Rozdział drugi
Był wieczór.
Pojedyncze promienie księżyca przeniknąwszy poprzez przerzedzone listowie, zalewały las i polanę przeciętą drobną rzeczką. Rosa lśniła w blasku gwiazd, przemieniając się w drobne kryształki szronu.
Na środku pasa zieleni, po który las wyciągał już swe olbrzymie szpony, aby zagrabić sobie ocalałą połać trawy, znajdowała się wielka, rozpływająca się po roślinach krwawa plama.
Ślady, ciągnęły się przez całą szerokość polany, urywając pod krzewem głogu.
Znajdowało się tam ciało bestii, wyglądające, jakby było zupełnie pozbawione życia. Łapy zająco-podobnej istoty, wyginały się w różne strony pod dziwnymi kątami, a krew z rozległych oparzeń, spływała po zapadniętych bokach i burym futrze istoty.
Zimna trawa, przesiąknięta chłodem, sprawiła, że zwierzę, ocknęło się, podniósłszy oczy ku górze, jakby zastanawiając się, co to za miejsce.
Istota spojrzała przez chwilę na swoje rany, a następnie przymknęła ślepia. W ciągu kilku sekund, niczego nie było widać, poza lekkim drgnięciem, które natychmiast naprawiło uszkodzone tkanki.
Virus delikatnie wsparł się na najbardziej uszkodzonej wcześniej łapie, po czym stwierdzając, że wszytko z nią w porządku, ruszył w stronę, gdzie potoczek obmywający skały, rozlewał się szerszym zakolem.
Istota pochyliła się nad taflą delikatnie falującej wody. Wydawała się zupełnie skupiać na zwilżaniu języka wodą, były to jednak jedynie pozory, gdyż uważny obserwator wychwyciłby delikatne, płynne i równomierne ruchy lekko miętowych, pręgowanych uszu, wychwytujących najlżejsze szelesty pośród poszycia. Te spowodowane przez drobne gryzonie, oraz te, które wydawały żuki i najmniejsze insekty.
Zwierzę, kiedy poczuło się usatysfakcionowane panującą dotąd ciszą, podniosło łeb i ostrożnie się rozgladając, ruszy błotnistym brzegiem jeziora, nie pozostawiając żadnych śladów na mule.
Miękki mech zupełnie amortyzował kroki bestii do tego stopnia, że niewielka mysz, którą zbierała zapasy na zimę, nie doczekała owej pory, kończąc żywot z wykręconym kręgosłupem w zębach drapieżnika.
Po łowach, na kłach istoty, pozostały krwawe plamy, które jednak nie obejmowały żadnej innej części ciała, czy kosmyków futerka.
Pod łapami zająca szeleściły rudo-brązowe liście, kładące się na ziemi grubą warstwą.
Chód nocy, wkrótce zaczął być tak dotkliwy, że poza ogromnym puchaczem, czającym się na życie Virus'a, wszystkie istoty pochowały się w swoich ciepłych grotach, norkach i jamkach. Wiatr lekko huczał w przerzedzonych koronach drzew, zrzucając z konarów pozostałe liście. Cały las zdawał się być pogrążony w ciszy. Był to taki brak jakiegokolwiek ruchu, zwiastujący zazwyczaj ogromne zagrożenie.
Virus jednak zignorował ową atmosferę wszechobecnego przestarchu. Zawsze był drapieżnikiem i nie miał najmniejszego zamiaru się kryć. Nagle, pośród listowia, aż nazbyt gęstego tuż przed zimą, rozległ się szelest. Większość odebrałaby go, jako zwykły dźwięk lasu, ale nie ta bestia.
Sierść na grzbiecie istoty, stanęła ostro ku górze, niczym kolce jeża. Nieuzasadniony strach, nakazał zwierzęciu prawie przylgnąć do ziemi.
Pojedynczy trzask i jakby zgrzyt, sparaliżowały Virus'a, który momentalnie się ocknął, odrzucając emocje i szybkimi kilkoma susami zakradł się od tyłu do pnia dębu, wykorzystując hakowate pazury do wspięcia się po wyszczerbionej korze.
Na niewielkiej, drewnianej platformie, siedziała istota ludzka w maskującym ubraniu. W dłoniach mężczyzny połyskiwał spory, podłużny, stalowy kij, który wydawał się całkiem sporo ważyć.
Bestia zamarła, odczuwając jakby dziwne, odległe wspomnienie. Krew i nagły huk.
Ta chwila dekoncentracji, wywołała trzask gałązek. Człowiek odwrócił się gwałtownie w stronę istoty, po czym krzyknąwszy cicho, wymierzył patykiem w zająca, drżąc na całym ciele. Zwierzę, delikatnie przekrzywiwszy łeb, zbliżyło się do platformy.
Właśnie wtedy rozległ się potworny huk, rozrywający noc. Cała tylna łapa i biodro Virus'a, zostały przecięte przez ostry, przeszywający ból. Ku zdumieniu istoty, całą kończynę zalała ciemna, prawie czarna krew. Bestia z przeraźliwym sykiem skoczyła przed siebie i rozorała całą klatkę piersiową łowcy pazurami. Kiedy tylko ciało pozbawione życia padło na nagie deski, brocząc je krwią, istota piszcząc z bólu, spadła z platformy, uderzając o gałęzie i cierniste krzewy, powodujące wiele, głębokich zadrapań. Wyraźne zdziwienie odbijało się na pysku zwierzęcia, kiedy rana nie zagoiła się sama, tak jak poprzednie. Przy upadku, głębokie rozcięcie, powiększyło się jeszcze, nadal obficie znacząc ziemię czarną cieczą.
Virus zmusił się do podniesienia na łapy, walcząc z potwornymi mdłościami. Przestrzelone kości i żyły, przez chwilę pulsujące jedynie, praktycznie bez bolesne, zaczęły potwornie palić i bluzgać posoką. Zdołał się przeciągnąć jedynie kilka kroków, nim mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Bestia usiłowała walczyć z potwornym wycieńczeniem, ale zbyt wiele krwi wyciekło z jego żył, uniemożliwiając choćby ruch. Mrok przykrył swym ciemnym płaszczem istotę, która zapadła na ziemi w osobliwy bezruch, przypominający głęboki sen.
Nad istniejącym jeszcze poprzedniego dnia, teraz wypalonym do szczątek, budynkiem, roznosił się swąd spalenizny.
Wszędzie wokół, rozlegały się dźwięki samochodów policyjnych i przyciszone głosy rozmów. Pośród ogólnie panującej ciszy, wywołanej dogłębnym przerażeniem personelu, słychać było wyraźnie niezadowolonych ochroniarzy.
Wkrótce głosy rozległy się o wiele głośniej, zwiastując kłótnię, pomiędzy strażnikami prawa, a opiekunami besti.
W czasie ogólnego zamieszania, do zgliszczy budynku, zakradł się zakapturzony mężczyzna, który bardzo szybko, bez wahania przekroczył ceglany murek, znikając za nadpalonym jedynie fragmentem ściany. Zniknąwszy po drugiej stronie budynku, uchylił z lekka przkrytą gruzem klapę na podłodze, po czym zsunął się na dół po stalowej drabince. Jego wzrok nawet na chwilę nie zatrzymał się na leżących w kącie zwłok dwóch pracowników, którzy spłonęli żywcem, kiedy wpisywał na klawiaturce dotykowej kod dostępu. Po krótkiej chwili drzwi się otwarły, wpuszczając do sali wypełnionej będącymi pomyłkami i nieudanymi istotami.
Na widok człowieka człowieka z gardeł istot wyrwał się krzyk i jazgot, podobny do tego, który panuje w schroniskach. Przez karty, prześwitywały futra, oczy, kolce i pyski besti, zdającymi się jakby wyczuwać zagrożenie.
- Spokojnie moje drogie. To nie zaboli... - mężczyzna rozwarł szufladę jednego z biurek, wykonanego z jasnego, prawie białego metalu i wydobył z niej plik papierów. W jego oczach obiło się wyraźne zadowolenie, kiedy wyszedł z zamkniętego pomieszczenia na światło dzienne, a następnie nacisnął guzik przy wyjściu, który natychmiast zaświecił się na czerwono, wydając głośny pisk.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro