Cassiopeia
Powiem zupełnie szczerze: pierwsze godziny były przepełnione pustką. Nie spodziewałam się niczego bardzo ekscytującego – dlatego zresztą wybrałam tę pracę – ale chyba nie oczekiwałam takiej ciszy. Z czasów szkolnych nie przypominałam sobie, żeby panowała w bibliotece aż taka pustka, nawet podczas pierwszego dnia nauki. Ale może była to jedynie moja wyobraźnia? Albo moja pamięć płatała mi figle? Tak czy inaczej próg biblioteki został przekroczony przez jedną tylko osobę, która wypożyczyła jakąś książkę potrzebną jej do wypracowania z historii magii – nie usiadła ani na moment, nie spytała o nic, po prostu weszła i wyszła.
W tenże sposób spędziłam to przedpołudnie na trochę bezcelowym zajęciu – odkurzanie było tu właściwie pozbawione sensu, bo wystarczyło jedynie machnąć różdżką i cały kurz znikał w niebycie, ale robienie tego na sposób mugolski pozwoliło mi po prostu czymś się zająć. Oczywiście, raz na jakiś czas spoglądałam z nadzieją ku drzwiom, jakby oczekując, że wejdzie tu ktoś poza tą trzecioklasistką, którą pożegnałam wcześniej, ale niestety, była to płonna nadzieja. Do przerwy na lunch nie pojawił się nikt.
Była to ta przerwa, na którą ja nie mogłam sobie pozwolić – albo raczej – którą ja odbywałam nieco później, bo to właśnie podczas tej przerwy byłam najbardziej potrzebna uczniom (albo raczej tak się zakładało). Później uczniowie udawali się do klas na zajęcia, ja zaś mogłam pójść do Wielkiej Sali na lunch. Nie żeby mi to bardzo przeszkadzało; niemniej po tak samotnym przedpołudniu nie uśmiechało mi się jedzenie w całkowicie pustej, gigantycznej sali. Z drugiej strony mogłam liczyć na to, że to właśnie teraz pojawi się moje towarzystwo.
I nie zawiodłam się. Cóż, może i liczyłam na to, że pojawi się nieco większa liczba uczniów, ale byłam zadowolona po tym, jak mogłam oderwać się od ścierania kurzu na całą godzinę. I muszę dodać, że było to zachwycające, gdy część z nich podchodziła do mnie, pytając o poradę. Wcześniej chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wiele satysfakcji może dawać rzecz tak prosta jak kierowanie ludzi do odpowiednich sekcji i regałów, podpowiadanie im, czego właściwie powinni szukać – i w jaki sposób.
W nastroju o wiele lepszym niż rano wchodziłam do biblioteki teraz udawałam się do Wielkiej Sali. Oczywiście była opustoszała, ale nie zamierzałam przecież zabawić długo. W tej chwili miałam tylko szybko zjeść lunch i wracać do pracy. Zresztą teraz jeszcze bardziej chciało mi się pracować, skoro już poznałam prawdziwy smak tej pracy i nie karmiłam się wyłącznie nadziejami i oczekiwaniami.
Gdy wróciłam spostrzegłam małą postać siedzącą przy jednym ze stołów. Kiedy podeszłam trochę bliżej, stwierdziłam, że znam tę osóbkę. Widziałam ją przecież poprzedniego dnia z Tiarą Przydziału na głowie – i dzisiaj rano przy stole Puchonów.
– Cassiopeia? – spytałam, nim przypomniałam sobie, że powinnam się do niej zwracać inaczej. – Panna Prewett?
Dziewczynka uniosła głowę; jasne warkoczyki omiotły jej buzię. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na to, jak jest drobniutka. To znaczy – poprzedniego wieczora również to zauważyłam, ale wówczas zrzuciłam to na karb jej przerażenia. Teraz jednak mogłam z całą pewnością stwierdzić, że dziewczynka po prostu jest niska i raczej chuda.
– Dzień dobry – pisnęła Cassiopeia, podrywając się z krzesła. Krzesło odchyliło się niebezpiecznie, aż wreszcie upadło. Blade policzki dziewczynki pokrył ciemny rumieniec, a ona sama zabrała się za dość niezręczne próby podniesienia mebla.
– Proszę to zostawić – powiedziała szybko, a kiedy dziewczynka się odsunęłam, sama postawiłam krzesło (wówczas nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że gdyby zobaczył mnie któryś z mniej przychylnych mi nauczycieli, z pewnością usłyszałabym coś na temat tego, że mogłam użyć do tego różdżki). – Nie musi pani wstawać, panno Prewett, kiedy pani mnie widzi.
– Och... – bąknęła Cassiopeia. – Cóż... wolno mi tu siedzieć, prawda?
– O ile nie masz teraz lekcji, jak najbardziej – odparłam z lekkim uśmiechem.
Policzki Cassiopei pokrył jeszcze ciemniejszy rumieniec; wydawać się mogło, że jej twarz zaraz stanie w płomieniach.
– Nie mam – odparła cicho, po czym wgramoliła się na krzesło. – Podobno za tydzień mają się o tej porze rozpoczynać lekcje latania na miotle, ale dzisiaj jeszcze ich nie ma. Dlatego postanowiłam zająć się pracą domową.
No tak, pomyślałam, kiedy ja się uczyłam, rzeczywiście latanie na miotle nie rozpoczynało się wraz z rokiem szkolnym – najpierw uczniowie mieli się oswoić z nowym miejscem, a dopiero potem przychodziły te, skądinąd najbardziej wyczekiwane, zajęcia.
– Latanie na miotle jest cudowne – zapewniłam ją, a ona jak gdyby nieco się rozluźniła. W każdym razie na jej buzi pojawił się uśmiech.
– Tak, wiem. Tata zawsze mi o tym opowiadał. Moi koledzy dostawali w dzieciństwie od swoich rodziców takie małe miotełki, ale ojciec nigdy nie chciał się na taką zgodzić. Uważa, że są bardzo niebezpieczne. „Pod okiem wykwalifikowanego nauczyciela będziesz bezpieczna," mówił. No i chyba ma rację.
Przez chwilę miałam wrażenie, że zesmutniała, ale musiało mi się tylko wydawać, bo kiedy ponownie na mnie spojrzała, uśmiechnęła się lekko.
– W każdym razie trochę się zdziwiłam, że panią tutaj zobaczyłam. Znaczy – dodała zaraz, rumieniąc się mocno – chodzi o to, że tata zawsze opowiadał mi o pani Pince. A pani w ogóle nie przypomina pani Pince z opowieści mojego taty.
Zaśmiałam się.
– Rzeczywiście, nie jestem panią Pince – zgodziłam się. – I chyba nawet nie próbowałabym nią być. Z różnych względów – dodałam trochę ciszej.
Cassiopeia pozwoliła sobie na nieśmiały chichot.
– W takim razie kim pani jest? – spytała.
– Nancy Riley – przedstawiłam się z uśmiechem. – Dzisiaj zaczęłam swoją pracę tutaj. Podobnie jak ty swoją naukę.
– No właśnie. – Cassiopeia ponownie jak gdyby skuliła się w sobie. – Pani wydaje się mnie znać, a ja nie mam pojęcia skąd. I mam takie wrażenie, że skoro pani mnie zna, to pewnie ja też powinnam panią znać.
Teraz, kiedy już pierwsze lody zostały przełamane, odniosłam zgoła inne wrażenie, jeśli szło o tę dziewczynkę: była wygadana. Ba, byłabym skłonna stwierdzić, że mogłaby być i gadułą, ale na to było zbyt wcześnie; wpierw musiałam ją poznać nieco lepiej. I nie miałam wątpliwości co do tego, że będę miała po temu okazję.
– Nie, raczej wątpię – odpowiedziałam, zajmując miejsce obok niej. – Usłyszałam, jak profesor McGonagall wyczytuje twoje imię z listy, wczoraj, podczas uczty. A tak się złożyło, że przez ostatnie miesiące pracowałam z twoim ojcem w Ministerstwie.
– Och! – Cassiopeia wydała z siebie zduszony okrzyk. – Rzeczywiście, słyszałam, jak mój tata opowiada coś o pracownicy, która się zwalnia, żeby pracować w szkole, ale nigdy, przenigdy nie pomyślałam, że może chodzić o panią.
Cóż, domyślałam się, dlaczego dziewczynka mogła się nie domyślać. Wątpiłam, by pan Prewett rzucał nazwiskami; rzadko kiedy to robił, kiedy kogoś obrażał. A obrażać potrafił całkiem nieźle – do tego stopnia, że rzeczywiście, kiedy kogoś opisał, można było mieć wrażenie, że mówi o kimś zupełnie innym. Umiałam sobie wyobrazić, że w domu tak mnie zwyzywał, że Cassiopeia oczekiwała prawdziwego potwora. Ja z kolei ideałem nigdy nie byłam, jak każdy zawsze miałam swoje wady – ale nie podejrzewałam, żeby ktokolwiek mógł mnie wziąć za jakieś monstrum. Co innego po wysłuchaniu słów pana Prewetta.
Pan Prewett nie był z natury złym człowiekiem. Niemniej był ambitny i nie rozumiał, dlaczego ktoś mógłby nie chcieć z nim pracować. A im dłużej się z nim pracowało, tym bardziej męczące stawało się przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu. Zresztą ja nie byłam ani pierwszą, ani jedyną z tych, którzy odeszli. Część po prostu przeniosła się do innego departamentu. Część zrezygnowała z pracy w Ministerstwie na rzecz pracy w jakimś innym zawodzie.
Bo wbrew obiegowej opinii w świecie magicznym naprawdę istnieje wiele zawodów – chociaż o tym rzadko się mówi. Ja sama przekonałam się, jak wiele jest możliwości, dopiero w okolicach piątego roku, tuż przed sumami, podczas konsultacji z Flitwickiem. Wpierw, oczywiście, przeczytałam chyba z miliard ulotek, które zniesiono nam do pokoju wspólnego, ale ulotki mają to do siebie, że zazwyczaj niewiele w nich prawdy. Bardziej ufałam temu, co usłyszałam z ust Flitwicka. I to właśnie wtedy miałam chyba z tysiąc pomysłów na temat tego, co będę robić po skończeniu szkoły. Ale do końca szkoły owe plany zmieniły mi się ze sto razy – i koniec końców zabrałam się za coś, czego nawet nie planowałam.
– Niezależnie od tego, co usłyszałaś od swojego ojca, mam nadzieję, że nie robię złego pierwszego wrażenia – zaśmiałam się, a Cassiopeia odpowiedziała mi tym samym.
– Nie, nie, absolutnie. Spodziewałam się czegoś... naprawdę gorszego. Wie pani, jaki bywa mój ojciec. Był zły, że zwalnia się pracownica, no i opowiadał takie rzeczy... naprawdę... chyba nawet nie powinnam o tym mówić.
Teraz ja się zarumieniłam. Mogłam sobie wyobrażać, co naopowiadał pan Prewett; w każdym razie pocieszało mnie nieco, że nie robiłam tragicznego pierwszego wrażenia. Że Cassiopeia nie wzięła mnie za tego potwora, którego stworzył w jej umyśle ojciec.
– Nie, pewnie nie – odpowiedziałam, po czym wstałam. – Chyba przeszkadzam ci w odrabianiu zajęć.
Cassiopeia wyglądała na nieco zdumioną, ale po chwili na jej twarzy pojawił się zupełnie inny wyraz – chyba właśnie przypomniała sobie, że jest w szkole, a ja jestem bibliotekarką. No i że przyszła tu, do biblioteki, żeby odrobić lekcje. Może niepotrzebnie wyrywałam ją z tej chwili spokoju, ale wiedziałam, że czas miał zwyczaj uciekać nazbyt szybko, a wolałam, żeby z mojej winy nie skończyła tego dnia bez odrobionego zadania.
Tak więc dziewczynka musiała się pogodzić z tą zmianą i nasza rozmowa zeszła na bardziej oficjalne tematy. Razem z nią poszłam poszukać odpowiedniej książki na temat najbardziej popularnych składników eliksirów, a następnie pokazałam jej, gdzie może znaleźć pozycje dotyczące zielarstwa.
Kiedy ponownie usiadła przy stole, wyciągając z torby kałamarz, pióro i pergamin, na powrót stała się tą małą, niepozorną dziewczynką, którą wczoraj widziałam w Wielkiej Sali. Przygryzłam wargę i obiecałam sobie, że dowiem się, dlaczego wyglądała na tak zmartwioną, kiedy została przypasowana do Hufflepuffu. A jeśli to też było jedynie winą mojej wyobraźni... cóż, tego też musiałam się dowiedzieć.
Za oknem zaczęło się już robić ciemno, kiedy Cassiopeia skończyła pisać swoje wypracowania. W międzyczasie przez bibliotekę przewinęło się jeszcze paru innych uczniów – część z nich pozdrowiła pannę Prewett po przyjacielsku, a ona uśmiechała się do nich szeroko, co nieco mnie uspokoiło. Przez chwilę bałam się bowiem, że będzie to jedna z tych dręczonych przez kolegów uczennic – nic jednak na to nie wskazywało. Po prostu potrzebowała nieco czasu, żeby się przyzwyczaić.
Już po ósmej, kiedy upewniłam się, że wszyscy uczniowie wyszli, sama opuściłam bibliotekę. Ta praca miała jedną cudowną cechę: tak naprawdę nie była wymagana moja obecność w tym miejscu przez cały czas otwarcia biblioteki. Niemniej odnosiłam wrażenie, że powinnam tu być, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś potrzebował mojej pomocy, dlatego też siedziałam tak długo, jak długo otwarta była biblioteka. Skoro zaś nikt nie zdawał się mnie potrzebować i wszyscy, którzy zamarudzili tu do ósmej posłusznie wyszli z naręczami ksiąg, ja sama skierowałam swoje kroki ponownie do Wielkiej Sali.
Ta znowuż wydała mi się pusta, ale cóż się dziwić – większość szła na kolację w okolicach godziny szóstej. Teraz prócz paru Gryfonów nie było tu nikogo.
Muszę przyznać zupełnie szczerze, że mimo iż wydawało mi się wcześniej, że niewiele zrobiłam tego dnia, kiedy usiadłam przy stole, zdałam sobie sprawę, że byłam po prostu zmęczona. Zmęczona, ale i zadowolona. Coś mi podpowiadało, że z tej pracy nie zrezygnuję tak łatwo, jak ze swojego stołka w Ministerstwie.
No, oczywiście, wielu – podobnie zresztą jak sam pan Prewett – stwierdzi, że praca w szkole ma się nijak do pracy w Ministerstwie, która z założenia jest dość prestiżowa (o ile, jak to już wielokrotnie słyszałam, nie jest to praca wyłącznie w służbach porządkowych), ale ja byłam przeciwnego zdania. Może i prestiż był większy w Ministerstwie, ale o satysfakcji nie można było tego powiedzieć. Cóż, z pewnością wielu lubiło pracę w Ministerstwie Magii – dla mnie jednak była ona wypalająca. Stresująca. Wypełniała pewnym rodzajem niemocy, czegoś na kształt wrażenia, że nic nie da się zmienić. Może było to wyłącznie moje wrażenie – dlatego jednak zmieniłam tę „bardziej prestiżową" pracę na pracę, której – wedle pana Prewetta – można było się powstydzić.
Prawie przysnęłam nad swoim talerzem. No, może nie przysnęłam, po prostu tak się zatopiłam w myślach, że zapomniałam o jedzeniu i o wszystkim, co było dokoła mnie. Kiedy skończyłam swoją kolację, w sali nie było już nikogo, nawet tych paru Gryfonów. Co, oczywiście, nie oznaczało, że korytarze były puste. Przez część z nich nadal przechodzili – albo raczej przebiegali – uczniowie, śmiejąc się i krzycząc.
W pewnej chwili kilku chyba drugoroczniaków (zapewne zorientowawszy się, która godzina) ruszyło pędem w kierunku schodów do lochów. Ach, pomyślałam sobie z dziwną czułością, Ślizgoni. Ale ta czułość przeszła mi w chwili, w której ci sami uczniowie na kogoś wpadli. Co prawda jeden z nich wymamrotał jakieś przeprosiny, ale to nie zmieniało faktu, że młody mężczyzna upadł na kamienną posadzkę, a jego rzeczy rozsypały się dookoła. Natychmiast ruszyłam w jego kierunku, żeby mu pomóc, ale był zaskakująco zwinny. Nim się zorientowałam, wszystko wpakował do swojej torby i żwawym krokiem ruszył ku kolejnemu korytarzowi.
Może sprawę bym zignorowała i zapomniała o wszystkim, gdyby nie to, że po kolejnych paru krokach zauważyłam leżące na ziemi pióro. I to nie byle jakie pióro, które mogło należeć do ucznia – spore, ładne pawie pióro, które z pewnością umknęło uwadze owego młodego mężczyzny (tak, tak, powinnam lepiej poznać kadrę Hogwartu – obiecałam sobie, że zrobię to przy kolejnej nadarzającej się okazji), który przed chwilą zniknął w jednym z korytarzy. Podniosłam je zatem i nawet pobiegłam w kierunku, w którym szedł ów nieznajomy, ale po kilku zakrętach zupełnie się pogubiłam. Włożyłam zatem pióro do torby i wróciłam do pokoju. Oddam mu je, kiedy tylko się znowu spotkamy.
Dopiero kiedy kładłam się spać, uświadomiłam sobie, iż ten młody człowiek, którego przewrócili uczniowie, wyglądał zaskakująco podobnie do tego, który z rana życzył mi dobrego dnia. I ponownie uderzyło mnie wrażenie, że chyba gdzieś już się spotkaliśmy. Zamknęłam oczy, skupiając się na jego twarzy.
Kiedy ma się natłok myśli, trudno jest zasnąć. A jednak mi się to udało – przypuszczam, że taka jest natura rzeczy: kiedy człowiek chciałby nie zasypiać, natychmiast zaśnie. Kiedy z kolei chciałby zasnąć, nie uda mu się, choćby robił, co w jego mocy. Dlatego też ja byłam na straconej pozycji. W każdym razie uświadomiłam sobie, że zasnęłam, dopiero rano, kiedy obudziło mnie wpadające do pokoju słoneczne światło.
Wątpiłam w to, bym miała nieznajomego spotkać z rana na śniadaniu – i, niestety, tym razem się nie myliłam. Wielka Sala była równie pusta jak poprzedniego dnia: prócz paru nauczycieli, wśród których nie było tego młodego człowieka, i kilkunastu uczniów, nie było nikogo. Cóż, taka dola bibliotekarki, pomyślałam sobie. Jeżeli zamierzałam dotrzymać danego sobie słowa, że będę dostępna dla uczniów przez cały czas otwarcia biblioteki, raczej marne były moje szanse na to, że spotkam całe grono nauczycielskie podczas któregoś z posiłków. Musiałam zatem albo naruszyć tę obietnicę, albo znaleźć inny sposób na odkrycie, kim był ten człowiek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro