Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Powrót

Zewsząd otoczył mnie gwar. Tak dobrze mi znany, cudowny gwar – oczywiście, wiedziałam, że po dłuższej chwili rozboli mnie od niego głowa, ale w tej chwili nie to się liczyło. To było niesamowite! Sama ledwie wierzyłam w to, co się działo dokoła mnie: a działo się wiele. Z jednej strony do Wielkiej Sali wchodzili nauczyciele (siedziałam na swoim miejscu od dłuższego czasu, chociaż trochę mnie nosiło – po prostu nie chciałam stracić ani sekundy z tego, co miało się wydarzyć), z drugiej dochodziły mnie odgłosy zbliżającego się tłumu uczniów – część z nich po raz pierwszy przekraczała progi Hogwartu. Ponad naszymi głowami unosiły się duchy, rozmawiające ze sobą dość głośno, by przekrzyczeć pozostałe odgłosy.

Zabawnie było oglądać Salę od tej strony. Może i nie siedziałam u samego szczytu stołu (prawdę mówiąc, byłam przedostatnią osobą przy stole – obok mnie siedział jeszcze tylko pan Filch, łypiący na mnie spode łba – chyba wolał poprzednie towarzystwo), ale nawet to nie zmieniało faktu, iż było to nowe i niezwykłe doświadczenie. Zwłaszcza że musiałam sobie odpuścić podróż Ekspresem Hogwart, by jeszcze przed ucztą spotkać się z panią dyrektor – takie zderzenie się z rzeczywistością, którą znałam z dzieciństwa, napełniało mnie trudną do wyjaśnienia radością. Radością, której nawet krzywiący się Filch nie był w stanie stłamsić.

Na moment oderwałam wzrok od wchodzących powoli uczniów i przeniosłam go na swoją prawą stronę. Z tej perspektywy nie widziałam dobrze całego stołu nauczycielskiego, ale mimo wszystko dostrzegałam znajome twarze. Oczywiście, nie wszystkie były znajome – no i nie wszystkie znajome były obecne. Hagrid wkrótce miał się zjawić wraz z pierwszoroczniakami, ale nie tylko jego brakowało; wszystko wskazywało na to, że nie wszyscy nauczyciele, którzy uczyli mnie za moich szkolnych lat, zdecydowali się na kontynuację swojej kariery w Hogwarcie.

Muszę przyznać, że był to pierwszy moment, w którym poczułam coś na kształt smutku – ale przecież nic nie pozostaje niezmienne aż do końca swoich dni. Nawet coś tak stałego, jak Hogwart (tak, tak – zdaję sobie sprawę z tego, że zapewne tylko mi Hogwart wydawał się niezmienny; albo też było to wrażenie każdego ucznia, który wracał tu jak do domu). A po tragicznym doświadczeniu wojny wiele musiało się zmienić. Tak czy inaczej dobrze było widzieć znajome twarze, mimo wszystko dość liczne wśród tu obecnych.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że będzie mi nieco brakowało spotkań z rówieśnikami – każdy potrzebował nieco towarzystwa, nawet ja. Och, to nie tak, że było to zabronione; zresztą mogłam się z nimi spotykać podczas posiłków czy po zakończonej pracy w pokoju nauczycielskim, ale jako bibliotekarka miałam wolne wówczas, gdy inni byli zajęci. Przeważnie. W każdym razie nie miałam co liczyć na przerwy między zajęciami, bo przecież właśnie wtedy bibliotekarka jest najbardziej potrzebna.

W tej też chwili zorientowałam się, że właściwie będę trochę tęsknić za panią Pince. W końcu dość sporo czasu spędziłam w jej towarzystwie, niejednokrotnie słuchając jej ostrych napomnień. Z drugiej jednak strony zdawałam sobie sprawę z tego, że przecież gdyby pani Pince nie odeszła na emeryturę, nigdy w życiu nie dostałabym tej pracy.

Właściwie to nie tak, że nie widziałam się z nią od czasów szkolnych – parę dni wcześniej spotkałyśmy się na kilka godzin, podczas których ona tłumaczyła mi, jak wygląda praca w bibliotece. Podczas tego szkolenia uświadomiłam sobie, że pomimo jej raczej oschłego zachowania pani Pince była po prostu niebywale kompetentna. Tak czy inaczej, o wiele łatwiej rozmawiało się z nią teraz, kiedy obie byłyśmy w pełni wyszkolonymi czarownicami, niż wtedy, kiedy jedna z nas stała wyraźnie niżej od drugiej.

Może właśnie dlatego, że spędziłam z nią trochę czasu sam na sam, teraz odnosiłam dziwne wrażenie, że wraz z panią Pince z Hogwartu odchodziło nieco magii. Albo trochę inaczej – magia zmieniała się. Tak jak zmieniała się magia związana z nauczycielami – przecież część z nich również odeszła.

Głos profesor McGonagall wyrwał mnie z zamyślenia. Mogłoby się wydawać, że teraz, kiedy była dyrektorką, powinna zlecić zadanie wprowadzania pierwszoroczniaków do Wielkiej Sali komu innemu; jednak albo tak jej się to podobało, albo tak obawiała się, że nikt nie będzie wystarczająco kompetentny, że do tej pory robiła to jak wówczas, gdy dyrektorem był jeszcze Dumbledore. Zresztą chyba nikt nie miał jej tego za złe; żaden z nauczycieli, którzy teraz siedzieli przy stole (a do których dołączył Hagrid) nie wydawał się zawiedziony, że to nie on stał teraz przy starej Tiarze Przydziału ze zwojem pergaminu w ręce.

Wychyliłam się nieco, by upewnić się, że profesor Flitwick nadal siedzi na swoim zwykłym miejscu. Od dni szkolnych bardzo go ceniłam i odnosiłam dziwne wrażenie, że gdyby go teraz zabrakło, trudno byłoby mi się na powrót zadomowić w Hogwarcie (zanotowałam też mentalnie, by upewnić się, kto ze starych profesorów nadal piastował swoją profesję – w tej chwili czułam się nieco jak ci pierwszoroczniacy). Niemniej profesor Flitwick nadal siedział tam, gdzie siedział za moich szkolnych lat. Uśmiechnęłam się do siebie i ponownie przeniosłam wzrok na tłumek zgromadzony przed stołem nauczycielskim.

Część nazwisk, które wyczytywała z listy profesor McGonagall, już obiła mi się o uszy – ich właściciele musieli być spokrewnieni z uczniami, którzy chodzili razem ze mną do szkoły, albo też z ludźmi, z którymi pracowałam w Ministerstwie. Wśród nich była na przykład córka mojego byłego przełożonego – wypatrywałam jej wśród pierwszoroczniaków.

– Gdyby Cassiopeia zachowywała się niepoprawnie, da mi pani znać, prawda, panno Riley? – mówił aż nazbyt spoufalonym tonem, a mnie przeszedł dreszcz – nie mogłam nie przypomnieć sobie, jak straciłam swoją pierwszą pracę.

W odpowiedzi uśmiechnęłam się tylko. Bibliotekarki nie są od tego, żeby donosić na uczniów – zresztą chyba nie chciałabym mieć biednej Cass na sumieniu, gdyby jej ojciec dowiedział się o jej potencjalnych wybrykach.

Zresztą Cassiopeia nie była skłonna do wybryków. Wywołana przez profesor McGonagall, podeszła do stołka, drżąc od stóp do głów. Wydawała się o wiele niższa i drobniejsza od pozostałych, ale to zapewne ze względu na to, że tak skuliła się w sobie. Wreszcie, niemal potykając się o własną szatę, wdrapała się na stołek i wcisnęła Tiarę mocno na głowę. Owszem, zdawałam sobie sprawę z tego, że pierwsze wrażenie może być mylne, tak czy inaczej przekonana byłam, że jeśli – albo raczej kiedy – przyjdzie mi poznać tę dziewczynkę bliżej, moje zdanie o niej niewiele się zmieni.

Dla wielu jest to niezrozumiałe, lecz mimo że należę do odludków, całkiem dobrze opanowałam rozszyfrowywanie ludzi. Nie mówię, że jestem nieomylna w tych sprawach, o nie, do ideału mi daleko, niemniej nierzadko – albo wręcz często – zdarza się, iż pierwsze wrażenie jest niezwykle trafne.

Miałam zatem nadzieję, że podobnie było w przypadku Cassiopei Prewett. Wolałam nie musieć żałować swojego postanowienia, że nie pisnę słówka na temat jej zachowania swojemu dawnemu przełożonemu.

– Hufflepuff! – wyrwał mnie z zamyślenia głos Tiary Przydziału. Dołączyłam do ogólnego aplauzu, przy wtórze którego Cassiopeia opuściła stołek i skierowała się ku stołowi Puchonów, teraz już w o wiele lepszym humorze. Odnosiłam jednak wrażenie, że dziewczynkę coś martwi, bo jej uśmiech był nieco wymuszony. Z drugiej strony byłam w stanie uwierzyć, że przecież zmęczenie i stres są w stanie wywołać podobny efekt. Kiedy już się przyzwyczai do Hogwartu i zasad w nim panujących, z pewnością będzie się uśmiechała znacznie szczerzej.

Wreszcie profesor McGonagall dotarła do końca listy (tylko nieznacznie dłuższej niż ta, którą odczytywała, gdy ja zaczynałam swoją naukę), pan Filch wstał od stołu, by wynieść stołek wraz z Tiarą, a pani dyrektor wygłosiła krótką mowę na rozpoczęcie roku. Miała ona niewiele wspólnego z owymi niekiedy niedorzecznymi wręcz przemowami profesora Dumbledore'a, ale może to i lepiej – jej głos brzmiał rzeczowo, co z pewnością przemawiało do wielu uczniów. Wątpiłam, by ktokolwiek mógł nie poczuć wobec niej szacunku.

– Przypominam, że wstęp do Zakazanego Lasu jest zabroniony – mówiła, kiedy ponownie zjawił się trochę zarumieniony pan Filch, dysząc lekko (czasami zdarzało mi się zapominać, jak jest podeszły w latach – a przecież musiał być już stareńki. Zdumiewające, że jeszcze chciało mu się tu pracować, mimo iż z pewnością mógłby sobie już pozwolić na emeryturę) – zaś u pana Filcha można przejrzeć listę zakazanych przedmiotów. W trzecim tygodniu września odbędą się testy do szkolnych drużyn quidditcha – podania można składać u opiekunów domów, zaś dokładniejsze daty zostaną podane w późniejszym terminie.

Uśmiechnęłam się lekko. Na trzecim roku starałam się dostać do drużyny. Mój pierwszy i jedyny test, na wspomnienie którego natychmiast się rumieniłam. Była to totalna porażka. To nie tak, że źle latałam – byłam całkiem dobra w te klocki, ale gra w quidditcha to nie tylko latanie na miotle.

Starałam się o pozycję ścigającego. Mimo paru napomnień Daviesa, żebym zaczęła grać zespołowo, trzymałam kafla kurczowo, starając się dotrzeć do pętli zupełnie sama. Nietrudno się domyślić, że chociaż parę goli udało mi się strzelić, większość takich akcji zakończyła się zupełnym fiaskiem. Zresztą Davies nie pozostawił mi złudzeń.

– Może kiedyś, Riley – powiedział mi wtedy – ale na tę chwilę absolutnie nie nadajesz się do gry. Przykro mi.

Mi z kolei nie było przykro. Wstyd – na pewno, ale nie przykro. Chociaż dostałam propozycję od jednego ze ścigających, którzy odnieśli większy sukces (zdaje się, był to Chambers), żeby trochę potrenować, koniec końców poddałam się po pierwszym treningu. Zajęłam się czymś zupełnie innym, chociaż, oczywiście, nigdy nie straciłam zainteresowania quidditchem. Wątpię, by ktokolwiek, kto kiedykolwiek zobaczył tę grę, mógł stracić nią zainteresowanie.

To wtedy właśnie odkryłam zupełnie inny klub, klub, który przez wielu był wręcz ignorowany – ale może to historia na inny moment.

– Nie zapomniałem – usłyszałam nagle i aż podskoczyłam na krześle. Odwróciłam głowę w kierunku, z którego dochodził ów chrapliwy głos.

– Słucham?

– Nie zapomniałem wszystkich twoich wybryków, Riley – odezwał się pan Filch. – Nadal będę cię miał na oku.

Przez moment byłam zupełnie skonsternowana, ale wreszcie roześmiałam się krótko. No tak, przypomniałam sobie, przecież Filch czuł miętę do pani Pince. Moja obecność tutaj musiała mu być bardzo nie na rękę, bo przecież pojawiłam się w miejscu najdroższej mu osoby. Z drugiej strony nie zmusiłam pani Pince do odejścia. Tak czy inaczej, nie będę ukrywać – zrobiło mi się go wówczas trochę żal.

– Taką mam nadzieję, panie Filch – odpowiedziałam, nakładając sobie spory kawałek ciasta z kremem (tak, niestety – od zawsze miałam wielką słabość do słodyczy). – Bez pana Hogwart nie mógłby być taki sam.

Najwyraźniej wzięłam go z zaskoczenia, bo w tej chwili wyglądał na porządnie zmieszanego – przez dłuższą chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Co – sarknął wreszcie – myślisz, że pomogą ci pochlebstwa?

– Ależ nie – odpowiedziałam natychmiast, kręcąc głową. – Mówię najprawdziwszą prawdę, panie Filch. Chociaż kłamstwem byłoby stwierdzić, że z lubością wspominam którykolwiek ze szlabanów, które od pana dostałam.

– Ha! – wykrzyknął Filch z nieukrywanym zadowoleniem. – I bardzo dobrze. Szlabanów nie należy wspominać z lubością. Mają wychowywać. Odstraszać. Zniechęcać.

– Zatem doskonale mnie pan zniechęcił, panie Filch. Naprawdę się cieszę, że nie mogę dostać kolejnego.

Dozorca chyba się zapomniał, bo pozwolił sobie na krótki rechot, jakbym właśnie powiedziała mu jakiś nie lada komplement. Z drugiej strony – czy ja wiem, czy rzeczywiście się zapomniał? Jego twarz złagodniała, ba, nawet pojawił się na niej bardzo nieznaczny uśmiech. Chyba po raz pierwszy widziałam pana Filcha uśmiechającego się bez złośliwej satsfakcji.

– Masz szczęście, że nigdy nie naniosłaś mi błocka, jak większość tych szczeniaków – powiedział dość opryskliwie. – Ile można to czyścić? Jakby Irytka było mało!

– Ale przyłapał mnie pan na wymykaniu się w środku nocy.

– Och, tak. Wiele razy. Wszystko mam w kartotekach – powiedział z lubością. Znowu się zaśmiałam.

– Nie kłamałam wtedy, gdy mówiłam, że robię to zupełnie legalnie – dodałam ze słodką miną niewiniątka.

Filch zmarszczył czoło i oskarżycielsko wycelował we mnie sękaty palec.

– Legalnie! Uczniowie nie mają prawa o tej porze wałęsać się po szkole – zawsze tak było i zawsze będzie.

Cóż więc – chyba przyjdzie mi jednak uchylić rąbka tajemnicy. Nie chciałam wspominać na temat swojego klubu, ale nie dałoby się zrozumieć całej tej sytuacji bez tego – bowiem na trzecim roku, tuż po owym nieudanym teście na ścigającego, odkryłam inną grupę, do której pasowałam bardziej niż do drużyny Krukonów. A mówię o Klubie Astronomicznym. Niecałe dwa lata później zostałam jego przewodniczącą.

Wielu nie wiedziało o jego istnieniu – zresztą ja sama przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy z jego obecności w Hogwarcie. A jednak był – cichy, spokojny, no i na moje nieszczęście – spotykający się w środku nocy. Chyba tylko ja miałam takie szczęście, że ilekroć wracałam do wieży Ravenclawu, napotykałam na swojej drodze Filcha.

– Klub naprawdę istniał. I chyba nadal istnieje – odrzekłam, wzruszając ramionami.

– Nie musieliście się spotykać o tak nieprzyzwoitej porze! – stwierdził Filch, a jego policzki ponownie pociemniały.

– Obiecuję, że już nie będę się tak późno wałęsać – zachichotałam.

– To... nie... pani nie jest już uczniem!

Kiedy później tego wieczora wracałam do swojego pokoju, uznałam, że chyba udało mi się Filcha nieco udobruchać. W każdym razie zasłużyłam sobie w jego oczach na „pani", a to już, zdaje się, nielichy sukces.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro