Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Quidditch

– Kiedy pierwszy mecz quidditcha? – spytałam zdawkowo około dwóch tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego, gdy podczas śniadania siedziałam tuż obok Filiusa Flitwicka, grzebiąc niemrawo widelcem w swojej jajecznicy.

Nie wiem, czy w Hogwarcie kiedykolwiek był ktoś, kto nie interesował się tym sportem. Bo, przyznajmy szczerze, nie ma chyba bardziej emocjonującego sportu. Szczególnie dla osób, które – jak ja – wywodzą się (przynajmniej częściowo) z rodziny mugoli. Żadna piłka nożna, kolarstwo, paralotniarstwo – nic, nic nie mogłoby się równać ze sportem na miotłach, gdzie na każdym kroku czyha na graczy inne niebezpieczeństwo – od przeciwnej drużyny, poprzez pogodę czy tłuczki – aż po zupełnie niespodziewane przeciwności typu „gramy w tę grę już od kilku dni, czy możemy już skończyć". Co prawda to ostatnie nie miało miejsca w szkole, niemniej zdarzały się bardzo długie mecze, podczas których potrzebnych było przynajmniej kilka przerw.

Ja może nie byłam największym fanem quidditcha, niemniej interesował mnie on na tyle, by wyglądać go z pewnego rodzaju ekscytacją. Teraz, będąc pracownikiem, nie miałam nawet za bardzo prawa do stronniczości, jednak w skrytości serca ściskałam kciuki za Krukonów – cóż, Krukonem jest się na zawsze, czy się tego chce, czy nie.

– Pierwszy weekend listopada – odpowiedział Flitwick, uśmiechając się do mnie. – Ale Krukoni nie grają aż do końca listopada.

– Wiem, wiem – wtrąciłam zaraz, rumieniąc się. Profesor zaklęć zachichotał cicho. – Po prostu dawno nie widziałam żadnego meczu.

– Zgadza się – odrzekł Flitwick. – Co nie zmienia faktu, że trudno będzie udawać, że zupełnie cię nie obchodzi Ravenclaw.

– Nie wolno mi popierać żadnego z domów! – Czułam, że rumienię się coraz mocniej, a Flitwicka najwyraźniej bawiło to tym bardziej. – Jestem teraz pracownikiem, nie uczniem; nie należę do żadnego z domów.

– Ale jesteś Krukonką z krwi i kości, Nancy, i zawsze będziesz – choćby i w sekrecie – trzymać kciuki za ten dom – uznał Flitwick, a ja nie miałam siły – ani też powodów – by protestować. – Ja też to robię.

Zaśmiałam się krótko. Cóż, w jego przypadku sprawa wyglądała nieco inaczej. Opiekunowie domów siłą rzeczy musieli się utożsamiać z samymi domami. Poza tym, iż zajmowali się ich uczniami, reprezentowali je – gdyby zatem ktoś próbował w jakiś sposób skrzywdzić cały dom, do ich obowiązków należało postawienie się temu. Dlatego też tylko i wyłącznie opiekunowie mieli tak naprawdę prawo do przejawiania – w każdym razie w niektórych przypadkach – swego rodzaju stronniczości. Ja byłam bibliotekarką. Ja nie miałam tego przywileju.

– No tak. Bo jesteś opiekunem Ravenclawu – odparłam, wzruszając ramionami. – Nie łudźmy się. Mogłabym mieć problemy, gdybym otwarcie okazywała poparcie dla jakiegokolwiek domu w obecnej stuacji.

– Głupoty – skrzeknął Flitwick. – Myślisz, że inni nie mają swoich typów? Zresztą nawet gdyby ktoś miał coś przeciwko – nie znajdą drugiej osoby na to stanowisko. Mało kto chce w tych czasach pracować w bibliotece. Przede wszystkim w bibliotece w szkole. Nie wyrzucą cię tak po prostu.

– Nie boję się, że mnie wyrzucą – wyjaśniłam – tylko że będą na mnie krzywo patrzeć.

Brwi Flitwicka powędrowały w górę, ale mężczyzna nic już nie powiedział. Zajął się swoim śniadaniem, ja z kolei po raz kolejny spojrzałam na swoją jajecznicę. Zdążyła już wystygnąć, a ja doskonale wiedziałam, że zaraz powinnam się pojawić w bibliotece. Przychodziło do niej coraz więcej osób i to o najprzeróżniejszych porach. Oczywiście, jedną z najczęstszych bywalczyń była Cassiopeia, z którą nieraz ucinałam sobie krótką pogawędkę. Czasami wspominała o swoim ojcu – robiła to raz rzadziej, raz częściej, ale odnosiłam wrażenie, że to właśnie on był powodem jej niezadowolenia. Bo teraz byłam tego pewna: pierwszego wieczoru w Hogwarcie Cassiopeia rzeczywiście odczuwała jakieś negatywne emocje; teraz jedynie musiałam zrozumieć, co takiego działo się wówczas w jej głowie.

– No, ja idę – usłyszałam nagle głos Flitwicka. – Na twoim miejscu też bym wracał do biblioteki.

Kiwnęłam głową i wmusiłam w siebie swoje śniadanie, po czym wyszłam z sali. Po raz kolejny, jak sobie uświadomiłam podczas drogi, zaprzepaściłam swoją szansę na zadanie pytań, które mnie nurtowały od momentu przyjazdu tutaj. Kto jak kto, ale na pewno Flitwick doskonale znał tutejszą kadrę – i tę starszą, i tę młodszą. Powinnam go bardziej podpytać na temat nauczycieli i innych pracowników.

Kiedy dotarłam do biblioteki, odkryłam, że nie byłam pierwszą osobą, która tam weszła. Na całe szczęście nikt jeszcze nie potrzebował mojej pomocy: dwóch Puchonów wędrowało właśnie dość dziarskim, pewnym krokiem wzdłuż jednej z biblioteczek – nie ulegało wątpliwości, że doskonale wiedzieli, po co tu przyszli. I rzeczywiście, parę minut później podeszli do mojego biurka z dwiema książkami na temat standardowych zaklęć.

Te godziny przed południem zawsze były najgorsze – mało kto przychodził – albo, żeby być zupełnie szczerą, nie przychodził tak naprawdę nikt, bo większość uczniów w tym czasie miała zajęcia; ci zaś, którzy ich nie mieli, po prostu leniuchowali w swoich dormitoriach czy pokojach wspólnych, czemu trudno się dziwić. Ruch zaczynał się zazwyczaj już po lunchu. Na całe szczęście znalazłam już sposób na to, by się czymś zająć – w końcu to, że tu pracowałam, wcale nie oznaczało, że musiałam pracować cały czas. Mogłam zupełnie spokojnie czytać książki, sprawdzać rzeczy, które mnie interesowały – tak naprawdę, mogłam robić wszystko, na co miałam ochotę. I dopiero teraz zaczęłam odkrywać, jak cudowna trafiła mi się robota.

Najlepsze w tym wszystkim było to, że nikt mnie nie kontrolował. Wtedy, w szkole, zawsze słyszałam za sobą oddech i skrzypienie buta pani Pince – teraz sama byłam panią Pince. Nie musiałam się tłumaczyć, dlaczego chcę wypożyczyć akurat książkę na temat smoków czy klątw. Po prostu brałam ją do ręki i czytałam. Prawdę mówiąc, czułam się trochę jak buntownicza nastolatka, kiedy wchodziłam za drzwi działu ksiąg zakazanych i wybierałam księgi, na których do tej pory nie mogłam położyć palca.

Właśnie wysuwałam jedną z ksiąg z półki, kiedy usłyszałam coś, czego nie spodziewałam się usłyszeć – dźwięk zamykanych drzwi biblioteki. Zmarszczyłam czoło i chwyciwszy mocno księgę, ruszyłam w stronę głównego pomieszczenia biblioteki.

– Halo? – spytałam w nicość, bo kiedy stanęłam za biurkiem, nie byłam w stanie nikogo dostrzec. Może tylko mi się wydawało i w istocie ten dźwięk nie dochodził z biblioteki, a z jakiegoś innego miejsca? – Jest tu kto?

Cóż, wówczas mogło mi się wydawać, ale teraz z pewnością nie wyobraziłam sobie tego szurania i szybkich kroków. Jeśli ktoś chciał się wkraść do biblioteki, to robienie tego o godzinie dziesiątej rano było chyba najgorszym pomysłem. Nie dość, że ja tu byłam, to jeszcze nie było nikogo innego, kto mógłby odwrócić moją uwagę.

A jednak okazało się, że moje podejrzenia dalekie były od prawdy – nikt nie zamierzał się tu wkraść, wręcz przeciwnie, musiał wejść całkiem otwarcie, kiedy mnie nie było (no tak, pomyślałam, prawie klepiąc się w czoło, gdyby ktoś chciał się wkraść, nie zamykałby drzwi tak głośno) i po prostu poszedł poszukać książki, która go interesowała. Mój głos najwyraźniej tak go zdumiał, że jego droga powrotna do biurka stała się niezwykle nerwowa.

Tak czy inaczej parę sekund później stanęłam twarzą w twarz z kimś, kto z całą pewnością nie był uczniem. Co prawda niektórzy uczniowie ostatnich lat byli wyżsi ode mnie, lecz mężczyzna, który stał naprzeciw mnie, nie wyglądał ani trochę jak student – zapewne był mniej więcej w moim wieku, no, może odrobinę starszy. Wówczas mnie to uderzyło – to ten sam młody człowiek, który parę dni temu życzył mi miłego dnia – i którego przewróciła banda Ślizgonów na jednym z korytarzy. Nie wiedzieć czemu zarumieniłam się mocno.

– Ja tu tylko po książki – powiedział nieznajomy, spoglądając na mnie dość niepewnie (miałam jedynie nadzieję, że ja sama nie gapiłam się na niego zbyt głupio). – Myślałem, że już czynne. Dawno mnie tu nie było.

– Och, oczywiście, że czynne – odparłam zaraz i szybko odłożyłam swoją księgę na biurko.

– Spodziewałem się spotkać panią Pince – usłyszałam w odpowiedzi, kiedy tylko usiadłam na swoim krześle, szukając pieczątki.

– Pani Pince odeszła na emeryturę – wyjaśniłam. – Teraz ja tu pracuję.

– Cóż, to wiele wyjaśnia. Chociaż początkowo nie myślałem, że jesteś... jest pani...

– Panna – poprawiłam go zaraz – ale chyba nie ma potrzeby takich formalności?

Nieznajomy spojrzał na mnie, unosząc brwi, i zaczęłam się zastanawiać, czy nie pozwoliłam sobie na nazbyt wiele – podejrzewałam, ale tylko podejrzewałam, że tu uczył, ale nie wiedziałam tak naprawdę, kim jest. Profesor McGonagall nie mówiła mi nic na temat nowych zastępców dyrektora, ale może ten młody człowiek właśnie był jednym z nich a moja nagła reakcja była dla niego oburzająca?

– Masz rację – odpowiedział po chwili mężczyzna. – Po prostu zastanawiam się... nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni, ale jestem przekonany, że już się kiedyś spotkaliśmy. Być może chodziliśmy tu w jednym czasie.

– Niewykluczone – odparłam, przybijając pieczątkę na karcie księgi, którą mi podał. Uśmiechnęłam się, kiedy spostrzegłam, iż jest to dzieło na temat quidditcha; czyżby ten temat miał mnie prześladować przez cały dzień? – Zaczęłam Hogwart w dziewięćdziesiątym drugim.

--W takim razie na pewno – odparł wesoło nieznajomy, przysuwając sobie jedno z krzeseł przy stole bliżej biurka. Cóż, skoro zamierzał tu zostać, nie protestowałam, w końcu i tak nie miałam nic lepszego do roboty. – Chociaż przez bardzo krótki czas. Skończyłem szkołę w dziewięćdziesiątym czwartym.

A więc miałam rację – byliśmy w podobnym wieku, z tym, że on był niewiele starszy. Tak czy inaczej nadal nie potrafiłam sobie przypomnieć, skąd moglibyśmy się znać. Miałam tylko jakieś dziwne przeświadczenie, że łączyło go coś – no właśnie – z quidditchem. Tylko w jakim sensie? Zmrużyłam oczy.

– Nie pamiętasz mnie – zaśmiał się.

– Pamiętam! – odpowiedziałam tak, jakbym chciała się obronić przed niesłusznym oskarżeniem. – Znaczy... nie umiem sobie przypomnieć.

– To tak jak ja. Więc spokojnie – odparł nieznajomy. – Oliver Wood.

Wydałam z siebie jakiś dziwny, niezidentyfikowany odgłos i aż zrobiło mi się głupio. Poczułam, jak palą mnie policzki.

– Oliver Wood? Ten Oliver Wood? – spytałam cicho. – Ze Zjednoczonych z Puddlemere?

– Ten sam. – Oliver kiwnął głową. – Pech chciał, że doznałem kontuzji i zabronili mi grać. Więc jestem tutaj.

Nigdy nie byłam dobra w te klocki, więc mogłam tylko mieć nadzieję, że sposób, w jaki wyraziłam żal, nie był ani nazbyt wylewny, ani zbyt sztywny. W każdym razie mężczyzna uśmiechnął się i zapewnił mnie, że to nic takiego. Zamierzał wrócić do gry, kiedy tylko zdrowie mu na to pozwoli.

– A- ale – zająknęłam się – w takim razie co tu robisz?

Oliver wzruszył ramionami.

– Pani Hooch również odeszła – wyjaśnił, a ja nagle uświadomiłam sobie, czyjej jeszcze twarzy brakowało mi przy stole nauczycielskim podczas uczty powitalnej. – Stwierdziła, że czas na odpoczynek. I miała do tego prawo. Profesor McGonagall natychmiast do mnie napisała, czy nie byłbym w obecnej sytuacji zainteresowany tym stanowiskiem – no i... jestem tu.

– Profesor McGonagall jest cudownym człowiekiem – stwierdziłam, a Oliver roześmiał się.

– Nie zaprzeczę – odparł – ale nadal mi nie powiedziałaś, jak się nazywasz.

Błogosławiłam fakt, że mój rumieniec nie mógł podpalić książek, które nas otaczały. W ciągu tego jednego dnia zarumieniłam się chyba więcej razy niż w przeciągu całego swojego życia. Chyba powinnam zacząć to jakoś kontrolować.

– Nancy Riley – odrzekłam – i byłam w Ravenclawie.

– Właśnie! – wykrzyknął triumfalnie, po czym przyłożył rękę do ust, jak gdyby wystraszył się, że syknę na niego jak pani Pince. Uspokoiłam go jednak – nie było tu nikogo prócz nas; nikomu innemu nie mogliśmy przeszkodzić. – Ale nie grałaś w quidditcha, nie?

Natychmiast przypomniałam sobie swoje dość marne próby gry i zachichotałam, kręcąc przecząco głową.

– Na szczęście nie – odpowiedziałam. – Gdybym grała, nasza drużyna byłaby całkiem pogrzebana. Kiedyś się starałam, ale Davies miał rację. Zupełnie nie nadawałam się do tej gry – nie potrafię grać zespołowo.

– Tak. Tak, teraz sobie przypominam, byłem na tym teście – stąd muszę cię kojarzyć.

Wlepiłam w niego wzrok, czując, że ogarnia mnie przerażenie przemieszane ze wstydem. Oliver Wood, legenda quidditcha w Hogwarcie i jeden z lepszych członków Puddlemere United, widział moje beznadziejne próby gry w quidditcha.

– Cóż, w każdym razie od tamtego czasu nie ośmieliłam się więcej próbować.

– W takim razie zrobiłaś wielką głupotę – oznajmił Oliver. – Skoro miałaś problemy z grą zespołową, powinnaś tym bardziej trenować. To jest rzecz, którą da się wyćwiczyć. Jak latanie na miotle – a z miotłą, z tego, co pamiętam, radziłaś sobie całkiem przyzwoicie.

– Z lataniem nigdy nie miałam problemów – przyznałam – ale zamiast quidditcha zajęłam się czymś innym.

Nie wiem czemu, ale z jakiegoś względu trochę zrobiło mi się żal, że odpuściłam sobie quidditch tak szybko i łatwo. Wtedy wcale mnie to nie martwiło – w końcu było tyle innych cudownych zajęć, że skupianie się na jednej porażce byłoby głupotą. A jednak teraz, z perspektywy czasu, stwierdziłam, że może rzeczywiście popełniłam błąd. W końcu ktoś proponował mi treningi. Mogłabym poćwiczyć i ponownie się starać o przyjęcie do drużyny w następnym roku – albo dwa lata później.

– No – usłyszałam głos Olivera – to ja już pójdę. Chciałem jeszcze przeczytać tę książkę przed kolejnymi zajęciami.

Ujął w dłonie księgę, którą przed chwilą podbiłam, i wstał. Spojrzałam na niego, również wstając.

– Gdybyś chciała kiedyś wspólnie polatać, to wiesz, teraz nie obowiązują nas regulaminy uczniowskie. Możemy sobie na to pozwolić jakimś wieczorem. Mógłbym nawet zdobyć piłki. Wtedy nie pograłaś, ale kto wie, może teraz sprawi ci to więcej frajdy.

I uniósłszy dłoń w geście pożegnania, wyszedł. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro