo. Chłopak rozparty na fotelu patrzył na niego bez słowa z lekko uchylonymi ustami.

- A to są nowi. – Portier obrócił się w ich stronę, żeby ich przedstawić. Cameron przełknął ślinę, czując nagły stres, jak zawsze, kiedy poznawał nowych ludzi, chociaż ta sytuacja była tak absurdalna, że chyba nie powinien się takimi rzeczami przejmować.

Zapadła cisza.

Portier przechylił głowę.

- ...Even? – spytał, mrużąc oczy, jakby próbował rozwikłać jakąś zagadkę. Teraz już absolutnie wszyscy wbili w Camerona wzrok. A dzieciak z nożem w ręce uniósł brwi i zapytał:

- Tata...?

- Że co proszę? – wykrztusił Cam, bo w tym momencie wszystko już zupełnie straciło sens.

Portier znalazł się nagle o wiele za blisko niego, naruszając jego przestrzeń osobistą, i wbił w niego badawczy wzrok.

- Nie Even – oznajmił w końcu i odsunął się z bardzo zmieszanym wyrazem twarzy.

- Niech zgadnę – odezwał się ciemnowłosy chłopak z nogami przerzuconymi przez podłokietnik fotela. – Nazywasz się Everett.

Cam otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Niemożliwe.

Jessie wystąpił przed niego.

- Cameron Everett – przedstawił go. – Królewska krew i tak dalej, i tak dalej.

Cameron oblał się rumieńcem, bo przecież NIEMOŻLIWE, żeby to faktycznie—

- Tak, tak, wiemy. – Ciemnowłosy chłopak przewrócił oczami. Po czym dodał ściszonym głosem: - Kolejny. – Odchrząknął, wstał z fotela i ukłonił się nisko. – Dziękujemy ci za twą ofiarę, Wasza Królewska Mość.

Cameron po prostu stał i patrzył na to z otwartymi ustami. Po jakiejś minucie to do niego dotarło.

- To był sarkazm?

Ciemnowłosy chłopak wyprostował się, kończąc wreszcie swój przesadny ukłon i spojrzał na niego z rozbawieniem.

- Bez obrazy. – Puścił mu oczko.

Cameron musiał to przeanalizować. To pewnie był sen. Ale na wypadek, gdyby to jednak nie był sen, o co mogło tu chodzić?

Poczuł jak rumieniec wstydu sięga mu uszu, kiedy pomysł wpadł mu do głowy. Co, jeśli jego rodzina miała rację i zaświaty rzeczywiście istniały, z tym jednym problemem, że... oni wcale nie byli w żaden sposób wyjątkowi? Żadna królewska krew, żadne supermoce. Chyba zapadłby się ze wstydu za wszystkich Everettów.

- Czy my— Czy ja—

Zaczął, ale mu przerwano.

- Poważnie, bez obrazy – mówił ciemnowłosy – ale twoja rodzinka jest trochę... - Rozejrzał się po znajomych jakby w poszukiwaniu odpowiedniego słowa.

- Wkurzająca? – podsunął dzieciak z nożami.

- Noah, Caell, prosiłem, żebyście się zachowywali – jęknął portier.

- Nie no, ja nie twierdzę, że Ronnie na pewno będzie wkurzający, tylko po prostu statystycznie to nie znam nikogo z nich poza wujkiem Evenem i Victorią, kto byłby spoko. – Ciemnowłosy wzruszył ramionami.

Cameron zamrugał.

- Ronnie?

- Od CameRON – wyjaśnił chłopak. – Nie może być?

- Uh... - Cam wzruszył ramionami. – Ale... – musiał wiedzieć. – Więc w końcu – przełknął ślinę – o co chodzi z tą moją rodziną?

Wszyscy spojrzeli na niego z zaskoczeniem.

- Nie wiesz? – odezwał się rudy chłopak z kanapy. – Twój kolega chyba wie...?

- Nie, um, tak... To znaczy... - Cam podrapał się po głowie. – Chcę wiedzieć po prostu czy... to prawda czy nie? Z tą całą, uh, królewską krwią i tak dalej.

- Jest nadzieja! – Ciemnowłosy wycelował w niego palec. – Pierwszy raz ktoś z was zadaje jakieś PYTANIA. Na Niebiosa i do Diabła, to cud!

Cam schował twarz w dłoniach, już zupełnie przytłoczony. Jessie natychmiast podszedł do niego i dotknął jego ramienia.

- Może sobie usiądziesz? – spytał ktoś, łapiąc za jego rękaw i prowadząc go w stronę kanapy.

Cam usiadł i nie podniósł głowy. Co tu się działo? Nic z tego nie rozumiał, albo ROZUMIAŁ i nie podobało mu się to.

Jessie przysiadł obok niego, cały czas dotykając lekko jego ramienia. Ktoś podszedł i podał mu kubek z herbatą. Cam zacisnął na nim palce, przez chwilę koncentrując się tylko na przyjemnym cieple. I wtedy, kiedy jego umysł odrobinę się wyciszył, dotarło do niego, że do tej pory tylko marnował czas, bo przecież nie po to tu przyszedł.

- Theo! – wykrztusił, czując jak zalewa go miliard sprzecznych emocji. – Theo – powtórzył jękiem. Poderwał głowę i rozejrzał się po twarzach pochylających się nad nim postaci. – Mój brat! Był tutaj? Jest tutaj?

- Twój brat? – zdziwił się rudzielec. – Nie mieliśmy nikogo z twojej rodziny od jakichś... dziewięciu lat? A wydaje mi się, że ostatni miał inaczej na imię...

Cameron pokręcił gwałtownie głową.

- Theo! – powtórzył. – Siedemnaście lat. Albinos. Em... uroczy, ale mało mówi. Dużo przeklina. Theo.

Portier, który przysiadł na krawędzi stołu, wyszczerzył białe zęby.

- Theo! Oczywiście, że tu był. Jesteście spokrewnieni? – zdziwił się.

Cameron poczuł, jakby grawitacja przestała działać. Zakręciło mu się w głowie, przed oczami zatańczyły mroczki. Poczuł czyjeś ciepłe ręce, powstrzymujące go przed osunięciem się na kanapę lub stół przed sobą.

- Cami – odezwał się cicho Jessie. Kiedy Cameron otworzył oczy, zobaczył jego, wypełnione łzami. – Przykro mi.

Przez chwilę Cam nie rozumiał, dlaczego miałoby mu być przykro. Później to do niego dotarło.

Theo naprawdę nie żył. Zginął cztery tygodnie temu. Został zamordowany. To jego krew zalała podłogę w pokoju. Za dużo krwi. Jak długo umierał? Jak bardzo bolało?

Nie zauważył, że łzy spływają mu po policzkach, dopóki nie był zmuszony pociągnąć nosem.

- Ojej – zmartwił się ktoś. Ktoś inny podał mu chusteczkę.

- Hej, Theo ma się dobrze. – Portier poklepał go po plecach, czy raczej jego plecaku. – Jego nastawienie do świata jest... trudne, ale poza tym wszyscy go polubili i ma się dobrze. Pewnie ucieszy się, jak cię zobaczy. Nie ma więc co płakać, hm? Możecie się zobaczyć nawet jutro.

Łzy po prostu nie chciały przestać płynąć.

- Jutro? – zdołał tylko wykrztusić Cam. – Czyli nie ma go tutaj – zrozumiał.

- Jest w mieście. Podwieziemy cię tam jutro, co?

Cam pokręcił głową.

- Muszę go zobaczyć. Teraz.

- Teraz nie mamy samochodu, a droga do miasta piechotą jest niebezpieczna. Jutro, dobrze?

Jessie zmierzwił mu włosy palcami.

- Jutro będzie w porządku – powiedział za niego.

- Nie – Cameron zaprzeczył. – Nie jutro. – Jutro mógł się obudzić i dowiedzieć, że to wszystko było snem. – Muszę go zobaczyć. Muszę mieć pewność, że on naprawdę żyje.

- Może... ktoś by po niego przyjechał?

- Caell, zadzwonisz do Evena? Może akurat ma czas...

- Cass ostatnio zdał na prawko...

- Eh? Nie wyślemy go z Cass'em. Serio wysłałbyś kogoś, kto właśnie się popłakał z Cass'em?? I tak jest w pracy.

Cam przerwał dyskusję po prostu wstając. Zdjął z ramion plecak i wyciągnął swoją deskę.

- Nikt mnie nie musi odwozić – powiedział, już dopinając rękawiczki stabilizujące.

- Nie możesz pojechać do Piekła na deskorolce! – przeraził się rudy chłopak. – Wiesz o demonach, prawda?

Cam zmarszczył brwi.

- Desko... rolce? Nie wiem czy dałbym radę na tej deskorolce, ale czemu miałbym nie móc polecieć na hoverboardzie?

Rudzielec wciągnął powietrze w szoku.

- Latająca deska?! Podobno się nie udały!

Cam nie miał czasu wyjaśniać.

- Muszę go dzisiaj zobaczyć – powtórzył. Nieważne, co ktokolwiek z tych ludzi miał do powiedzenia. Nic do nich nie miał, wydawali się nawet całkiem mili. To byli jednak obcy ludzie i nie mogli powstrzymać go przed zobaczeniem jego brata żywego po raz pierwszy od czterech najgorszych tygodni w jego życiu.

- Cami – z myśli wybił go łagodny głos i ciepłe palce zaciskające się na jego ręce. – Myślę, że nie powinieneś lecieć. Nie jesteś w najlepszym stanie i nie znasz tego miejsca. Co, jeśli akurat baterie ci się wykończą? Słyszałeś ich. Theo nic nie jest. Prześpij się jedną noc i jutro go zobaczysz.

Cam'owi zacisnęło się gardło. Jessie patrzył na niego z takim szczerym zmartwieniem. Trzymał go za rękę i jego palce ledwie wyczuwalnie drżały. Też chciał zobaczyć Theo.

Nie tylko Cameron go opłakiwał.

Zacisnął usta, ale skinął głową. Potem dał się przyciągnąć do uścisku. Przymknął oczy, zaplótł ręce na plecach niższego chłopaka i oparł brodę na jego ramieniu. Wreszcie, pozwolił się sobie rozluźnić.

Potem dobiegł go głos ciemnowłosego chłopaka.

- Po wujku Evenie i Victorii, dam mu chyba trzecie miejsce. Ronnie, masz podium!

***

4 tygodnie wcześniej

Theo czuł się, jakby dryfował w pustce. Otaczała go cisza i ciemność. Czasem miał wrażenie, że czuje twardość podłogi pod sobą, albo wilgoć na szyi. A potem wracał do nicości.

Nie żył, prawda? Raczej umierał. Przecież nicość po śmierci to nie coś, czego powinno się tak naprawdę doświadczać.

Nie miał pojęcia ile czasu upłynęło. Czasem miał wrażenie, że to już – że już go nie ma. Potem znów ta twardość podłogi, wilgoć na szyi... chłód?

Za każdym razem, kiedy wracał na moment z nicości, czuł jakby więcej. Gładką fakturę posadzki. Światło lampy na powiekach. Temperaturę pokoju. Własne ciało. Aż w końcu...

Poderwał się z ziemi, łapiąc powietrze haustami. Jakby wynurzył się z wody po godzinach dryfowania pod powierzchnią z płucami wypełnionymi zimnem. Teraz ciepło do niego wracało. Czuł pulsowanie własnej krwi w żyłach, widział swoje buty i dłonie, czerwone od krwi. Rozejrzał się.

Siedział na podłodze w swoim pokoju. Wokół niego walała się zawartość apteczki. I krew. Siedział w kałuży własnej krwi.

Uderzyły go wspomnienia i złapał się za gardło. Po ranie nie było śladu. Spojrzał do lustra. Cały był umazany krwią, jego włosy niemal zmieniły kolor. Kiedy spojrzał jednak na swoją szyję, wyglądała tak, jak zawsze. Rozcięcie na dłoni też zniknęło.

Huh, nie tak to sobie wyobrażał. Za oknem wciąż było ciemno, w domu panowała cisza. Zastanawiał się, czy po śmierci czas po prostu staje w miejscu, czy nikt jeszcze nie wrócił.

Zebrał się z podłogi i przyjrzał sobie jeszcze raz. Ociekał krwią. Fuj. Potrząsnął głową i powlókł się do łazienki. Zmył krew z rąk, twarzy i szyi, na ile dał radę również z włosów. Zastanowił się czy powinien się przebrać, ale doszedł do wniosku, że chyba nie ma to sensu, skoro nie żyje. Może po drugiej stronie dadzą mu jakieś ciuchy.

Skurwiele miały rację. Theo zawsze był odrobinę bardziej skłonny wierzyć w nadprzyrodzone zjawiska przez wzgląd na swoje dziwne doświadczenia z pogranicza choroby psychicznej, ale i tak był nad wyraz zaskoczony. Najbardziej zdziwił go fakt, że po śmierci nie znalazł się magicznie w zaświatach.

Westchnął. Życie było upierdliwe nawet po śmierci. Starając się nie myśleć o tym, jak Cam zareaguje, kiedy znajdą jego ciało w pokoju, doszedł do wniosku, że najwyraźniej sam musi sobie zejść do Piekła.

Najbardziej w tym wszystkim dziwiło go to, że nie widział własnego ciała leżącego na podłodze w pokoju.

____________________________________

*W Stanach pełnoletniość osiąga się w wieku 21 lat. Od 18 można już robić niektóre rzeczy, ale chodzić do klubów czy pić alkohol dopiero od 21.

Piszcie, co myślicie :) I pamiętajcie o gwiazdce, jeśli się podobało~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro