Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I - Niewinni

Metaliczna woń krwi ginęła pod gęstym odorem rozciętych wnętrzności. Cameron poczuł jak niedawno zjedzone śniadanie podchodzi mu do gardła. Nie chciał patrzeć, sam zapach to było już dla niego za dużo – woń śmierci, słodkawy odór, tak intensywny, że niemal wyciskał łzy z oczu. Ból i przerażenie w oczach kuzyna i jego drżące palce, zaciśnięte na śliskiej od krwi rękojeści rytualnego miecza, którym właśnie odebrał sobie życie w wieku dwudziestu jeden lat na oczach całej rodziny.

Nikt by mu nie uwierzył. Żaden z jego kolegów ze szkoły, nauczycieli, ludzi mijanych na ulicy – nikomu z nich nawet nie przyszłoby do głowy, że ktoś kogo znają, ktoś z ich otoczenia mógł faktycznie być świadkiem czegoś tak niecodziennego jak śmierć.

Nikt by nie uwierzył – pomyślał Cameron patrząc jak ciało kuzyna osuwa się na ziemię, a jego oczy zastygają w bezruchu.

Trząsł się. Dłoń mamy na ramieniu nie dodawała otuchy. Przecież to ona kazała mu patrzeć.

Zbierało mu się na wymioty, po plecach spływał lodowaty pot, serce w jego piersi zaciskało się w rwanym, nieregularnym rytmie. A jednak w tamtym momencie czuł wdzięczność. Choć miał ochotę krzyczeć, płakać, uciec stamtąd, otoczony członkami rodziny, którzy nie wydawali mu się już tacy sami, pocieszała go myśl, że tylko jemu kazano wziąć udział w ceremonii. Nie dlatego, że był starszy – Theo po prostu tak naprawdę nie był jego bratem i Cameron po raz pierwszy cieszył się z tego powodu. Nie mógł wyobrazić go sobie – małego, cichego Theo – zmuszonego do oglądania jak ich kuzyn upada w końcu na ziemię, a jego krew rozlewa się po deskach podłogi, na której wczoraj urządzili sobie we dwójkę wyścig ślizgania się w skarpetkach.

Odebrali mu to. Tą zwykłą, beztroską codzienność. Wspomnienia domu, który jeszcze wczoraj był dla niego i Theo miejscem, do którego się wraca i placem zabaw dla wyobraźni, zblakły i zdeformowały się, teraz zniekształcone i wypaczone – bo codzienność nie mogła już być codziennością, a dom domem, po tym, co właśnie zobaczył.

Nie wszyscy muszą tego doświadczyć, a na początku dwudziestego trzeciego wieku jeszcze mniej ludzi miało ku temu okazję, ale w życiu niektórych osób przychodzi taki moment, że człowiek nagle otwiera oczy, jakby przebudził się z długiego snu, i uświadamia sobie, że do tej pory żył w samym środku obłędu. Że ludzie wokół niego mówią i robią rzeczy szalone, przekonani, że znają jakąś niedostępną reszcie świata, świętą prawdę, podczas gdy w rzeczywistości nie mogliby się bardziej mylić. Większość osób, która miała pecha urodzić się w takiej rodzinie lub dała się wciągnąć w podobne środowisko nieco później, zwykle, o ile w ogóle, uświadamiała sobie prawdę dopiero kiedy dorosła, nieco bystrzejsze czy bardziej dociekliwe osoby w wieku nastoletnim. Cameron nie miał jednak tego luksusu i musiał poradzić sobie z tym, że jego świat rozsypuje się w proch na jego oczach, kiedy miał zaledwie dziesięć lat. Kiedy nie mógł po prostu zezłościć się i uciec, zostawiając za sobą to wszystko.

- Niech jego dusza stanie się tarczą dla ludzkości i nigdy się nie ugnie – powiedział ojciec Camerona, wykonując rytualny znak nad ciałem martwego chłopaka, leżącego na podłodze w kałuży własnej krwi. – Chwała światłości i chwała świętej krwi.

- Chwała jego ofierze i chwała królewskiej krwi – powtórzyła reszta obecnych chórem. Cameron nie mógł wydusić z zaciśniętego gardła ani słowa.

Od tamtego dnia ponad wszystko nienawidził wszelkich kultów.

Ale tamtego dnia, Cameron Everett miał dziesięć lat. I wciąż kochał swoją rodzinę. Kochał swojego młodszego brata. I ponad wszystko cieszył się, że chłopiec nie musiał tego oglądać.

Na szczęście nie mógł dostrzec wtedy ciekawskiego oka, zaglądającego do pokoju przez dziurkę od klucza.

***

9 lat później

Był spóźniony. Już był spóźniony, a jeszcze nawet nie był na miejscu. Starając się nie myśleć dlaczego tak właściwie miał się właśnie spóźnić przyspieszył, pochylając się do przodu i wyciągając ręce nieco przed siebie dla zachowania równowagi. Przechodnie rzucali mu zaskoczone spojrzenia. I teraz pojawiało się pytanie: dlatego, że po raz pierwszy widzieli latającą deskę czy dlatego, że po raz pierwszy widzieli kogoś z tak tragicznie niedobraną fryzurą?

A więc jednak znowu sobie o tym przypomniał. Myśląc o tym jak teraz wygląda miał ochotę wzlecieć wysoko nad drogę, żeby skoczyć i się zabić, zanim dojedzie na miejsce i będzie się musiał pokazać w obecnym stanie Jessiemu.

Dlaczego uznał, że farbowanie włosów to dobry pomysł?! – przeklinał się w duchu, robiąc unik przed latającym samochodem, którego pasażerowie przyglądali mu się ze zdziwieniem i dezaprobatą. Leciał za wysoko?

Nie chcąc rozsmarować się na szybie jakiegoś auta, obniżył lot, zbliżając się już na miejsce. Kiedy znalazł się pół metra nad ziemią, zeskoczył, łapiąc wiszącą w powietrzu deskę i wkładając ją sobie pod pachę. Przygryzł policzek od wewnątrz, nie mogąc się powstrzymać przed sięgnięciem znów ręką do grzywki i przyjrzeniem się swoim włosom. Niemal jęknął, widząc wściekle niebieskie kosmyki, jeszcze mocniej rzucające się w oczy w pełnym słońcu dnia.

Trudno – pomyślał, próbując dodać sobie otuchy. Przecież to tylko włosy. Mógł nawet dzisiaj jeszcze kupić farbę i pozbyć się tej żenującej fryzury. Był już cholernie mocno spóźniony przez to, że nie umiał zmusić się do wyjścia z domu przez te głupie włosy. Co zdecydowanie było przesadą. Biorąc więc głęboki oddech, ruszył w końcu w stronę sali.

Sala, jak nazywali budynek z Jessim nie bawiąc się w udawanie, że obchodzi ich jakaś stara kultura kraju, którego nie było już na mapie, była po prostu tym – salą do ćwiczeń, którą niektórzy, udający, że obchodzi ich stara kultura kraju, który już nie istniał nazywali dojo. Była nieco na uboczu, tuż za granicami centrum miasta, lot na desce zajmował mu około czterdziestu minut, ale miejsce było niezastąpione. Tanie, a w dodatku wiedziało o nim mało ludzi, więc zwykle mieli święty spokój i mogli poćwiczyć we dwójkę.

- Postawię ci obiad! – rzucił od razu Cameron, wchodząc do sali.

- To będzie musiał być cholernie dobry obiad, Cami. Czekam na ciebie od prawie godziny! – usłyszał odpowiedź Jessiego, przemykając szybko do przebieralni, żeby jak najdalej odsunąć w czasie moment, kiedy będzie się musiał pokazać na oczy komuś, kogo zna.

Szybko przebrał się w strój do ćwiczeń. Gdyby to zależało tylko od niego, ubrałby pewnie dresowe spodnie i t-shirt, ale Jessie, chociaż tak jak on nie bardzo zajmował sobie głowę jakimiś starożytnymi tradycjami, kazał mu nosić podczas ich wspólnych treningów coś, co nazywało się kimono. Twierdził, że to ze względów praktycznych – chłopak trenował styl walki wywodzący się z judo, w którym strój miał zaskakująco istotne znaczenie, ponieważ dużo chwytów polegało na łapaniu przeciwnika za ciuchy i rzucaniu go na podłogę i zwykła koszulka nie za bardzo się wtedy sprawdzała – można ją było nawet potargać. Cameron zastanowił się przelotnie jak Jessie zareagowałby, gdyby faktycznie potargał mu koszulkę w trakcie treningu.

Skończył zawiązywać pas i spojrzał w wiszące na ścianie przebieralni lustro. Natychmiast skrzywił się i odwrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Dlaczego uznał, że to dobry pomysł??

Wszedł na salę.

- Cam? – Jessie, siedzący pod ścianą z telefonem w ręce, zamrugał kilkukrotnie i zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, jakby musiał się upewnić, że się nie pomylił. Cameron przygryzł policzek od wewnątrz w oczekiwaniu na wyrok. – Pasują ci.

- A miałem cię za szczerego człowieka. – Cam odezwał się żartobliwie, ale skrzyżował ręce na piersi trochę nerwowo. Nie lubił wypadać przed Jessim na idiotę. Chłopak był pod każdym istotnym życiowo i nieistotnym względem lepszy od niego i Cameron postawił sobie za cel może nie tyle mu dorównać, co chociaż nie zostawać całkowicie w tyle. Zawsze więc stresował się trochę jego opinią na swój temat, nawet kiedy chodziło o coś tak głupiego jak fryzura najwyraźniej.

Jessie wstał z ziemi – dokładniej z twardszej maty przystosowanej do ćwiczeń – i odrzucił telefon pod ścianę. Wzruszył ramionami. Kimono rozchyliło mu się przy tym ruchu nieznacznie, odsłaniając koszulkę, którą nosił pod spodem. Zawsze nosił koszulkę pod spodem i Cam czasem, chociaż prawie nigdy, zastanawiał się dlaczego.

- Mi się podoba – powiedział Jessie. – Pasują ci do oczu.

Cameron skrzywił się na te słowa.

- To jest dokładnie taki sam kolor jak moje oczy. Wygląda to idiotycznie – jęknął. – Miały być granatowe, ale najwyraźniej producenci farb nie przewidzieli, że ktoś może mieć tak idiotycznie jasne włosy jak ja.

Jessie się uśmiechał. Podszedł do niego i zburzył mu włosy palcami.

- Pasują ci – powtórzył. – Przyjmij tą opinię od kogoś, kto się zna. – Puścił mu oczko, po czym zajął się rozgrzewką, stając parę metrów dalej.

Oczywiście, mówiąc, że się zna, Jessie nie miał na myśli, że jest fryzjerem – był wicemistrzem nowoczesnej odmiany judo w Stanach – tylko że się zna na chłopakach. Jessie był gejem i dlatego mógł ocenić czy nowa fryzura mu pasuje i może dlatego nie przebierał się z nim nigdy w szatni i zawsze nosił koszulkę pod kimono. Być może. W każdym razie nie czuł żadnych oporów przed przygniataniem go całym ciałem do ziemi przez piętnaście sekund, dmuchając mu przy tym w kark, zdyszany, aż Cam się podda, jak zwykle kończyły się ich pojedynki na macie. Jessie więc albo potrafił się świetnie skupić kiedy trenował – musiał potrafić, bo jak inaczej zostałby wicemistrzem Stanów w wieku dziewiętnastu lat? – albo Cameron zupełnie nie był w jego typie. Tak czy inaczej, nie miało to większego znaczenia, bo Cam, oczywiście, był hetero, a zresztą był dwudziesty trzeci wiek i kogo obchodziło jakiej ktoś był orientacji.

No właśnie, kogo? Niestety Cameron znał kilku ludzi, których obchodziło...

- Bujasz w obłokach – usłyszał, ale słowa nie wyrwały go ze spirali myśli, prowadzącej go w rejony, w które starał się na co dzień nie zapuszczać. Wyrwał go z niej zręczny kopniach w nogi, który posłał go na podłogę na plecy.

- Hej! – zaprotestował. – Nie zrobiłem jeszcze nawet rozgrzewki. – Podniósł się z jękiem na łokciach. Chociaż Jessie zawsze obchodził się z nim delikatnie w porównaniu do tego, jak traktował swoich prawdziwych przeciwników w zawodach, uderzenie w matę plecami i tak pozbawiło go odrobinę tchu.

- Masz tupet – powiedział Jessie, pochylając się nad nim i łapiąc za poły jego kimono. Zielone oczy błyszczały mu psotnym rozbawieniem. Chłopak miał pełne prawo być poważnie wkurzonym, że musiał czekać na trening godzinę, ale jak zwykle nie wyglądał na szczególnie przejętego. Znali się z Cameronem od podstawówki i ten nigdy nie widział go naprawdę rozgniewanego. Zawsze był uśmiechnięty, sprawiał wrażenie człowieka, którego nie dręczą żadne problemy. – Myślę, że spóźnienie się godzinę odbiera ci wszelkie przywileje. – Mówiąc to, złapał go zbyt szybkim ruchem, żeby Cam zdążył zareagować, obrócił na plecy i przycisnął kolanem do maty, wykręcając mu rękę nieprzyjemnie. Może i chłopak nie wyglądał nigdy na wkurzonego, ale za to zawsze potrafił wygrać każdą dyskusję na macie odpowiednim chwytem.

- Uh... - Cameron jęknął, przez chwilę próbując się mu wykręcić, ale nic z tego. Poklepał w podłogę dłonią, poddając się. Jednak kiedy tylko Jessie poluzował chwyt, chłopak obrócił się szybko, podcinając mu nogi. Teraz obaj wylądowali już na macie i zwarli się w zaciekłych zmaganiach. Jessie mógł być mistrzem, ale Cam był dzieckiem swoich rodziców, co równało się godzinom treningów walki z bronią prawie odkąd nauczył się chodzić. I choć walka mieczem czy nożem, a sztuki walki wręcz to właściwie zupełnie inna bajka, chłopak nie mógł nie wypracować sobie dobrego refleksu. Zresztą przecież, gdyby Cam był do niczego, Jessie nie miałby po co z nim trenować. – Haa... poddaję się... - wykrztusił jednak Cameron, kompletnie unieruchomiony pod Jessim, patrzącym teraz na niego z bliska z zadowolonym uśmiechem. Nie był to jednak uśmiech z rodzaju „hah, jestem lepszy od ciebie!", bo chłopak rzadko na kogokolwiek tak patrzył, tylko czysta radość płynąca z ruchu i robienia czegoś, co się lubi.

- Coś dzisiaj nie najlepiej ci idzie – stwierdził chłopak, poluzowując chwyt, ale nie uwalniając Cam'a spod siebie. Jego zaraźliwy uśmiech gdzieś się zapodział. – Wszystko ok?

Cameron zmarszczył brwi.

- Co miałoby być nie ok? – Wzruszyłby ramionami, gdyby nie był przyciśnięty do ziemi przez przyjaciela. – Poza tymi włosami – przypomniał sobie.

Jessie parsknął śmiechem i pokręcił głową. Wyciągnął rękę i wsunął mu palce we włosy. Miał ciepłe dłonie, jak zawsze, a jego ruchy były delikatne.

- Ładnie ci.

Cam się skrzywił.

- Ładnie?

- Przystojnie. – Jessie przewrócił oczami z rozbawieniem, po czym dodał tonem całkowicie wyzutym z emocji: - Aż mi gorąco.

Cam parsknął śmiechem i też przewrócił oczami.

- Ciekawe co na to Ryan.

Jessie otworzył usta, ale zamiast odpowiedzieć, przybrał oburzony wyraz twarzy.

- Mattias – odezwał się dopiero, kiedy już wyraził głębię swojego niedowierzania wymownym spojrzeniem. – Z Ryan'em nie chodzę już od miesiąca.

Cam westchnął.

- Wybacz, że gubię się w tych twoich chłopakach.

- Hej! To brzmi jakbym zmieniał ich co tydzień – Jessie dalej się oburzał.

- No coś ty. Tylko co miesiąc. – Cameron oczywiście nic do tego nie miał. Jessie mógł chodzić z kim chciał, tak długo jak chciał. Oczywiście. Ale żeby chociaż któregoś z nich dało się lubić... - Po prostu myślę, że zasługujesz na kogoś lepszego – mruknął pod nosem, nie patrząc chłopakowi w oczy. – A zawsze znajdujesz sobie takich... dupków bez osobowości, którym chodzi tylko o seks.

Jessie milczał przez chwilę. Potem podniósł się do siadu. Co w tej sytuacji oznaczało, że usiadł Cameronowi na brzuchu.

- Lubię seks – powiedział w końcu.

Cam nabrał powietrza, po czym nic nie powiedział. Jessie był taki...

Spojrzał na niego krótko.

Jaki właściwie był? Niewinny? Cameron wiedział, że to nieprawda. Chłopak nie tylko chodził z większą ilością ludzi niż Cam miał znajomych, ale też nie miał problemów z mówieniem na głos i bez ogródek o seksie, nigdy nie wyglądając przy tym na zawstydzonego. Wcale nie był niewinny. Szczery, dobry, uprzejmy, ale nie niewinny, a przynajmniej nie w takim sensie, o jakim była mowa.

Chyba chodziło o to, że znał go od podstawówki. Dla niego już chyba zawsze miał pozostać takim niewinnym dzieciakiem, mimo że ewidentnie już nim nie był. Przespał się ze swoim pierwszym chłopakiem, kiedy miał piętnaście lat i to właśnie Cam'owi pierwszemu o tym powiedział, cały podekscytowany i przejęty. A potem do niego przyszedł się wypłakać, kiedy wszystko skończyło się parę dni później. Nie chciał widzieć go już nigdy takiego, zranionego przez jakiegoś dupka, który nie dorastał mu do pięt. I choć Jessie miał już dziewiętnaście lat, tak jak on właśnie skończył liceum, a do tego uprawiał sztuki walki profesjonalnie, Cam nadal instynktownie chciał go chronić. A to wszystko przez to, że był taki ładny. Faceci lgnęli do niego jak ćmy do ognia, Cameron dobrze o tym wiedział. Jessie może nie był kandydatem na modela – na pewno nie z jego wzrostem, ale jego zwyczajnie ładna twarz i ciało wyrzeźbione treningami ściągały na niego dużo niechcianej uwagi. No, może „niechcianej" głównie przez Camerona. Jessie pewnie miał inne zdanie na ten temat.

Nie mogąc wymyślić żadnej odpowiedzi, Cam po prostu porzucił temat. Zwinnym ruchem zrzucił z siebie chłopaka, a ten natychmiast odpowiedział kontratakiem.

Naprawdę nie szło mu dzisiaj najlepiej, lądował przygwożdżony do maty i zmuszany do kapitulacji zacznie częściej niż zwykle, ale nie bardzo się tym przejmował. W jego treningach z Jessim nigdy nie chodziło mu tak naprawdę o rozwijanie swoich umiejętności. Przede wszystkim chciał po prostu odreagować. Wysiłkiem, potem i kontrolowanym bólem wyczyścić umysł, czego ostatnimi czasy potrzebował jeszcze bardziej niż kiedyś.

Cameron zawsze sądził, że gdy tylko osiągnie pełnoletniość wyprowadzi się z domu i ograniczy kontakt z rodziną najbardziej jak się da. Potem jednak skończył osiemnaście lat, miesiąc temu dziewiętnaście i wciąż nie potrafił. Nie mógł zostawić Theo i nie potrafił porzucić życia, które znał. Zmagał się więc tylko z myślami, sprzeciwiając się w duchu wszystkiemu, co reprezentowali jego rodzice, ale nie zrobił nic, żeby się od nich odciąć. Tylko siebie mógł za to obwiniać.

- Haa... - odetchnął ciężko i odturlał się na macie od Jessiego. – Dość? – spytał.

- Dość.

Obaj wyrównywali oddechy.

- Pokonałem cię dzisiaj dwadzieścia trzy razy – odezwał się po paru minutach Jessie. – I do tego stawiasz mi obiad. – Usiadł i posłał mu uśmiech. – To mój dobry dzień.

- Mhm. – Cam pokręcił głową z niedowierzaniem na niepoprawny optymizm chłopaka. – Pamiętaj, że jedziesz dzisiaj ze mną odebrać Theo ze szkoły.

Uśmiech Jessiego tylko się poszerzył.

- Sama przyjemność.

***

Większość ludzi nie uznałaby perspektywy półgodzinnej jazdy samochodem w towarzystwie Theo za przyjemną. Cameron kochał brata, ale nawet on zdawał sobie sprawę z tego jaką opinię mają inni ludzie na jego temat.

Jessie zatrzymał samochód pod budynkiem szkoły. Gdyby chodziło o kogoś innego, Cam pewnie czułby się źle prosząc jakiegoś znajomego o codzienne odwożenie swojego brata ze szkoły do domu tylko dlatego, że sam ociągał się z zapisaniem się na kurs prawa jazdy, bo perspektywa prowadzenia samochodu, kiedy miał swoją deskę wydawała mu się niemożliwie nudna. Ale to był Jessie, dla którego Theo też był niemal rodziną, więc ich mała codzienna rutyna wydawała się całkowicie naturalna.

Theo kończył lekcje za pięć minut. Cameron odchylił głowę na zagłówek w siedzeniu pasażera i przymknął oczy. Był zmęczony. Nie miał ochoty wracać do domu. Wolałby tu zostać, z Jessim i przyciszonymi dźwiękami muzyki sączącej się z głośników.

- Nowy zespół? – spytał przyjaciel, nie rozpoznając piosenki.

- Mhm. – Cameron wyciągnął telefon, który natychmiast się odblokował rozpoznając jego dotyk, i wyszukał zdjęcie zespołu. – Hm? – zwrócił się do Jessiego po werdykt. Chłopak nie interesował się muzyką bardziej niż przeciętny człowiek i często zwracał większą uwagę na to, czy członkowie zespołu byli przystojni. Ten miał w składzie trzech młodych chłopaków i dwie dziewczyny, które musiały być bliźniaczkami.

- Hah. – Jessie uśmiechnął się z rozbawieniem. – Ten w jasnych włosach trochę cię przypomina. Jest niezły.

Cameron poczuł dziwny ścisk w żołądku. Zignorował go.

- W ogóle nie są znani, a nieźle grają. I to podobno już długo. – Westchnął. – Świat jest niesprawiedliwy.

- To wiemy.

Ten świat naprawdę był niesprawiedliwy. Boleśnie.

Drzwi samochodu otworzyły się z impetem, na tylne siedzenie wpadł potargany plecak, a zaraz za nim nastolatek.

- Hej, Theo. – Jessie posłał uśmiech do lusterka wstecznego. Odpowiedziała mu cisza.

Cam obrócił się na siedzeniu, żeby zganić chłopca spojrzeniem, które jak miał nadzieję wyrażało głęboką dezaprobatę. Theo nie patrzył jednak na niego, tylko wyglądał przez okno z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

- Zły dzień? – zagadnął go znowu Jessie, niezrażony jego milczeniem.

- Zajebisty.

Cameron skrzywił się, ale nie zganił chłopaka za dobór słów. Gdyby Theo nie przeklinał, w ogóle by się chyba nie odzywał.

- Coś się stało? – spytał tylko.

- Czemu nie jedziemy? – Theo go zignorował.

Jessie z wciąż pogodnym wyrazem twarzy odpalił auto i ruszyli w stronę domu, od którego dzieliło ich pół godziny drogi przy dobrych wiatrach. Szkoła Theo nie znajdowała się jednak wcale daleko od domu, korki w centralnym Nowym Yorku były po prostu tragiczne, nawet mimo tego, że połowa transportu w mieście odbywała się drogą powietrzną. I tak lepsze to niż transport publiczny.

- Znowu będzie ci niedobrze. – Jessie położył Cameronowi dłoń na ramieniu, nie odrywając wzroku od drogi. – Nie powinno się patrzeć do tyłu w aucie.

Cam jednak nie posłuchał. Wpatrywał się wciąż z uporem w Theo, który z jeszcze większym uporem wbijał wzrok w okno po swojej prawej. Chłopak zwykle nie interesował się widokami podczas jazdy, tylko zakładał słuchawki na uszy i zamykał oczy albo wykładał się na tylnych siedzeniach i ucinał sobie drzemkę. Jeśli zdarzyło się, że był w lepszym humorze zamienił z nim i Jessim parę słów.

Camerona tknęło przeczucie. Wyciągnął rękę za swój zagłówek i złapał brata pod brodą. Obrócił jego oburzoną twarz w swoją stronę.

Widoki za oknem, jasne.

- Kto ci to zrobił? – z gardła wydobył mu się głos podobny do warknięcia.

Theo odtrącił jego rękę i posłał mu niezadowolone spojrzenie.

- To ważne? – Wzruszył ramionami, podnosząc rękę do policzka, na którym widniała zakrwawiona szrama, jakby odruchowo chciał ją schować.

- Osobiście jego albo ją zabiję – oznajmił twardo Cam. Nikt nie miał prawa tknąć jego brata, nawet jeśli to on zaczął. Co było bardziej niż możliwe.

- Jessie, jak ci się układa z Mattiasem? – Theo zmienił temat bez zająknięcia. – Pieprzycie się już? – spytał równie bez oporów.

Jessie parsknął śmiechem.

- Od razu do rzeczy, co? Tak się składa, że nie. – Westchnął z ubolewaniem. – Jego rodzice zawsze są w domu.

- Jessie, Theo ma szesnaście lat – upomniał przyjaciela Cam, jak zawsze pod wrażeniem, że chłopak mógł rozmawiać z dzieckiem na takie tematy i to bez widocznego oporu.

- Siedemnaście – upomnieli go obaj chłopcy jednocześnie. Racja, wylatywało mu z głowy. Nie widział w tym jednak dużej różnicy.

- Mógłbyś go zabrać do tego waszego dojo. – Na ustach Theo pojawił się po raz pierwszy tego dnia uśmiech, w którym nie było jednak niestety żadnej dziecięcej niewinności, tylko przebiegłość i inteligencja, którą chłopak wykorzystywał zwykle nie tam, gdzie trzeba. – Wygląda na dobre miejsce na bzykanie się potajemnie pod pretekstem ćwiczenia razem.

Cam poczuł, że szczęka lekko mu opada. Theo nie powiedziałby czegoś takiego bez ukrytego podtekstu. Rzucił szybkie spojrzenie Jessiemu, żeby sprawdzić czy chłopak też złapał aluzję.

Jessie, bez słowa, wcisnął przycisk autosterowania i obrócił się w siedzeniu. Złapał Theo zanim ten zdążył przed nim uciec, przyciągnął go bliżej, po czym brutalnie wtarł mu pięść we włosy. Theo wydał z siebie okrzyk zaskoczenia, ale gdzieś tam krył się też śmiech.

- Może lepiej spróbuj znaleźć bratu dziewczynę, bo tu nawet najlepszymi tekstami nic nie zdziałasz. – Jessie też się śmiał.

Theo uwolnił się od niego w końcu, ze swoimi szarawymi włosami wyglądającymi jakby całą drogę wystawiał głowę przez okno i odsunął się w stronę drzwi poza zasięg Jessiego.

- Jassne – parsknął. – Gdybyś go słyszał czasami. – Odchylił głowę i zacisnął powieki dramatycznie. – Jessie jest taki cudowny! Zajebiście walczy, zajebiście wygląda i na pewno zajebiście całuje! Nienawidzę tych wszystkich facetów, którzy się do niego dobierają, ale przynajmniej to ze mną lubi się ostrzej pobawić na macie. Uwielbiam, kiedy przyciska mnie do ziemi albo wije się pode mną tak seksownie...

Cam oparł czoło na rękach nie próbując powstrzymać Theo. Czasem tylko ubolewał trochę nad tym, że jego brat nie był tym nieśmiałym, cichym chłopcem, za którego miała go większość ludzi. Kiedy Theo się nie odzywał, czyli przez większość czasu, rzeczywiście mógł sprawiać takie wrażenie, ze swoją uroczą buźką, dużymi oczami i zawsze otaczającym jego szyję szalikiem, w którym często chował brodę, unikając kontaktu wzrokowego. Kiedy jednak już otwierał usta, iluzja słodkiego, nieśmiałego chłopca rozwiewała się w mgnieniu oka.

- Nigdy nie powiedziałem żadnej z tych rzeczy – jęknął tylko Cam, kiedy Theo już skończył.

Jessie niemal dławił się śmiechem. Położył mu rękę na ramieniu i między atakami rozbawienia zapewnił go, że mu wierzy.

Theo wzruszył ramionami.

- Nie oszukacie mnie.

Jessie w końcu uspokoił się i złapał znów za kierownicę.

- Dość o mnie. Jak tam szkoła? – zmienił temat, nieco poważniejąc. Atmosfera w samochodzie natychmiast zgęstniała, wspomnienie śmiechu, które jeszcze minutę temu wisiało w powietrzu nagle się ulotniło.

Theo nie odpowiedział. Powiedział kiedyś Cam'owi, że kiedy nie widzi sensu w jakiejś rozmowie, woli się nie odzywać. Podczas gdy ludzie na ogół starali się zawsze zachować naturalny tok rozmowy, wymijali niewygodne tematy zręcznie i niepostrzeżenie, on po prostu milczał. Z tego powodu wiele osób brało go za skrajnie nieśmiałego, a niektórzy lepsi w ocenianiu ludzi za niemiłego.

- Theo, martwimy się o ciebie. – Cam westchnął, patrząc na odbicie brata w lusterku. – Wiem, że potrafisz się obronić lepiej niż ja, ale to nie znaczy, że można pozwolić, żeby takie rzeczy się działy. Skąd masz tą ranę na policzku? – Odpowiedziała mu cisza i zmrużone oczy chłopca w lusterku. – Theo – poprosił z naciskiem.

- Odwal się – dostał tylko odpowiedź.

- Hej! – wtrącił się Jessie. – Nie mów tak do Camerona. Martwi się o ciebie—

Theo całkowicie go zignorował i zwrócił się bezpośrednio do Cam'a.

- Czyli ty nie musisz mówić o rzeczach, o których nie chcesz, ale ja tak? – Zaciskał zęby, a jego spojrzenie płonęło.

Cam zamarł. Nie poruszali tego tematu przy nikim poza sobą nawzajem.

Jessie zatrzymał auto na czerwonym świetle, więc mógł obrócić się znów w fotelu kierowcy.

- Theo, my naprawdę chcemy dobrze...

- Chcenie dobrze nie rozwiązuje żadnych problemów. – Theo rzucił Jessiemu krótkie spojrzenie, ale zaraz wrócił znów do wwiercania wzroku w Camerona. – Dobrze wiesz, jak to jest nie chcieć o czymś mówić, więc daj mi spokój.

Cameron poczuł ścisk w żołądku.

- To nie ma ze sobą nic wspólnego – wyrzucił szybko.

- Nie. – Theo nigdy nie szedł na kompromisy w rozmowie. – To proste. Ja nie chcę rozmawiać o moim zjebanym dniu w szkole, a ty o naszej popierdolonej rodzince. Wydaje mi się, że jesteśmy kwita. Chyba, że już mu powiedziałeś? Wspomniałeś już swojemu najlepszemu przyjacielowi, że jeśli albo się nie wyniesiesz z domu do dwóch lat, albo nie zrobisz sobie dziecka to—

- Theo, zamknij się, do cholery!

Cameron uświadomił sobie, że to on był odpowiedzialny za ostry krzyk, który odbił się zbyt głośno we wnętrzu małego samochodu dopiero, kiedy zobaczył wyraz twarzy Theo. Przy jego ciętym języku można było chwilami zapomnieć, że chłopiec był tylko dzieckiem. Wnętrzności ścisnęły mu się mocno, kiedy zobaczył błysk lęku w szerzej otwartych oczach brata.

- Theo, przepra—

Theo odwrócił się bez słowa i szarpnął za klamkę. Otworzył drzwi samochodu na oścież i zanim Cameron lub Jessie zdążyli zareagować, wyskoczył na zewnątrz.

***

Theo wyskoczył z samochodu, kiedy stał na czerwonym świetle, zabierając ze sobą leżącą na tylnym siedzeniu deskę Camerona. Najpierw odbiegł kawałek, żeby schować się przed wzrokiem chłopaków, którzy pewnie zdecydowaliby się go gonić, gdyby nie zniknął tak szybko w gęstym chaosie przechodniów, aut, ludzi na elektrycznych i magnetycznych deskorolkach i wszelkich innych gadżetach, tak uwielbianych przez amerykańskie społeczeństwo. Potem, kiedy stwierdził, że już z pewnością brat nie byłby go w stanie odnaleźć, rzucił przed siebie deskę, która zawisła w powietrzu nad ziemią i wskoczył na nią.

ŁUP!

- Ał... - jęknął, podnosząc się z ziemi. Westchnął. Wiedział, że tak będzie, ale musiał chociaż spróbować.

Nie bez powodu ludzie zawsze wgapiali się w Cam'a z opadniętymi szczękami, kiedy śmigał przez miasto na desce. Zwykły człowiek nie był w stanie utrzymać równowagi na czymś tak małym i niestabilnym jak hoverboard, z którego produkcji zrezygnowano prawie sto lat temu z powodów praktycznych. Napęd antygrawitacyjny odkryto już dawno, ale choć świetnie sprawdzał się w autach i ogólnie wszystkim, co było na tyle duże, żeby nie wywracało się do góry nogami przy najmniejszym przechyleniu, w wymarzonych latających deskach zawiódł okropnie. Deskę albo trzeba by było zrobić na tyle dużą, że nie byłaby już deską, albo zamontować w niej wysięgniki stabilizujące, które wyglądałyby po prostu idiotycznie, dlatego produkt nie miał szansy się przyjąć. W każdym razie tak tłumaczył to Cameron, a Theo nie musiał wiedzieć czym są wysięgniki i jak dokładnie działa napęd antygrawitacyjny, żeby mu wierzyć. Perspektywa powrotu do domu na nogach była jednak na tyle nieciekawa, że musiał chociaż spróbować.

Cóż, spróbował.

Wstał z ziemi i ignorując spojrzenia mijających go ludzi otrzepał ubrania, po czym podniósł deskę, wcisnął ją do plecaka i ruszył z ociąganiem chodnikiem.

Prawie od razu dopadły go wyrzuty sumienia. Nie chciał rozzłościć Cam'a, ale był beznadziejny w trzymaniu języka za zębami, kiedy coś wydawało mu się oczywiste. Bo to, że jego brat powinien wyprowadzić się z domu, zamiast udawać, że wszystko jest w porządku i trzymać połowę swojego życia w tajemnicy nawet przed Jessim było jasne jak słońce na niebie. Które, swoją drogą, świeciło Theo prosto w oczy zbliżając się do horyzontu. Choć Nowy York był ciasnym zbiorowiskiem wieżowców, które powinny zablokować ostatnie irytujące promienie, główna droga, wzdłuż której szedł przecinała miasto, wpuszczając między drapacze chmur kłujący w oczy blask.

Chłopak wyciągnął przed siebie rękę, próbując zasłonić się przed atakującym go światłem, ale niewiele to pomogło. Nie mając zamiaru znosić choćby jednej jeszcze nieprzyjemności tego dnia, skierował kroki w pomniejszą uliczkę odchodzącą w poprzek od głównej drogi. Od razu odczuł ulgę, kiedy tylko znalazł się w półmroku między budynkami i natężenie światła zmalało.

Od zawsze wolał półmrok i cienie od światła słonecznego. Jego skóra i oczy były wyjątkowo wrażliwe – Theo był albinosem, a przynajmniej tak wszyscy twierdzili. Sam poddawał to stwierdzenie w wątpliwość – jego włosy były bardziej szare niż białe, skóra wcale nie tak jasna, a oczy jego zdaniem zbyt intensywnie czerwone, ale z drugiej strony nie ufał swojemu osądowi jeśli chodziło o kolory.

Idąc cichą, pustą uliczką podniósł wzrok na ciemniejące już niebo. Było teraz błękitnawo-różowe, a przynajmniej takie powinno być przy zachodzie słońca. Z oczami Theo od zawsze jednak było coś nie tak i kolory, które widział różniły się od tych, jakie opisywali ludzie. Niebo w pełnym słońcu miało dla niego kolor jego własnych oczu i krwi. Oczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach nie zrównałby ze sobą tych barw, ale dla Theo tak właśnie one wyglądały. To musiał być jakiś rzadki genetyczny defekt.

Defekt.

Pieprzone dizajnerskie bachory – pomyślał, przystając tylko po to, żeby wyładować złość kopniakiem w ścianę. I ruszył dalej. Droga do domu pieszo to nie były żarty. Pewnie będzie już całkiem ciemno, a Cameron zdąży popłakać się ze zmartwienia zanim wróci.

Niemniej jednak, Cameron sam był sobie winny. Wiedział, że Theo nienawidzi rozmawiać o szkole. Kto chciałby opowiadać rodzeństwu o tym, jak ktoś pchnął go na szafkę z takim impetem, że skóra na policzku zdarła mu się do krwi? Oczywiście, Theo oddał potem kolesiowi z nawiązką, ale to nie zmieniało faktu, że nie było nic przyjemnego w opowiadaniu takich rzeczy. Szczególnie, że cała ta sytuacja była tak niemożliwie żałosna.

Większość dzieciaków w szkole Theo była z projektu – pozbawione defektów, idealne bachory GMO. Theo jednak nikt nie zaprojektował, o czym świadczyły jego włosy i oczy, bo kto normalny chciałby, żeby ich dziecko urodziło się albinosem? Kto, do kurwy, by za to zapłacił? Tak więc, z dwójki braci to Cameron przetrwał szkołę mając względny spokój – był inteligentny i, przede wszystkim, miał tego farta, że urodził się wyglądając całkiem całkiem. Nikt więc nie podejrzewał go na ogół o pochodzenie z rodziny sprzeciwiającej się genetycznej modyfikacji dzieci. Tak, zwykle ludzie stwierdzali coś takiego po wyglądzie, co doskonale ilustrowało to, jak płytcy byli – jeśli ktoś nie był milionerem, żeby pozwolić sobie na poprawienie swojego nienarodzonego jeszcze dziecka pod każdym możliwym względem, większość stawiała na urodę. Jak widać, większość wyznawała wiarę, iż lepiej być pięknym i głupim niż inteligentnym czy utalentowanym brzydalem.

Theo nie miał takiego szczęścia jak Cameron i nie było to wcale zaskakujące, skoro chłopcy byli ledwie ze sobą spokrewnieni. Theo był po prostu jakimś dalekim kuzynem, którego rodzice Cam'a przygarnęli do siebie dlatego, że ktoś niemal siłą im go wcisnął. I choć jego pokrewieństwo z rodziną Camerona było tak małe, jego biologiczni rodzice najwyraźniej też nie byli zakochani w idei poprawiania swoich dzieci. Albo po prostu wpadli. Albo byli spłukani. Albo zdrowo walnięci i to oni byli odpowiedzialni za jego problemy z postrzeganiem kolorów. Tak czy inaczej, nie zmieniało to faktu, że Theo nie rozumiał, dlaczego ktoś miałby uznać jego trochę mniej doskonały kod genetyczny za dobry powód do podkładania mu nóg w korytarzu czy spuszczania mu od czasu do czasu zdrowego lania. Ludzie w jego szkole jednak byli najwyraźniej w stanie rozwikłać tą zagadkę dzięki swojej cudownie podkręconej inteligencji.

Po namyśle, coś musiało być nie tak z jego biologicznymi rodzicami. Theo bowiem wyglądał, jakby ktoś się wręcz postarał, żeby ludzie gapili się na niego jak na odszczepieńca. Poza tym, że miał już swoje nienaturalne włosy i oczy, na jego szyi widniało dziwne, niepokojące znamię, które chłopak ukrywał na co dzień pod szalikiem. Ani szalik jednak, ani bluzy z kapturem, które zawsze nosił, ani jego „słodka" zdaniem Cam'a twarz nie powstrzymywały ludzi przed niecierpieniem go. Czego nie miał im tak do końca za złe – nie lubił się odzywać i jeszcze bardziej nie lubił, kiedy inni odzywali się do niego.

Wszyscy poza Cam'em i Jessim oczywiście. Jeśliby miał się za kogoś rzucić pod pociąg to za tą dwójkę idiotów.

Choć rozmyślania na temat nienawiści do ludzkości były pochłaniające, Theo zauważył, że nie przeszedł nawet połowy drogi, kiedy zerknął na opaskę do nawigacji na nadgarstku. Nie był nawet w połowie, a wokół niego zapadł już zmrok, tym głębszy, że chłopak zawędrował w boczne uliczki, z których nie było sensu już teraz wychodzić, bo tylko dołożyłby sobie drogi.

Uświadamiając sobie, że jest w jakimś obcym miejscu, do tego zupełnie sam, rozejrzał się wokół, instynktownie wypatrując ruchu między cieniami. Zwykle tego nie robił. Czasem, choć wcale nie szukał, dostrzegał w ciemnościach tajemnicze przebłyski i poruszenia, nad którymi nie chciał się zastanawiać. Wiedział, że coś widzi, czasem był wręcz pewny, że dostrzega rzeczy, które innym umykają, ale naprawdę nie chciał tego analizować. Raz rozmawiał z kimś, a potem dowiedział się, że podobno nikogo tam nie było. Kiedyś, kiedy wymknął się nocą z domu jako dzieciak, trafił w miejsce, które nie istniało już następnego ranka. I jeszcze one. Te momenty, które zdarzały się czasem tak po prostu. Momenty, kiedy jego dłoń przechodziła przez lite drewno, z którego zbudowany był stół, jakby go tam nie było. Pewnego razu Theo spadł ze swojego podwieszanego łóżka, choć leżał nieruchomo, a przed upadkiem ochraniała rozsądnie wysoka listwa.

Jakiś czas temu doszedł do takiego oto wniosku – albo rodzice Camerona nie byli tak walnięci, jak się na to zapowiadało i zjawiska nadnaturalne naprawdę istniały, albo Theo miał nie po kolei w głowie. Biorąc pod uwagę ogół jego istnienia, stawiał na to drugie. I dlatego z namiętnością ignorował wszelkie przejawy dziwaczności w swoim życiu. Łyżka wypadła mu z ręki chociaż trzymał ją pewnie? Zdawało mu się. Widział gorzej w środku dnia niż po zmierzchu? Z jego oczami było coś nie tak. Wydawało mu się, że ktoś śledzi go w pustej ciemnej uliczce?...

Przyspieszył kroku, serce waliło mu jak młotem. Włoski na karku stawały dęba. W powietrzu wisiało coś nieprzyjemnego – ostry smak niebezpieczeństwa. Theo obrócił głowę, żeby spojrzeć szybko za siebie. Ktoś rzeczywiście za nim szedł. Aż poczuł ulgę na tę myśl. To tylko człowiek.

A co innego miałoby to być? – zapytał się w myślach z cierpkim rozbawieniem.

Ponieważ jednak ludzie statystycznie byli bardziej niebezpieczni od nieistniejących duchów i innych zjawisk nadprzyrodzonych, Theo narzucił sobie jeszcze szybszy krok. Chciał wydostać się z tego labiryntu uliczek najszybciej jak to możliwe.

Jego serce zapomniało na chwilę bić, kiedy uświadomił sobie, że kroki podążającego za nim człowieka również przyspieszyły. Nie rzucił się do biegu tylko dlatego, że próbował najpierw logicznie przeanalizować sytuację.

Ktoś chciał go okraść? Jeśli tak, mógł po prostu oddać wszystko, co ma, nawet jeśli będzie mu ciężko wrócić do domu bez nawigacji. Jakiś psychopata miał ochotę pobawić się nożem albo sztyletem laserowym? Na szczęście miał swój.

Wziął kilka głębokich wdechów, wsuwając rękę do kieszeni bluzy, żeby zacisnąć palce na swoim szklanym nożu i rzucił się biegiem. Wciąż miał nadzieję, że tylko zdawało mu się, że idąca za nim tajemnicza postać czegoś od niego chciała. Taką nadzieję, jaką żywi człowiek skaczący ze spadochronem. Niemożliwe, że się nie otworzy, prawda? Czemu akurat miałoby paść na mnie? Obcy facet w uliczce na pewno mnie nie zaatakuje, prawda? Czemu akurat mnie?

A czemu nie?

Doganiał go.

Theo biegł ile tylko miał sił, dysząc i potykając się o nierówności drogi. Zrzucić plecak, żeby szybciej biec? Nie, może się przydać jako broń. Jego nierówny tupot nóg na betonie mieszał się z niepokojąco równym i przerażająco szybkim stukotem butów nieznajomego. Theo zrozumiał, że jest zbyt wolny. Gdyby tylko mógł użyć deski Camerona!

Przez strach przebiła się determinacja, kiedy pomysł wpadł mu do głowy. Tupot obcych butów stawał się za nim coraz głośniejszy. Theo zdjął plecak w biegu i wyszarpnął z niego deskę. Zatrzymał się gwałtownie, omal się nie przewracając, żeby aktywować ją zrzuceniem na ziemię. Urządzenie zawisło w powietrzu na wysokości pół metra. Theo padł na ziemię, złapał się deski rękoma i krzyknął „START!"

Deska nie była w stanie się ustabilizować, ale to nie miało większego znaczenia, bo ważne, że wznosiła się do góry i Theo szybko znalazł się poza zasięgiem kogokolwiek, kto próbowałby go sięgnąć z ziemi. Przełykając lęk przed wysokością i upadkiem, starał się pokierować urządzeniem tak, żeby wylądować na balkonie lub dachu któregoś z niższych budynków mieszkalnych. Lot na hoverboardzie polegający na uczepieniu się deski rękami nie mógł być gładki i precyzyjny, ale udało mu się wycelować mniej więcej w płaski dach kilkupiętrowego budynku. Kiedy znalazł się około dwóch metrów nad nim, zacisnął zęby i wyłączył deskę, nie chcąc ryzykować, że ta zniesie go na inny kurs podczas łagodniejszego lądowania.

Upadł na nogi i udało mu się przeturlać łagodząc upadek. Deska wylądowała parę metrów od niego. Kości w stopach i zdarte od lądowania dłonie bolały, ale chyba niczego sobie nie uszkodził. Trzęsąc się z emocji usiadł na płaskim dachu próbując uspokoić walące szaleńczo serce. Po minucie, kiedy dotarło do niego, co się właśnie wydarzyło, zaczął się śmiać. To było zbyt absurdalne, żeby się naprawdę wydarzyć. To musiał być jeden z najgłupszych w historii sposobów na ucieczkę przed potencjalnym mordercą.

Odchylił głowę i spojrzał w ciemne niebo, oddychając już znacznie spokojniej. Ludzie mówili, że nie da się zobaczyć gwiazd w Nowym Yorku, ale on nigdy nie miał z tym problemu. Błyskały się na niebie mieszaniną kolorów, tworząc nad jego głową barwną poświatę. To była piękna noc. Musiał tylko jeszcze wykombinować jak stąd zejść, żeby się przy okazji nie zabić. Może była tu jakaś klapa prowadząca do wnętrza budynku albo...

Podskoczył na szurnięcie i stukot. Zamarł i wytężył słuch. To pewnie jakiś kot wspinał się po dachu.

Nieco przyspieszony oddech. Ludzki.

Metaliczny brzdęk.

Theo patrzył z szeroko otwartymi oczami jak na dachu parę metrów od niego ląduje średniej długości, ozdobny rapier z połamaną rękojeścią. Miecz.

Zerwał się na równe nogi. Obok miecza pojawiła się ludzka dłoń. Potem głowa. Ktoś wspiął się na dach, schylił po uszkodzony miecz i wyprostował, stając twarzą do niego.

Theo nie mógł się ruszyć z niedowierzania i strachu. To było zbyt surrealistyczne.

Ciemna postać z kapturem ruszyła w jego stronę. Theo spojrzał w stronę hoverboarda.

Nieznajomy zerwał się nagle, doskoczył do deski i kopnął w nią aż ta zleciała poza krawędź dachu. Cameron cofnął się parę kroków, ale nagle stanęła mu przed oczami wizja jak idąc tyłem trafia nogą na krawędź i spada, a nie miał odwagi odwrócić się od obcego z mieczem w ręce, żeby sprawdzić ile kroków ma jeszcze w zapasie.

Z opóźnieniem przypomniał sobie o nożu w kieszeni bluzy. Sięgnął po niego trzęsącymi się rękami, nie panując nad sobą i nie umiejąc myśleć chłodno. W końcu złapał go drżącymi rękami i wycelował w nieruchomą postać z mieczem.

Mężczyzna, jak oceniał po rysującej się w ciemności sylwetce, również uniósł swoją broń, jakby zaakceptował wyzwanie, i ruszył w jego stronę. Najpierw powoli, jak lew czający się na ofiarę. Potem przyspieszył.

Znalazł się przy nim w mgnieniu oka, szybciej niż jego wrogowie ze szkoły, szybciej niż Cameron podczas treningów. Celował w jego gardło, ale Theo się uchylił. Nóż był za krótki, żeby zasłonić się nim przed mieczem, który służył głównie do dźgania.

Obcy atakował go szybko, celnie i bez słowa. Theo tylko odskakiwał, ściskając w ręce bezużyteczny nóż, z każdym krokiem coraz mocniej przekonany, że w końcu trafi nogą w pustkę. Gdyby tylko mógł zaatakować nożem, zranić napastnika, żeby mieć czas na ucieczkę. Gdyby tylko...

Wziął głęboki oddech postanawiając zaryzykować wszystko. Kiedy przyszedł następny atak, nie zrobił uniku. Wyciągnął rękę i złapał wąskie ostrze miecza z całej siły. Napastnik wyraźnie się tego nie spodziewał. Stracił równowagę, zatrzymał się na moment. A wtedy Theo wbił mu nóż w żebra aż po rękojeść.

Nieznajomy zatoczył się do tyłu, wypuszczając z ręki miecz. Krzyknął i przycisnął dłoń do rany, ale nie spuścił z Theo wzroku. Kaptur spadł mu z głowy.

Theo powinien uciekać. Rozcięta mieczem dłoń bolała go jak jeszcze nigdy nic w życiu, ale drugi chłopak oberwał mocniej. Nie ruszył się jednak z miejsca. Przez krótką chwilę nie mógł oderwać wzroku od chłopaka przed sobą, bo to był pierwszy raz, kiedy to zobaczył. Oczy koloru nieba i krwi, które nie patrzyły na niego z lustra.

Ta chwila wystarczyła. Nieznajomy zmierzył szybkim spojrzeniem swój miecz leżący poza zasięgiem ich obu, a potem rzucił się w stronę Theo.

Theo zacisnął palce na swoim noż... na powietrzu. Nóż wciąż tkwił w ciele chłopaka, który właśnie znalazł się przy nim i wyciągnął rękę, żeby go złapać. Theo odskoczył z opóźnieniem. Chłopak zdołał zacisnąć palce na jego szaliku. Materiał zacisnął się mocno, powietrza zabrakło. Obcy wykorzystał moment, kiedy Theo się krztusił, żeby złapać go za materiał bluzy. Zaczęli się szamotać. Szalik spadł. Nieznajomy pchnął go w klatkę piersiową, Theo uczepił się jego ubrań i obaj wylądowali na betonie.

Był silny. Silniejszy od niego, od Camerona, może od Jessiego. Theo szamotał się pod nim z całych sił, przede wszystkim broniąc dostępu do gardła, ale czuł, że powoli przegrywa. Opadał z sił, a przeciwnik zdawał się nie męczyć, choć miał nóż wbity między żebra aż po rękojeść. Theo pomyślał, że gdyby tylko udało mu się go sięgnąć i wyrwać...

Wrzasnął na cały głos, kiedy chłopak szarpnął go za włosy z taką siłą, że odchylił mu głowę do tyłu, odsłaniając szyję. Teraz mógł go zabić, wystarczył jeden silny cios w tchawicę. To był koniec.

Theo oddychał szybko, gwiazdy, w które zmuszony był patrzeć rozmazywały mu się przed oczami. Czekał na ból i ten absurdalny koniec. Kto umierał w walce na ostrza w Nowym Yorku w dwudziestym trzecim wieku?

Ale koniec nie nadszedł. Theo drżał na całym ciele, kiedy brutalny chwyt na jego włosach powoli się rozluźniał. Przerażony, spodziewając się jakiegoś podstępu, opuścił niepewnie głowę, aż w końcu ich oczy się spotkały. Czerwone oczy. Takie same.

Chłopak dotknął jego szyi. Theo cały zadrżał na ten gest, spodziewając się, że chłodne palce zaraz zacisną się na jego gardle, miażdżąc mu drogi oddechowe. Nieznajomy jednak po prostu patrzył. Patrzył na jego szyję, a potem przesunął po niej kciukiem.

Wyprostował się. Podniósł, a potem wstał i ruszył chwiejnie po dachu. Schylił się po swój miecz, przystanął, położył dłoń na nożu Theo wciąż wystającym z jego ciała i szarpnął. Przyjrzał się ostrzu, jakby z ciekawością. Spojrzał na Theo. Schował nóż do kieszeni. I zeskoczył z dachu.

***

Dom był pusty. Rodzice pojechali na jakieś spotkanie, a Camerona nie było. Pewnie szukał go po mieście z Jessim.

Theo otworzył drzwi czytnikiem linii papilarnych, zamiast jak zwykle kluczem, bo ten został w jego plecaku, który leżał sobie teraz w jakimś ciemnym zaułku Nowego Yorku. Zamknął drzwi za sobą, włączając dodatkową blokadę antywłamaniową i powlókł się na górę do swojego pokoju.

Dłoń mu krwawiła, cały był poobijany i trząsł się, jakby miał hipotermię. W drodze do pokoju wstąpił do łazienki i wziął ze sobą opatrunki i środek odkażający. Kiedy znalazł się w swoim pokoju, najpierw przysiadł na łóżku i wziął kilka głębokich wdechów. Wciąż miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Gęsia skórka nie zniknęła, a włosy na karku wciąż stały mu dęba.

Pierwszy raz w życiu Theo bał się ciemności. Teraz była wszędzie. Za oknem, pod łóżkiem, między szafkami. Pod zaciśniętymi powiekami. Bał się zamknąć oczy na dłużej. Miał wrażenie, że wtedy z pewnością ktoś zaszedłby go od tyłu i zaatakował.

Walcząc z irracjonalnym lękiem, podniósł się w końcu z łóżka i podszedł do stolika, żeby założyć sobie opatrunek. Kilka razy zranił się podczas treningów z Cameronem, ale nigdy nie opatrywał swoich ran sam. Brat zawsze to za niego robił. Jak bardzo by chciał, żeby Cam teraz tu był.

Pociągając nosem i ledwie zauważając, że płacze, zaczął przeszukiwać drżącymi rękami pudełeczko z różnego rodzaju opatrunkami i innymi środkami pierwszej pomocy. W końcu znalazł coś, co wydało mu się odpowiednie, więc sięgnął najpierw po płyn antybakteryjny, żeby odkazić ranę i—

Zamarł. Przed nim stała szafa, a do jej drzwi przymocowane było lustro. W lustrze zobaczył... dwie pary oczu koloru nieba i krwi.

Zimny metal dotknął jego szyi. Był mokry od świeżej krwi.

- Przepraszam – cichy szept odezwał się w jego uchu, a potem ostrze miecza przesunęło się po jego gardle, wchodząc w skórę jak w masło.

______________________________________

W końcu napisałam ten pierwszy rozdział! Tak ciężko było mi zacząć. Co myślicie? Lubicie Cam'a i Theo?

Dla ludzi, którzy są tu nowi: "Bezgrzeszni" to w pewnym sensie kontynuacja "Heavena". Akcja dzieje się dwieście lat później niż wydarzenia z Heavena i bohaterowie są nowi, ale jest to ten sam świat i poniekąd ta sama historia, więc polecam przeczytać najpierw Heavena.

I jeszcze jedno. Okładka mi się nie podoba XD Co znaczy, że w przyszłości pewnie ją zmienię. Piszę, żebyście nie przegapili jakiegoś nowego rozdziału, bo nie rozpoznacie okładki :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro