Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1, "Ogień płonący w kominku"

Padający z nieba śnieg smagał twarz samotnego wędrowca, który przedzierając się przez zaspy, stopniowo opadał z sił. Gruba warstwa białego puchu przykrywała ziemię aż po horyzont, i choć noc była jeszcze młoda, powierzchnia śniegu odbijała blask błyszczącego wysoko w górze księżyca. Dobiegło go groźne wycie wilków, wychodzących z lasu na polowanie. Skóra pod puszystym ubraniem szczypała od mrozu, a mięśnie kuły od wysiłku.

Śnieg wsypał się do butów wędrowca, na co z jego ust wydobył się cichy skowyt. Zacisnął drętwiejące palce na połach starego, dziurawego płaszcza, starając się odciąć od zimna, które przeszyło go aż do szpiku kości. Zima na tamtych terenach, choć krótka, była sroga, zwłaszcza pod koniec roku, gdy metry śniegu, pojawiały się z dnia na dzień bez wcześniejszych oznak. Wtedy zwierzęta zamarzały, przemieszczanie się było niemal niemożliwe i brakowało pożywienia w setkach wiosek.

Wędrowiec zdrżał, zatrzymując się. Z jego ust wydobył się głośny śmiech, połączony z ulgą, gdy w oddali ujrzał blask tlącego się w szklanych lampach ognia, powoli gasnącego wraz z kładącymi się spać mieszkańcami. Przyśpieszył kroku, zapominając o bólu. Śnieg skrzypiał pod jego butami. Potykał się i poślizgiwał na lodzie.

Krzyknął. Dźwięk był trochę żałosny i zachrypnięty lecz zwrócił uwagę gaszącego ogień w lampach mężczyzny. Człowiek, ubrany w gruby sweter, płaszcz oraz spodnie ze skóry stał przez chwilę w miejscu i wydawało się, że sięga po przewieszony przez ramię łuk. Widząc jednak w oddali idącego samotnika machnął do niego ręką, a potem pobiegł w kierunku położonej w centrum wioski największej chaty, zdobionej z wszystkich stron drewnianymi rzeźbami, wołając o gorącą zupę i koce.

Wędrowiec dotarł do wioski, gdzie od razu pojawiły się kobiety z płonącymi lampami i grubymi okryciami. Delikatnymi pchnięciami kierowano go w stronę wielkiej chaty, odgarniano śnieg przed nim i wspierano by nie upadł.

Wnętrze chaty było w większości wyłożone owczą wełną i kośćmi. Na środku stały cztery stoły, a przy każdym z nich po sześć starannie wykonanych taboretów z grubych kawałków drewna. Z tyłu były schody prowadzące na wyższe piętro, do pokoi dowódcy wioski i jego dzieci, a w tylną ścianę zbudowany był ogromny kominek z żarzącymi się polanami.

Kobieta o białych włosach z czerwonymi akcentami dorzuciła drewna i zabezpieczyła kominek metalową kratką. Wędrowiec usiadł na taborecie. Zdjęto mu rękawice i pozbawiono sztywnego od śniegu płaszcza, a na ramiona zarzucono grube koce. Podali mu miskę z parującą zupą i kawałek upieczonego wcześniej mięsa.

W chacie znajdowało się około dwudziestu ludzi, którzy stojąc w półokręgu, przyglądali się zmarnowanemu podróżnikowi, aż nie pojawił wśród nich postawny, szeroki w ramionach mężczyzna o czerwonych włosach. Todoroki Enji, dowódca wioski, zaczął iść w stronę wędrowca. Śnieg spadał z jego butów, roztapiając się na rozgrzanych drewnianych deskach. Ludzie zrobili mu miejsce, odsuwając się na boki.

-Jak się nazywasz?- spytał wędrowca.

-Mi-mi-midoriya.- zęby mu zazgrzytały.

Głos miał słaby, zachrypnięty. Odkaszlnął, co sprawiło mu ból.

-Skąd pochodzisz?

Milczał. Przyłożył miskę z gorącą zupą do ust i upił łyk. Endeavor zadał kolejne pytanie pytanie:

-Dlaczego wędrowałeś w taką pogodę?

Wędrowiec spojrzał na niego, odsuwając naczynie od twarzy. Wyciągnął drżącą rękę w jego stronę, a następnie drugą i gwałtownie klasnął.

-Bakugou?

-W-widziałem płomienie pal-palących się chat, słyszałem j-jego śmiech.- nerwowo przełknął ślinę.

Odwrócił wzrok na swój cień, zawieszony na ścianie. Poruszał się wraz z niesfornym ogniem w kominku. Midoriya uniósł rękę w momencie, gdy język żywiołu wysunął się odrobinę zza metalowej kratki.

-I bestia?

-Cz-czerwona jak ogień. Jak krew.

-Podobno bestia ma dziesięć metrów wysokości i wielkie skrzydła.- między ludźmi rozniósł się szept.

-A ja słyszałem, że pożera swoich wrogów, a ich krew barwi jej łuski- odpowiedział inny.

-Cisza! Skoro Midoriya przybył do nas w taką pogodę, znaczy że jego wioska nie leżała daleko od naszej. Bakugou może do nas dotrzeć w każdej chwili. Niech każdy będzie tej nocy czujny. Od jutra będziemy ustawiać całodobową warte.

Wszyscy zamilkli. Kilka osób spojrzało na stojącą w kącie pomieszczenia trójkę dzieci dowódcy, a dokładnie na jego najmłodszego syna. Ogień z kominka odbijał się od jego oczu, twarz mu nawet nie drgnęła na myśl o niebezpieczeństwie. Wydawał się zamyślony.

Gdy Midoriya opanował drżenia i opróżnił naczynia, dwóch mężczyzn pomogło mu wstać i zaprowadziło go do jego tymczasowego mieszkania, gdzie mógł odpocząć i zregenerować siły. Do czasu jego wyjścia panowała cisza, a później Endeavor, mimo nocnej pory, rozkazał wojownikom zostać w jego chacie, by już w tamtym momencie rozpocząć narade na temat Bakugou. Shoto odsunął się od ściany i ruszył po schodach na górne piętro chaty. Czuł duszności, skóra paliła go po lewej stronie lecz uczucie to nie było związane z szalejącym w kominku ogniem.

Wszedł do swojego pokoju i położył się na drewnianym leżu, bardziej przypominającym więzienną prycze niżeli łóżko. Miał dość całego dnia, który dłużył się przez zachmurzone niebo. Obrócił się twarzą do ściany i zamknął oczy od razu zasypiając.

W śnie nawiedził go ogień. Mordercze języki płomieni smagały jego ciało niczym czarne baty, zostawiając po sobie poparzenia na skórze i swąd palących się drewnianych desek. Słyszał krzyki ludzi i trzask drewnianych belek podtrzymujących dachy chat.

Potem nastąpił chłód. Senna kraina, jeszcze chwilę temu będąca najgorszym koszmarem, teraz przybrała postać obsypanej niebieskimi kwiatami łąki. Ciągnęła się aż za horyzont. W oddali widział tylko kawałek czerwonego płaszcza. Postać, zdecydowanie mężczyzna z odległego kraju, szedł przed siebie, oddalając się od Shoto.

Niebo przybrało pomarańczowo-czarną barwę. Czarne płomienie znów objęły pole widzenia chłopaka.

Kiedy rano otworzył oczy, nie zdziwił go widok sadzy wokół łóżka i osmolonej ściany. Jego ubranie było w strzępach, a z sufitu spadały na podłogę małe kawałki spalonego drewna.

Shoto podniósł się i podszedł do krzesła, na którym wcześniej naszykował ubrania na następny dzień. Krzesło ustawił w odległości dziesięciu metrów od łóżka, dzięki czemu płomienie go nie dosięgły.

Ubrał wełniane spodnie i gruby kożuch. Na dłonie założył rękawice. Ledwo otworzył okno, a usłyszał ryk bestii i wiwaty. Niewiele widział, więc zdecydował się wyjść z chaty. Ruszył w stronę rynku, gdzie zwykle stały stragany targowe mieszkańców i kupców z sąsiednich oraz odległych wiosek.

Tym razem na samym środku leżała związana grubymi, żeliwnymi łańcuchami czerwona bestia. Pazury wbiła w ziemię, zrywając kamienie, skrzydłami pozbawiła dachu dwie chaty, z pyska ulatywał czarny dym.

-Smok...- szepnął pod nosem Todoroki, stając w miejscu.

Wśród tłumu stał Endeavor, ubrany w podobny sposób co Shoto i połowa mieszkańców, a przed nim stało dwóch mężczyzn, trzymających w łańcuchach skutego mężczyznę. A raczej chłopaka.

Krzyczał i rzucał się lecz łańcuchy wbijały mu się w skórę, krew zaczęła spływać na ziemię, ozdabiając śnieg.

-Wasze słowa są żałosne!- krzyknął.- Myślicie, że możecie mnie tak po prostu złapać? To co mówicie jest żałosne!

-Tak jak kazałeś, zaczailiśmy się na krańcach wioski- krzyknął jeden z mężczyzn.

-Próbował się zakraść, pewnie chciał nas spalić od środka.

-Dobra robota!

Todoroki stanął obok ojca, przyglądając się więźniowi. Mimo srogiej zimy, jedyną jego ochroną były skórzane spodnie, buty i czerwony płaszcz zawieszony na ramionach z białym futrem przy szyi. Pomalowane węglem oczy emanowały wściekłością, mogącą zabić każdego, na kogo patrzy.

Bakugou spojrzał na Shoto, a jego wyraz twarzy złagodniał. Na usta wkradł mu się złośliwy uśmiech.

-Zostaniesz zawieziony do stolicy, gdzie odbędzie się twoja egze...

-Dzisiejszej nocy widziałem czarny ogień w waszej wiosce- przerwał mu, rozpoczynając inny temat.

Po plecach Todorokiego przeszedł dreszcz, nie wywołany wcale zimnem. Czuł jakby Bakugou ułożył sobie w głowie plan. Nie wiedział tylko czemu zaczął temat jego przekleństwa.

-Dobiegał z szałasu dowódcy. Bo tego gówna domem nazwać nie można. Zgaduję, że to sprawka twojego synalka. Taki dziwny, że to możliwe.

-Co masz na myśli?

-Słyszałem to i owo o czarnym ogniu. Wśród mojego ludu wielu na to chorowało.

-Chorowało?- wtrącił się w końcu Shoto.- Więc można się z tego wyleczyć?

-Shoto...

-Mogę pomóc w pozbyciu się tego. Ale pod warunkiem, chce ułaskawienia podpisanego twoim imieniem- zwrócił się do Endeavora.

Więc to był jego plan, pomyślał chłopak. Od razu wyczuł okazję, posługując się mną. Ułaskawienie da mu więcej niż ucieczka.

-Więc? Wypuścisz mnie czy pozwolisz swojemu synalkowi umrzeć?

Tłum westchnął obużony.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro