Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Pierwszy dzień

Mój pokój znajdował się na pierwszym piętrze, bardzo blisko biblioteki. Był to ładny, acz niewielki pokoik, który wciąż jeszcze nosił ślady użytkowania przez Irmę Pince – przede wszystkim w powietrzu nadal unosił się delikatny zapach jej ciężkich perfum. W każdym razie trudno byłoby o dogodniejsze miejsce do życia – nie dość, że sam pokój był naprawdę przytulny, to jeszcze jego lokalizacja pozwalała na bezproblemowe przemieszczanie się pomiędzy istotnymi dla mnie lokacjami.

Biorąc pod uwagę, że musiałam być na stanowisku wcześniej niż większość kadry, wstawałam jako jedna z pierwszych i udawałam się do niemalże opustoszałej Wielkiej Sali na śniadanie. Dzięki temu, że z pokoju miałam blisko do Wielkiej Sali i nie musiałam martwić się tymi nieszczęsnymi ruszającymi się schodami, mogłam pospać nieco dłużej, niźli z początku przypuszczałam.

To nie tak, że jestem jakimś wielkim śpiochem, wręcz przeciwnie, należę raczej do rannych ptaszków, ale nie czarujmy się – każdemu z nas zdarzyło się kiedyś zaspać. Tak więc i mnie się to zdarzyło, zaś Hogwart nie ułatwia sprawy; dlatego też moja obecna sytuacja nieco mnie uspokoiła: bo nawet jeżeli zdarzy mi się pospać trochę dłużej, nie będę musiała się tym zbytnio przejmować. Może ktoś nawet powie, „e tam, najwyżej dzieci poradzą sobie trochę dłużej bez bibliotekarki" (bo na szczęście tutejsza biblioteka nie jest zamykana na klucz, nie chronią jej też żadne zaklęcia), ale mimo wszystko wolałabym traktować swoje obowiązki serio.

Tak więc drugiego września obudziłam się wcześnie rano (nadal chyba napędzała mnie adrenalina – bo to przecież nowa praca! I to tu, w Hogwarcie!) i szybko przyszykowałam się do rozpoczęcia dnia. Z okna mojego pokoju widziałam błonia i majaczące w oddali słupki do gry w quidditcha. Uśmiechnęłam się lekko do siebie, po czym upewniwszy się, że szatę mam dobrze zapiętą, wyszłam na korytarz.

O tej porze korytarze były jeszcze opustoszałe – pamiętałam to jeszcze z czasów uczniowskich. I chyba w tym był ich urok: właściwie jedyną osobą, którą można było spotkać podczas swojej wędrówki, był jakiś duch (w najgorszych przypadkach Irytek, ale to, niestety, zdarzało się nader często. Tym razem jednak miałam niezłe szczęście, bo jego nie było nigdzie w pobliżu), zaś blade słońce poranka wpadało przez wysokie, witrażowe okna, tańcząc wesoło na podłodze pokrytej kobiercami.

W Wielkiej Sali było niewielu ludzi: pani dyrektor jeszcze nie przyszła, podobnie zresztą jak większość nauczycieli – spostrzegłam jedynie profesora Flitwicka i profesor Sinistrę. Prawdę mówiąc, była to dwójka moich ulubionych nauczycieli z czasów szkolnych. Zauważywszy mnie, profesor Flitwick aż podskoczył i uniósł dłoń, by do mnie pomachać. Odwzajemniłam gest, po czym przyspieszyłam kroku. Podczas tej krótkiej wędrówki policzyłam uczniów przy konkretnych stołach, co zresztą nie było trudne – Gryfonów było trzech, jeden Ślizgon, pięciu Puchonów i dwóch Krukonów. Cała reszta cieszyła się ostatnimi chwilami snu.

– Kopę lat! – pisnął profesor Flitwick, wskazując mi krzesło obok siebie (tylko podczas bardziej oficjalnych uroczystości mieliśmy wyznaczone miejsca – w dni takie jak ten mogliśmy, tak jak uczniowie, siadać, gdzie chcieliśmy). – A jednak jakby wczoraj zdawała pani owutemy z zaklęć.

Zaśmiałam się.

– Wolę sobie nie przypominać tamtego dnia – odpowiedziałam. – Chyba nigdy nie byłam tak spięta jak wtedy.

– Nonsens – odrzekł profesor Flitwick. – Wiedziałem, że sobie pani poradzi.

– Cóż, w takim razie bardzo mi miło, że pan był tego taki pewien. Ja nie byłam – roześmiałam się.

Doskonale pamiętałam tamten dzień; chyba do końca życia nie mogłabym go zapomnieć. Jako że początkowo planowałam zupełnie inną karierę (miałam nierealną ambicję zostania wynalazcą czarów), bardzo zależało mi na dobrych wynikach z zaklęć. Dlatego też skupiłam się tylko i wyłącznie na nich. Nie, nie, nie znaczy to, że zupełnie olałam resztę – po prostu do pozostałych egzaminów jedynie powtórzyłam naprędce przerobiony materiał. Zaklęcia wkuwałam. W pewnym momencie moi koledzy z klasy przekonani byli, że zwariowałam, bo nawet przez sen rzucałam zaklęcia. Kiedy przez przypadek wylewitowałam jedną z dziewcząt z łóżka, zaprowadzono mnie do skrzydła szpitalnego, gdzie pani Pomfrey zaaplikowała mi dawkę jednego ze swoich najsilniejszych eliksirów nasennych. Wypuszczono mnie dopiero w poranek poprzedzający egzamin. W związku z tym byłam przerażona, bo przez trzy dni nie mogłam powtarzać zaklęć tak, jak planowałam (tak, pani Pomfrey pilnowała, żebym tego nie próbowała – dla dobra własnego i innych). Tak więc odchodząc od zmysłów ze strachu przystąpiłam do egzaminu, który okazał się o wiele prostszy, niż mogłam przypuszczać. Dopiero później profesor Flitwick oznajmił mi, że nigdy nie sądził, iż ktokolwiek weźmie owutemy na tak poważnie, by doprowadzić się do tego stanu. Gdyby wiedział, że tak mi zależy, porozmawiałby ze mną na ten temat i dowiedziałabym się, że owutemy tak naprawdę niewiele różnią się od standardowych egzaminów końcoworocznych – myślał tylko, że po przejściu przez sumy będę tego świadoma. Bardzo mi było z tego względu wstyd – ale nie mogłam nie czuć dumy, kiedy po miesiącu przyleciała sowa z wynikami – a na kartce zobaczyłam cudowne, wyczekiwane W.

– Nie wątpiłem w pani dobre wyniki ani przez moment – powtórzył Flitwick jakby w zamyśleniu, kiwając głową – tak jak nie wątpiłem w to, że kiedyś jeszcze panią tu zobaczę, panno Riley. Chociaż sądziłem, że w trochę innej roli.

– Innej? – zdziwiłam się. – Ani przez moment nie rozważałam opcji zostania nauczycielką, panie profesorze. Nie zostałam stworzona do uczenia innych.

– Nie zgodzę się.

Trochę zdziwił mnie dźwięk głosu profesor Sinistry. Przez całą rozmowę, którą przeprowadziłam z profesorem Flitwickiem, ani razu się nie odezwała – do teraz. Chyba nie spodziewałam się nie tyle tego, że się nie odezwie, ale raczej tego, że nie zgodzi się z moją opinią na temat mnie samej.

To nie tak, że zupełnie mnie nie znała. Albo że znała mnie źle. Nie, nie, nic z tych rzeczy, w końcu uczyła mnie przez siedem lat, a po takim czasie siłą rzeczy poznaje się drugą osobę. Raczej chodzi mi o to, że nie podejrzewałam jej o bycie kimś, kto uważa, iż nadawałabym się na nauczyciela. Nie wiem, czy moje stwierdzenie ma jakikolwiek sens – w każdym razie tak właśnie czułam. Znała mnie przecież na tyle dobrze, że nie mogła uważać mnie za obdarzoną talentem pedagogicznym, wręcz przeciwnie.

– Pani profesor? – wydukałam wreszcie, a profesor Sinistra uśmiechnęła się trochę pobłażliwie.

– Przecież była pani przewodniczącą Klubu Astronomicznego, panno Riley – odparła. – Widziałam, jak sobie pani radzi. Jak najbardziej powinna pani zostać nauczycielką. Z pewnością ma pani do tego predyspozycje.

Ha! Ja – nauczycielką! Nie spodziewałam się usłyszeć czegoś podobnego. Zresztą czego miałabym uczyć? Nie było przedmiotu, w którym w istocie byłabym genialna. No, dobrze – zaklęcia – ale nie wyobrażam sobie takiego świrowania jak podczas owutemów, kiedy w grę wchodziło dobro uczniów. Poza tym – żeby zostać nauczycielką zaklęć, musiałabym wpierw poczekać na chwilę, w której profesor Flitwick zrezygnuje ze stanowiska, a to chyba byłby najczarniejszy dzień w dziejach Hogwartu.

Tak, znałam profesora Flitwicka chyba lepiej niż pozostałych nauczycieli. W szkole sporo czasu z nim spędzałam; to właśnie on był tym nauczycielem, któremu ufałam najbardziej. Dobrze mieć kogoś takiego, na kim można polegać, kto zawsze pomoże i doradzi. Ja miałam to szczęście, że tą osobą był właśnie opiekun mojego domu. Dlatego też uwielbiałam profesora Flitwicka pod każdym względem. I to chyba dlatego tak bardzo lubiłam zaklęcia – to on zaraził mnie tą pasją; zresztą sporo czasu spędziłam na uczeniu się ich pod jego przewodnictwem.

– No tak, byłam przewodniczącą, ale to nic nie zmienia – pokręciłam głową. – Nie nadaję się do takiej pracy. Raczej wydaje mi się, że praca bibliotekarki jest dla mnie stworzona. Bardzo się cieszę, że to właśnie ją otrzymałam, zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności.

Nie wiem, czemu się zarumieniłam. Sięgnęłam po tosta i wgryzłam się w niego tak, jakby zależało od tego moje życie.

– No, skoro tak pani sądzi, to chyba niewiele można zmienić. Dobrze, że pani się cieszy – stwierdził Flitwick, a ja spojrzałam na niego kątem oka.

– Nawet gdybym chciała zostać nauczycielką – powiedziałam niepewnie, chociaż doskonale wiedziałam, że moi rozmówcy nie naciskali na mnie, bym kontynuowała temat – nie mam pojęcia, czego mogłabym uczyć.

– Cóż, to zależy od pani, panno Riley – odparła spokojnym, pogodnym tonem profesor Sinistra. Nagle zrobiła dziwny ruch głową, jakby nagle wpadła na jakiś pomysł. – W sumie... skoro jesteśmy teraz koleżankami z pracy, nie widzę powodu, by się do siebie zwracać tak formalnie, czyż nie? Czy mogę do ciebie mówić po imieniu? Nancy?

Zdziwiła mnie ta zmiana tematu. Nie widziałam powodu, by się nie zgodzić, więc natychmiast przytaknęłam. Już dawno nikt mnie tak nie nazywał – oczywiście, poza moim tatą; zazwyczaj byłam panną Riley i wydawało mi się, że do końca tak zostanie. Tymczasem profesor Sinistra pozytywnie mnie zaskoczyła.

Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że tak naprawdę jej pytanie miało na celu coś zupełnie innego – dzięki czasowi przezeń kupionemu oboje z profesorem Flitwickiem mogli nieco się namyślić. W końcu to, co powiedziałam o zostaniu nauczycielem, nie było najprostszą sprawą. Z drugiej strony jeżeli ktokolwiek miałby mi coś poradzić na ten temat, to właśnie ta dwójka, przede wszystkim zaś mój były opiekun domu.

– W ostatnim czasie mieliśmy tu parę zmian kadrowych – przyznał Flitwick, zajmując się swoją herbatą. Podmuchał ją lekko, ostrożnie sprawdził jej temperaturę, a następnie wypił łyk z wyraźną przyjemnością. – Zresztą można to łatwo zauważyć. Trzeba nam było nowych nauczycieli, niewielu z nas pozostało. A chociaż zło zostało pokonane, wielu młodych, zdolnych ludzi nadal miało wątpliwości, czy wstąpić w szeregi nauczycieli. W końcu każdy wiedział, że profesor Dumbledore nigdy nie zatrudniał nikogo, kto nie zdobył wymaganego doświadczenia gdzie indziej. I chyba tak się utarło. Ludzie kończyli Hogwart z najlepszymi wynikami – i nie pojawiali się tu, gdy byli najbardziej potrzebni.

Rumieniec, który przed chwilą na szczęście znikł z mojej twarzy, teraz powrócił – miałam wrażenie, że profesor Flitwick ma na myśli między innymi mnie, ale jakoś nie potrafiłam zebrać się na przeprosiny. Nie, nie dlatego, że nie czułam się winna, w końcu rumieniec świadczył o czymś zgoła innym. Raczej dlatego, że trochę się obawiałam, że źle zrozumiałam jego zamiar – że nigdy nie mówił o mnie.

– Niektórzy, zwłaszcza ci pochodzący w zupełności z mugolskich rodzin, powrócili do swojego pierwotnego świata, a to wielka szkoda. Inni załapali posadki gdzie indziej, na przykład w Ministerstwie. I w ten sposób zostaliśmy pozbawieni napływu świeżej krwi. Dopiero po jakimś czasie pojawili się nowi chętni. Wcześniej zmuszeni byliśmy zapełniać braki emerytami – ci zaś wcale nie byli tacy chętni, po prostu przemawiała przez nich troska o dobro uczniów. Trudno się im dziwić.

Westchnął, a ja wpatrzyłam się w swojego niedojedzonego tosta.

– Był moment, w którym Filius zamierzał odejść – wyznała profesor Sinistra – ale zdecydował się tego nie robić właśnie z tego samego powodu. Nie było nikogo na jego posadę. Żadnego chętnego.

– Pan chciał odejść? – niemal wykrzyknęłam, zdruzgotana.

– Żaden tam pan, myślałem, że przeszliśmy na „ty" – zachichotał Flitwick (tak, z pewnością będę miała problemy z przyzwyczajeniem się do tej formy, pomyślałam). – Ale tak. Wydawało mi się, że pracowałem tu już wystarczająco długo. Jakby to rzec... wypaliłem się. Później jednak wróciła mi chęć do pracy, ale tak, był taki moment w moim życiu, że...

Wymienił z profesor Sinistrą znaczące spojrzenie, a ja nie mogłam tego nie zauważyć. Uniosłam lekko brwi.

– Właściwie to miałem zamiar wtedy pisać do ciebie – przyznał, dokańczając swoją herbatę. – Zamierzałem wysłać ci list, bo byłem pewien, że akurat ty przyjmiesz tę posadę. Teraz widzę, że mogłem się pomylić.

Zaśmiał się, a ja poczułam niemiłą sensację w żołądku. Nie, nie mogłabym odrzucić takiej oferty, ale przyjęłabym ją nie ze względu na pasję do nauczania, a ze względu na osobę Flitwicka. Czułabym się po prostu zobowiązana. I musiałam przyznać, że tak, było to szczęście, że nauczyciel zaklęć koniec końców nie zrezygnował.

– Nie wyobrażam sobie innego nauczyciela na tym stanowisku – powiedziałam szczerze, dopiero po chwili orientując się, że mogło to zabrzmieć niczym obrzydliwe pochlebstwo.

– Bardzo mi miło, Nancy. Tak czy inaczej, cieszę się, że nie popełniłem tego błędu – co nie znaczy, że nie uważam, że byłabyś dobrą nauczycielką. Nadal sądzę, że nadawałabyś się na nią. I może przyjdzie czas, kiedy zmienisz swoje zdanie.

Na tym zakończyliśmy temat. Poczułam jako taki zawód, bo naprawdę myślałam, że akurat Flitwick mógłby powiedzieć, na jakim dokładnie stanowisku by mnie widział (prócz nauczyciela zaklęć, oczywiście, bo co do tego nie miałam żadnych wątpliwości – nie mogłabym, nigdy przenigdy nie mogłabym go zastąpić), ale albo sam nie wiedział, albo też z jakiegoś względu nie chciał mi tego powiedzieć. Ja z kolei nie zamierzałam na niego naciskać – zwłaszcza że zaraz miałam zabrać się do pracy.

Pierwszy dzień pracy! Czy jest coś cudowniejszego niż to?

Skończywszy śniadanie, wstałam i życzyłam obojgu miłego dnia, po czym ruszyłam ku wyjściu z Wielkiej Sali.

Po drodze mijałam uczniów, tym razem już w znacznie większej liczbie zgromadzonych przy długich stołach – różnica była tak spora, że teraz nawet do głowy nie przyszłoby mi ich liczyć. Na oko najmniej było Puchonów, ale mogło to być tylko takie wrażenie, bo ci zbili się w ciasną grupkę, najwyraźniej nad czymś energicznie dyskutując.

– Nie! – mówił chłopiec, którego wczoraj wyłapałam w tłumie, kiedy odprowadzałam wzrokiem Cassiopeię Prewett (zresztą też siedzącą już przy stole, z tym że oddalona nieco od tej grupki). – Myślałem, że mamy już wszystko ugadane?

– Uspokój się – odrzekła wysoka, ciemnowłosa dziewczyna, odrzucając długie warkocze na plecy. – To, o czym mówisz, to była tylko propozycja. Nie myślisz chyba, że bawimy się w ustawki? Gramy fair.

– Ale to było granie fair! Umowa to umowa – obruszył się chłopiec, a ja już więcej nie dosłyszałam, bo nazbyt oddaliłam się od Puchonów. Zresztą nie zamierzałam ich podsłuchiwać. Co nie znaczy, że nie zastanawiało mnie, o czym tak zacięcie rozmawiali.

Wkrótce jednak temat ich rozmowy stał się niemal tak nieznaczący jak tost, którego przed chwilą zjadłam, bo w mojej głowie na powrót zapanowały myśli związane z pierwszym dniem pracy. Wyszłam z Wielkiej Sali i skręciłam w prawo, wybierając najkrótszą drogę do biblioteki. Przechodząc przez korytarz minęłam kogoś, barczystego mężczyznę o ciemnych oczach, kto życzył mi miłego dnia. Byłam tak zdumiona, że nie odpowiedziałam (musiałam się przyzwyczaić do nowej kadry Hogwartu – nie znałam tu całkiem sporej jej części), ale po chwili zajrzałam przez ramię. Mężczyzna właśnie skręcił ku drzwiom do Wielkiej Sali i nie mogłam lepiej przyjrzeć się jego twarzy, ale coś podszeptywało mi, że spotkaliśmy się już wcześniej. Tylko gdzie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro