Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

☾ 37.

Joelle

Obserwowałam Jacka zupełnie przerażona. Nie wiedziałam, czego jeszcze mogę się po nim spodziewać, bo doświadczyłam chyba większości złych rzeczy, jakie tylko mogą spotkać ludzkość, wiecie? Bił mnie, szarpał za włosy, dotykał i wiele, wiele innych rzeczy, o których nie chciałam wspominać, bo nadal mnie to wszystko bolało i boli. Miałam dość, chciałam, aby to wszystko się skończyło oraz żeby Luke się tu pojawił i mnie zabrał. Chciałam mieć to wszystko za sobą i znaleźć się w ciepłym łóżku, które wynagrodzi mi wszelkie cierpienia. 

- Dlaczego on nie przychodzi?! Czemu nadal go nie ma?! - wrzasnął starszy Hemmings, wyrzucając dłonie w powietrze. Popadł w jakieś szaleństwo, może nawet obsesję, która dotyczyła Luke'a. Jeśli nie zadawał mi żadnej krzywdy, to mówił sam do siebie, albo pytał, gdzie jest jego brat. Zaczęłam się go bać bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo na pewno nie wszystko było z nim dobrze pod względem psychicznym i wydawało mi się, że każdy dzień zwłoki popychał go dalej w ten amok. Zachowywał się, jakby błądził w naprawdę gęstej mgle i nie szukał z niej wyjścia. 

- Nie wiem. - przełknęłam ślinę, rozcierając sobie nadgarstki. Były tak bardzo poranione, że to nie było do opisania. Miałam tam pełno siniaków i zadrapań, a Jack nadal - chyba nawet z premedytacją - ranił tamto miejsce. Spojrzałam na niego przerażona, czekając na napad furii. Nie miałam pojęcia, czemu odpowiadałam mu na te wszystkie pytania, jak skończona idiotka, czekając później na napad szału z jego strony. 

- Jak to nie wiesz? Przecież cię kocha! Przyjdzie tu po ciebie, prawda? - zaczął, mówiąc jak w jakimś transie.

- Co chcesz mu zrobić? - zapytałam, odchylając się na tyle, na ile pozwalało mi krzesło. Nadal na nim siedziałam, nie licząc tych kilka razy, kiedy mnie kopał na tyle mocno, że spadałam na któryś bok, czy plecy na podłogę. Nie czułam już praktycznie nóg, a opuchnięcia, jakie zauważyłam na miejscach związania były niewiarygodnie duże i było mi coraz ciężej. Do tego kark odpadał mi od spania w takiej pozycji. Nie przesypiałam oczywiście żadnej nocy, którą tu spędziłam w całości, bo po prostu się bałam i się budziłam, ale jednak organizm domagał się snu i gdy Jack był w miarę spokojny, albo wychodził, ucinałam sobie drzemki, pozwalając głowie opaść na klatkę piersiową. 

- Co chce mu zrobić? - zapytał z demonicznym uśmiechem. - Dużo złych rzeczy. Ale najbardziej chce go zabić. - dodał, a potem zaśmiał się tak głośno, że aż zaczęły boleć mnie uszy i znów byłam bliska płaczu. Wykańczał mnie nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. I to było w tym wszystkim najgorsze, wiecie? Bo do bólu mogłam się przyzwyczaić, ale słysząc to wszystko, te wszystkie złe i potworne rzeczy miałam dość. Chciałam zniknąć, a najlepiej ogłuchnąć, aby nie dać mu tej satysfakcji, że mnie krzywdzi od wewnątrz. Tak bardzo się bałam o Luke'a, ale chciałam, aby zrobić coś, dzięki czemu będę wolna. 

- Tylko dlatego, że zniszczył ci związek? A może dlatego, że zdałeś sobie sprawę, że tak naprawdę nie jesteś zdolny, aby kochać drugą osobę? Nie zważając na to, czy to członek waszej rodziny, czy ktoś, z kim planujesz przyszłość. - przyznałam w końcu, próbując na niego spojrzeć, ale zbyt bardzo się bałam. To nie był ten sam człowiek i zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem już wtedy w Nowym Yorku nie podawał się za tego spokojnego i wyluzowanego człowieka, 

- Zniszczył związek? Tylko związek?! - podszedł do mnie, warcząc to wszystko. Zachowywał się, jak rozwścieczona żmija, na którą ktoś nadepnął. Brakowało tylko tego, aby zaczął tu pluć jadem. - On zniszczył mi całe życie! Zrozum to, do chuja! - rzucił tuż przy mojej twarzy i wtedy znowu coś we mnie pękło. Zaczęłam płakać, a on uśmiechnął się ze satysfakcją i złapał moją twarz w swoją rękę. - Nie rycz!

- To przestań się po mnie drzeć! - krzyknęłam, próbując się jakoś od niego odsunąć, przesuwając krzesło, ale skończyło się na niczym. Zacisnął swoje dłonie na nałokietnikach i nie mogłam się ruszyć, bo byłam zbyt słaba. 

- To przestań zachowywać się, jak skończona idiotka! - oburzył się jeszcze bardziej, a jego oczy zapłonęły gniewem, że myślałam, iż serce wyskoczy mi przez gardło prosto na jego ręce. Miałam już tego naprawdę dość. Chciałam, aby to wszystko się skończyło. Bez względu na to, czy przeżyje, czy nie. 

- Nie zachowuje się! Po prostu się ciebie boje, skurwielu! - splunęłam mu na twarz, dając tym sobie ostatnią deskę ratunku, ale podziałało to tylko, jak płachta na byka. Spoliczkował mnie parę razy i pociągnął za włosy do tego stopnia, że prawie je wyrwał, słuchając jak płacze i błagam go, aby przestał. - Zostaw mnie! 

- Uważaj, jak postępujesz. Wszystko działa na twoją niekorzyść i naprawdę możesz nie wyjść stąd żywa, o ile wyjdziesz. - zaśmiał się, gdy furia już minęła i na pozór znowu był spokojny. Na pozór. 

- Wolę umrzeć niż żyć z twoją fałszywą mordą przed oczami. - rzuciłam z premedytacją. Było mi już wszystko jedno. 

- Proszę bardzo. - wyjął pistolet zza paska od spodni, mierząc mi prosto w serce, ale wtedy usłyszeliśmy pełno strzałów zza drzwi. Wiedziałam już, że ratunek przybył, ale zaczęłam prosić w myślach, aby był ostrożny i nie kierował się brawurą. Zaczęłam krzyczeć, że znajduje się właśnie w tym pomieszczeniu, ale Jack przyłożył mi pistolet do czoła i kazał się zamknąć, bo inaczej serio mnie zastrzeli. Przełknęłam tylko głośno ślinę, wiedząc, że raczej będzie do tego zdolny i wzięłam oddech, aby się uspokoić. Wiedziałam, że już będzie dobrze, ale nadal się bałam. A zwłaszcza tego, że Luke'owi coś się stanie. 

Pomimo tego, że prawie ogłuchłam przez krzyki Jacka, to usłyszałam, jak ktoś coś mówi. Byli bardzo blisko drzwi, prawdopodobnie dwie osoby, ale nie umiałam już powiedzieć, czy głos był męski, albo damski. Byłam taka bezradna i miałam nadzieje, że przyjdą sprawdzić, co się tutaj znajduję. Nie chciałam, aby coś pominęli, bo wyjdzie to tylko na moją nie korzyść. Ktoś chodził nad nami, przez co znów chciałam krzyknąć, ale chłód lufy na czole utwierdzał mnie tylko w tym, jak bardzo jestem zależna od tego skończonego idioty, który definitywnie jest chory psychicznie. 

- Jack, daj już spokój, wpuść mnie. Proszę. - zaczęłam cicho, prawie krztusząc się łzami, bo dalej płakałam. Tym razem poprosiłam, bo miałam nadzieje, że to coś zdziała. 

- Nie. - rzucił nawet się nie zastanawiając. 

- To przynajmniej opuść ten pistolet. - powiedziałam, czując jak drży mu ręka. Bałam się, że jednak naciśnie ten pieprzony spust i skończę z kulką w głowie, wtedy kiedy ratunek jest już tak blisko. 

- Bo? - bawił się ze mną w tą grę słowną, czerpiąc satysfakcję z tego, że tak bardzo się tego wszystkiego boje. Chciał mnie doprowadzić na skraj wytrzymałości, abym również nie miała równo pod sufitem, ale ja nadal się opierałam.

- Bo się boję. 

- Nie obchodzi mnie to.

- To niech lepiej zacznie. - warknął, pojawiając się w końcu w pomieszczeniu. Usłyszałam także, jak z zewnątrz Michael krzyczał, że mnie znaleźli. Ale za nim zdążyłam się nacieszyć jego widokiem usłyszałam, jak pociąga za spust, a Jack odskakuje na bok. A potem czułam już tylko chłód i wszystko wydawało się zachodzić mgłą. Ktoś wołał moje imię, chyba się bili, ale ja czułam się zbyt zmęczona i bezsilna, aby na to reagować, wiecie? Czułam w końcu tą ulgę, której tak bardzo pragnęłam. 

~*~

trzy rozdziały do końca, czyli wychodzi na to, że we wtorek kończymy beauty and the beast nananana

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro