Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 9, "Droga ku szczytom"

Ciało Shoto z każdą chwilą było coraz bardziej gorące. Parzyło Bakugou nawet przez materiał płaszcza, bardziej niż sam ogień sprzed kilkunastu godzin. Na twarzy miał wypieki, spod powiek płynęły wąskie strumyki słonych łez, a całe jego ciało wyginało się pod wpływem bolesnych skurczy.

Wiele metrów pod nimi rozciągały się wioski i szlaki podróżnicze. Dzieciaki rzucały w siebie śnieżkami, pies o jasnej sierści wskoczył w zaspę, goniąc barwnego kota o trzech łapach i z odgryzionym kawałkiem ucha. W śniegu odbijały się utarte ścieżki i pojedyncze ślady butów, kopyt koni i kół powozów. Na zawieszonych sznurach wisiały zamarznięte i usztywnione od zimna koszule, spodnie oraz koce.

Zza linii drzew wyszedł jeleń o potężnym porożu lecz słysząc krzyki dzieci wycofał się i zniknął w głębi. Zaraz za nim ruszył pies, zostawiając kota w spokoju. To zbyt ironiczne, gdyż wśród zabaw i dymu z kominków, ogrzewających mieszkania, przelatywał mroczny jak noc cień czerwonego smoka, trzymającego na grzbiecie umierającego chłopca.

Todoroki czuł ból. Ledwo był w stanie utrzymać przytomność. Czas zwalniał lub przyśpieszał. Czuł na skórze podmuchy zimnego wiatru, przerywane falami ciepła, wydobywającego się z łusk Kirishimy. Niebo przybrało barwę ciemnej pomarańczy, a potem nastała całkowita ciemność. Przez chwilę bał się, że w chorobie czarny ogień wypalił mu wzrok, zapowiadając sobie w ten sposób śmierć. Jednak ciemność trwała krótko, a może po prostu w falach bólu czas leciał inaczej.

Ból na chwilę ustał, więc korzystając z przejrzystości umysłu przyjrzał się Bakugou. Chłopak miał podkrążone i na wpół zamknięte oczy. Kilka minut doprowadziło go do takiego stanu? Shoto przymknął oczy, a gdy je otworzył włosy Katsukiego były w jeszcze większym nieładzie niż wcześniej, a smok ledwo utrzymywał równy tor lotu. Nie, to było raczej kilka godzin. Albo nawet dni.

-Już niedługo!- krzyknął po raz kolejny Bakugou, lecz jego ton przypominał bardziej szept, jakby mówił sam do siebie.

Todoroki był pierwszą osobą od śmierci jego ludu, o którą się troszczył. Nie liczył Eijirou. Smok na początku po prostu się do niego przykleił jak rzep i nie chciał puścić. Nie mógł pozwolić, by kolejna osoba zginęła ponieważ on był bezradny. Bo nastąpiła sytuacja, w której miecz jest bezużyteczny. Ścisnął mocniej ramię chłopaka, gdy na horyzoncie powitał go widok gór oraz królującej im Góry Bogów. Mieli szansę.

Kirishima wykorzystywał całą swoją siłę. Jego lot był wolniejszy niż wcześniej, ledwo podnosił skrzydła do góry, za to z ulgą je opuszczał. W trakcie podróży nie zrobili ani chwili przerwy, nie wylądowali przy rzece by zaspokoić pragnienie ani by odpocząć. Z resztą nawet gdyby Bakugou zarządził postój, Kirishima nie miał zamiaru się zatrzymywać. Nawet on czuł żar na swoim grzbiecie.

Szczyt był pogrążony w czarnych chmurach, w których lśniły błyskawice i brzmiały grzmoty. Miejsce, w którym władzę stanowili bogowie, wymyśleni czy nie, nie miało to znaczenia, dając śmiertelnikom tylko jeden dzień na zebranie tego, co jest ich własnością. Jednak Bakugou nie miał czasu na czekanie kilku dni aż ten czas nadejdzie a on będzie mógł spokojnie zabrać Shoto na szczyt. Chłopak umierał.

-Dobra, Kirishima! Wyląduj jak najwyżej. I tak nie dasz rady dolecieć na sam szczyt!- krzyknął, klepiąc smoka po głowie.

Ulewa była tak mocna, że zasłaniała widok i z trudem widzieli coś na odległość większą niż pięć kroków. Drzewa szamotały się na wietrze, gubiąc liście i gałęzie. Nikt o zdrowych zmysłach nie zbliżałby się do tej góry ani w żadne miejsce z taką pogodą o zdrowych zmysłach.

Udało im się dotrzeć na połowę wysokości, gdy osłabiony Kirishima zaczął poddawać się woli wiatru. Łamiąc kilka drzew i pustosząc otoczenia wylądował, padając na ziemię i ochlapując się błotem.

Bakugou położył prawą rękę pod kolanami Todorokiego, a lewą pod ramieniem. Podniósł go w stylu panny młodej i zsunął się z grzbietu czerwonego stworzenia. Kiedy jego stopy dotknęły miękkiej od deszczu ziemi, niebo rozbłysło się, a grzmoty zagłuszyły wszelkie hałasy. Wiatr wzmocnił siłę, jakby chciał pozbyć się niechcianych gości. Katsuki okrył siebie i Shoto płaszczem, który powiększył swój ciężar od zgromadzonej w nim wody.

-Zostań tutaj aż się rozpogodzi! Jeśli do tego czasu nie wrócimy, spieprzaj stąd!

Kirishima machnął ogonem na znak protestu, lecz był zbyt zmęczony by się kłócić o cokolwiek z Bakugou. Po prostu zostanie i poczeka na przyjaciela aż ten zejdzie ze szczytu. Choćby całą wieczność. A może wcześniej odpocznie i sam ruszy w jego stronę. Smok położył głowę na przednich łapach i przykrył się skrzydłami, w które zaczęły bębnić krople deszczu. Kiedy stracił tę dwójkę z oczu, pozwolił powiekom opaść i zapadł w niespokojny sen, przerywany raz po raz przez głośne gromy.

Katsuki ruszył ile sił w nogach, co wcale nie było takie proste, buty zatapiały mu się w ziemię i z trudem je wyjmował by po chwili znów zanurzyć się po kolana w błocie. Co chwilę obrywał gałęziami lub szczątkami w ciało, a Shoto z każdą chwilą był coraz cięższy. I jeszcze ten gorąc. Nawet zimna woda nie pomagała w zwalczeniu gorączki. Pot spływał Bakugou po plecach, przynosząc ze sobą nieprzyjemne uczucie.

Ulewa się skończył, ustępując miejsca powiewowi gorącego wiatru. Obu chłopcom zabrakło na chwilę tlenu, jakby ktoś wyrwał im bezboleśnie płuca, a potem Katsuki zaczął kaszleć, gdy drapiące powietrze podrażniło mu gardło. Drugi z nich nie miał nawet na to siły. Jak się okazało, gorący wiatr był tylko przedsmakiem tego co wydarzyło się z pogodą po chwili.

Tak jak na początku ich podróży powiedział Bakugou, na górze pogoda zmienia się w niewyobrażalnym tempie. Ogromna ulewa, przerwana na chwilę wiatrem, została zastąpiona suszą, od której rośliny, jeśli jakieś się jeszcze ostały przy takich warunkach, więdły w oczach. A Bakugou, cholera go wzięła na samą myśl, nie miał przy sobie bukłaka z choćby kroplą wody. 

Upadł na ziemię i ostatkiem sił położył Shoto na popękanej ziemi. Po ulewie nie było śladu. Obstawiał kilka minut zanim oni sami umrą z odwodnienia. 

Chyba że wcześniej wróci ulewa.

Powietrze zamigotało przed jego oczami. Przez chwilę myślał, że widzi swoją matkę. Patrzyła na niego, drwiąc sobie z jego bezradności. Był jej kopią, męską i młodszą wersją. Chociaż się do tego nie przyznawał, od dziecka próbował być jak ona. Chciał radzić sobie w każdej sytuacji. Tak jak ona. No, może poza tym ostatnim w jej życiu atakiem smoków. Chociaż udałoby mu się to powtórzyć. Gdyby nie te przeklęte szczenięce oczy Kirishimy dokonałby zemsty i zakończył sprawę swojego ludu.

Oh, jak bardzo miał dość. Nienawidził przemyśleń. Wszystko byłoby prostsze gdyby tamtego dnia nie zjawił się w wiosce Shoto. Co go podkusiło by lecieć za tym zielonym brokułem? Tylko dlatego że bawił go jego strach oraz wola przetrwania. Na samą myśl o śniegu, przez który dzieciak musiał torować sobie drogę, Bakugou poczuł skręt żołądka. Ile by dał za chwilę chłodu.

Jak na zawołanie, ziemia pokryła się lodem. Katsuki niemal umarł ze śmiechu, gdy na jego skórze zatańczył szron, tworząc różnokształtne wzory. Na chwilę odzyskał siły. A potem mróz przeszył go aż do szpiku kości. Na czworaka podpełzł do Todorokiego. Było z nim jeszcze gorzej niż wcześniej. Ale teraz mieli szansę ujść dalej.

Czarny ogień mógł ogrzać go swoim gorącem. Wziął chłopaka na plecy i od razu poczuł na nich pot.

Pamiętał jak kiedyś jego ojciec powiedział, że pogoda jest jak kobieta. Zmienna. Nie na odwrót. Jeśli to była prawda, nie chciał poznawać osoby, na której wzorował się klimat na szczycie.

Po jakimś czasie zrezygnował z myślenia. Po prostu wpatrywał się w swoje stopy. Chciał po prostu dostać się na szczyt. Cholera jasna, gdzie jest ten chwast, który może uratować Shoto?! Nie wiedział ile szedł ale stracił praktycznie czucie w nogach, kolana prawie wyginały mu się w drugą stronę.

Bakugou słyszał pogłoski, że na szczycie Góry Bogów zbudowano kamienny ołtarz, by raz w roku składać bogom ofiary. Jednak widział także niejednokrotnie ogrom szkód dokonywanych przez burze i susze na szczycie góry, dlatego wątpił by na samym szczycie istniało coś więcej niż pustka. A jednak mylił się.

Wśród powyłamywanych drzew stał kamienny blok, przypominający stół wykuty z jednego kawałka skały. Chociaż powinien się rozpaść (na ścianach widniało wiele śladów po uderzaniach piorunów albo pęknięcia) stawiał opór jakby istnienie góry było zagrożone bez jego obecności. A burza z nim walczyła.

Bakugou nie zastanawiał się długo, położył na nim ledwo przytomnego chłopaka. Jego mięśnie poczuły ulgę, gdy ciężar wreszcie został przełożony na coś innego. A mimo to reszta jego ciała nie poczuła ulgi. A wręcz jeszcze większy niepokój.

-Trzymaj się, Shoto- powiedział ledwo, podbiegając, a raczej kuśtykając, do obalonej i spróchniałej kłody i zrywając mały kwiat o świecącym kielichu. Nie miał wiele czasu. Musiał działać dopóki trwała lekka mżawka.

~$$$~

Jakby kogoś zastanawiało czemu ta trójka leciała tydzień w jedną stronę, a potem w kilka godzin przeleciała ten sam dystans, to lecieli kilka dni, tylko zrobiłam w cholerę wielki time skip, bo wątpię by komuś się chciało czytać ciągle "i lecieli, i lecieli, i lecieli". Podobnie z drogą na szczyt. Nie mam zamiaru opisywać każdego pojedynczego badyla by nabić słów.

Jeszcze dwa rozdziały i finisz

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro