[03] you're the perfect distraction
Yeah, I've been lying
Fantasizing that I had it all
I wanna give you more
Than just the person that I was
* * *
Steve zerknął uważnie na swoją specjalność. Łosoś w sosie cytrynowym z pieczonymi brokułami. Sam uwielbiał tę rybę, może dlatego stała się jego daniem popisowym. Generalnie Rogersa uważano za bardzo dobrego w swoim fachu, w każdą potrawę wkładał serce oraz odpowiednią ilość ziół, jednak łosoś w restauracji, w której pracował, cieszył się największym powodzeniem.
Wydawał tego dnia ostatni talerz z pięknie wyglądającym jedzeniem, obserwując robotę innych. Wszyscy powoli kończyli, w zasadzie Rogers już to uczynił, więc z ostatnim daniem zdjął fartuch i powiesił go na specjalnym wieszaku do tego przeznaczonym. Normalnie zostałby dłużej, ale spieszył się do dentysty. W porównaniu do Clinta panicznie nie bał się usiąść na fotelu stomatologicznym.
Wizyta nie okazała się koszmarnym snem. Dokuczały mu zęby mądrości, które Rogers postanowił wyrwać, więc za dwa tygodnie musiał przyjść do gabinetu ponownie. Wrócił do mieszkania na Brooklynie swoim nissanem, a gdy tylko do niego wszedł, rozparł się na beżowej kanapie.
Uwielbiał te momenty, nie musząc o niczym myśleć, z nikim rozmawiać, do nikogo się uśmiechać i jakkolwiek starać. To była jego chwila, tylko dla niego, w której wyciszał umysł, filtrował wydarzenia dnia, odrzucając te kompletnie nie mające wpływu na jego życie. Na przykład kłótnia z taksówkarzem, który źle zaparkował. Jaki był sens zamartwiania się tak nieistotną kwestią, skoro istniały naprawdę ważne?
Między innymi zakochanie w Tonym Starku. Steve w życiu podjął wiele złych i głupich decyzji, zawsze próbując je ograniczyć do minimum, jednak ta nieodwzajemniona miłość zdecydowanie okazywała się największym błędem. Wzdychał do mężczyzny od tylu lat, a wiedziała jedynie Natasha, co świadczyło wyłącznie o tym, że nadawał się na aktora. Może powinien iść na casting, wzięto by go do filmu na podstawie książki brata? Na tę idiotyczną wizję Rogers zaśmiał się sam do siebie i przetarł czoło wierzchem dłoni. Westchnął, patrząc na jasną okładkę, leżącą na szklanym stoliku; leżącą tak, jakby z niego drwiła. Dokładnie jak jej autor.
Po jakichś piętnastu minutach odłączenia od świata rzeczywistego, Steve przygotował sobie posiłek, a raczej podgrzał to, co upichcił poprzedniego dnia. Ryż z kurczakiem i warzywami nie należał do najoryginalniejszych dań, lecz na pewno do pożywnych oraz zdrowych. Jadł, wpatrując się w niezwykle powoli szarzejące niebo. Wiosna w Nowym Jorku rozkwitła w pełni, pozostawało czekać na ciepłe lato.
W jego codziennej rutynie nie mogło zabraknąć siłowni. Spędził tam półtorej godziny w towarzystwie Sama Wilsona, z którym od jakiegoś czasu się kumplował. I który leczył jego zęby.
Po wszystkim, dość niezdrowo, udali się na piwo. Rozmawiali o pracy oraz kłopotach sercowych Wilsona, który wyrzucił z domu zdradzającą dziewczynę, nadal za nią tęskniąc. Złota rada Steve'a brzmiała, że powinien jak najszybciej zapomnieć o podłej kobiecie, rozwijając hobby bądź skupiając się na pracy, gdyż postąpił słusznie.
Tak jakby to było proste. Nikt tak dobrze tego nie wiedział jak szatyn – że nie dało się ot tak zapomnieć, niezależnie od podjętych kroków. Chyba że nie kochało się naprawdę.
Mógł całą noc opowiadać Samowi o tym, jak sam tkwił w nieszczęśliwym uczuciu od nastu lat, lamentując, że nigdy nawet nie łudził się, iż dostanie jakąkolwiek szansę. Że obiekt jego westchnień nigdy, przenigdy nie ujrzy w nim potencjalnego partnera i nie odwzajemni uczucia. Że jego miłość to facet, a jakby tego było mało – połączenie alkoholika z ciętym prawnikiem. Czasem, kiedy Rogers dumał nad stanem swoich uczuć, dochodził do wniosku, że jego przypadek nadawałby się na jakiś tani romans, tyle że tam finał zakończyłby się szczęśliwie. Może powinien podrzucić pomysł bratu?
Po trzech piwach wzięli taksówkę na pół, gdyż mieszkali niedaleko siebie. Samochód podwiózł Wilsona pod mieszkanie, a Steve zdecydował, że urządzi sobie spacer. Na lekkim rauszu wpatrzony w noc, wyobrażał sobie, że idzie z Tonym, opowiadając sobie wzajemnie o minionym dniu.
Steve ogarniała żałość. Jeszcze żeby chodziło o samą durną miłość do drugiego mężczyzny, to może łatwiej byłoby mu wstawać rano z łóżka, udając, że nic do nikogo nie czuł. Jednak los okazywał się dość okrutny nawet dla niego, z tym że nie mógł się z nikim podzielić tym bólem. Przyjaciele znienawidziliby go.
Tony Stark by znienawidził. Ta myśl kuła zarówno jego serce, jak i umysł.
Kucharz rzadko to robił, lecz gdy dotarł bezpiecznie do swojego mieszkania, otworzył tequilę, by poprawić działanie piwa. Czasem, kiedy przytłaczały go jego własne rozmyślania oraz ponure wnioski, musiał się zresetować, odpłynąć. Zapomnieć o wstawieniu prania czy przygotowaniu śniadania, nie kłaść się o dwudziestej trzeciej, tylko przed czwartą, by nieco zmęczonym iść do pracy, a tam podwójnie się wysilać w celu zapełnienia głowy zadaniami, jakie musiał w danej chwili wykonać.
Rogers nie był ani abstynentem, ani tym bardziej świętym, za jakiego go brano. Nie wiedział dlaczego taki schemat jego osoby się utarł. Żył zgodnie z własnymi zasadami, traktując innych tak, jak sam chciałby, by go traktować. Za idiotę również się nie uważał, doskonale zdawał sobie sprawę – zresztą również tego doświadczył – że nawet jeśli on starał się zachować w porządku, nie oznaczało, że każdy tak postępował. Mógł wydawać się złotym chłopcem, ale świetnie rozumiał, że świat bywał prawdziwym gównem.
Chociażby przez to, co spotkało jego przyjaciół. Gdyby istniała możliwość zamiany miejscami, nawet by się nie zastanawiał, po prostu by to zrobił. Zasługiwali na wszystko, co najlepsze, znał całą piątkę wystarczająco długo, by nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. Nawet złośliwy, sarkastyczny, łatwo denerwujący się Stark z ewidentnym problemem alkoholowym. Gdyby Steve potrafił uchylić mu nieba, czułby się fantastycznie. A gdyby potrafił cofnąć czas, to byłby nieszczęśliwym człowiekiem na świecie, uleczonym z problematycznego zasypiania - nocami przestałyby go gonić demony przeszłości.
W połowie tequili Steve radośnie uznał, że najwyższa pora poczytać przed snem. Sięgnął więc po tę książkę w jasnej okładce o jakże pięknym tytule Zimowa Przejażdżka. Tak, bardzo zimowa, ale niekoniecznie przejażdżka.
Do tej pory Rogers głowił się, jak Bucky mógł to zrobić. Jemu. Im. Im obu.
Czytał jakąś środkową stronę debiutanckiej powieści Barnesa. Mimo że literki rozmazywały się i widział podwójnie, twardo odczytywał słowo za słowem. Akurat znalazł się w momencie, gdy główny bohater jechał ze swoim bratem oblodzoną drogą, wpadli w poślizg, powodując wypadek. W którym zginęły dwie osoby. James posiadał talent, więc opis był piękny, szczegółowy, dość brutalny, jednak nie dlatego Steve popłakał się jak małe dziecko.
Zbyt wiele sobie przypominał. Wspomnienia mimo tylu lat nadal pozostawały uparcie jaskrawe oraz żywe, mimo że szatyn wykopał im już miliony grobów. Cmentarzysko wspomnień nawiedzało go niemal w każdym śnie, może dlatego borykał się z sennym problemem mimo tabletek czy psychologów. Nikt nie wiedział, nawet Romanoff, że rok temu do jednego chodził. Bezskutecznie.
Zanim skontrolował swoje pijackie odruchy, trzymał już w ręku komórkę. Wybrał konkretny numer, pod który na trzeźwo nigdy by nie zadzwonił, nawet na łożu śmierci. Niemniej rozochocony alkoholem, rozbudzony do granic możliwości strasznymi wspomnieniami, musiał po raz kolejny dać do zrozumienia Jamesowi, że to, co uczynił i w jaki sposób odniósł sukces, było naprawdę nie fair.
Oczywiście Barnes nie odebrał. Ani za pierwszym, ani za drugim, ani za siódmym razem. Niby dlaczego miałby postąpić inaczej? Ich relacje od kilkunastu lat były napięte jak postronki. Żaden z nich nie zamierzał tego zmieniać. Może Rogers porozmawiałby, ale gdy ujrzał wydaną książkę, a potem przeczytał jej treść, uznał, że młodszy brat nie istniał. Nigdy nie wyjaśnił tego przyjaciołom. Musieli przyjąć do wiadomości, że Bucky to temat tabu. Przeszkadzało im, że nie wiedzieli dlaczego, lecz swoją wiedzę na ten temat uważali za znacznie mniej ważną niż odczucia Rogersa.
Boże, jak Steve kochał tych ludzi.
A najbardziej Starka. Nawet nie wiedział dlaczego.
Czerwone oczy oraz nos świadczyły o tym, że przed chwilą płakał, ale gorzki śmiech świadczył o czymś innym. Może powinien wykręcić numer do prawnika, a nie do Bucky'ego? I wyznać mu uczucie, które skrywał od lat, które go wypełniało; które tak lubił, jednocześnie się go cholernie wstydząc.
Przecież nie każdy to Nat - nie każdy kibicowałby mu w miłości.
O ile prostsze wiódłby życie, gdyby Tony Stark był piękną prawniczką. Ewentualnie Steve wysoką szatynką. Mimo swej tolerancyjnej natury, Rogers zwyczajnie nie wierzył, że związek dwóch mężczyzn przeszedłby bez echa, nawet w tych czasach. I choć jemu to nie przeszkadzało, wiedział, że wpłynęłoby to na pracę Starka, a nie chciał mu rzucać kłód pod nogi.
Nawet jeśli jego marzenia stałyby się rzeczywistością, nie oznaczało, że obawiał się nieporadności czy strachu Tony'ego przed społecznym ostracyzmem, który mógł zaistnieć na salach sądowych. Wręcz przeciwnie. Wiedział, że wtedy Stark naciskałby na siebie i na innych jeszcze bardziej, by udowodnić wszystkim, że jak zawsze to on miał rację. To z kolei spowodowałoby, że każdy odwróciłby uwagę od homoseksualnego związku, a skupił na tym, jakim Tony był okropnym człowiekiem.
A nie był okropnym, tylko zagubionym. Zresztą tak jak Steve.
Gdy dolewał sobie resztki tequili, trochę rozlał jej na stolik. Machnął rękami, uznając, że musi to natychmiast posprzątać. Wstał z kanapy, opadł na nią, za drugim razem udało mu się podnieść na dłużej. Wydawało mu się, że usłyszał dzwonek do drzwi, jednak zignorował dźwięk, zwaliwszy to na swój stan. Niemniej za drugim razem poszedł otworzyć. Zamrugał, chcąc zamknąć drzwi, jednak drzwi nie dały się zamknąć.
Odinson bez zaproszenia wparował do środka.
- Nie pożałowałeś sobie dzisiaj – odezwał się niskim głosem Thor, siadając na kanapie i biorąc do ręki pustą butelkę. Westchnął, krytycznie spojrzawszy na kiwającego się Rogersa. – Coś się stało czy tak dla wprawy?
- Dla wprawy – mruknął szatyn, ciężko opadając obok przyjaciela. Milczeli chwilę, aż lokator zrobił dziwną minę, patrząc jednym okiem na siedzącego mężczyznę. – A co ty tu w ogóle robisz o tej porze?
- Nie wiem – przyznał Odinson, spoglądając na Steve'a. – Dzwoniłeś, odebrałem, ale nikt się nie odezwał. Założyłem, że się pomyliłeś, ale wolałem się osobiście upewnić. Pewnie chciałeś zadzwonić do kogoś innego – zaśmiał się lekko, uznawszy, że chyba powinien zrobić Steve'owi kawy.
- Do Bucky'ego dzwoniłem, ale nie odebrał, co nie – zachichotał Rogers, a Thor nawet nie potrafił ukryć zdziwienia.
- Do brata? Ale po co? Od kiedy do niego dzwonisz? – zapytał szczerze zaskoczony blondyn, krzątając się po jasnej kuchni, na szczęście połączonej z salonem, więc nie musiał krzyczeć.
- Jak mnie wkurwi wspomnienie o nim – westchnął Steve, którego głowa sama leciała w dół. – Jak czytam Zimową Przejażdżkę.
- Jego debiut? – Thor zastanawiał się, czy to przez późną porę, ale z trudem łączył fakty. Steve jak ognia unikał rozmów o Jamesie, a teraz po prostu mówił. – A po co to czytasz? Nam zabroniłeś, sam czytasz? – zaśmiał się.
- Czytałem to jakieś czterdzieści razy. Nienawidzę go, że to tam napisał. Jak mógł.
Odinson doskonale zdawał sobie sprawę, że jedną z jego wad było opieszałe łączenie faktów. Niemniej w tym momencie, w steve'owej kuchni, od razu włączyły mu się umysłowe czujniki. Coś drażniło w zachowaniu Rogersa jak okruszek pod ubraniem – niby nic, ale doprowadzało do szału.
Ten późny wieczór uświadomił mu, że szczery oraz uśmiechnięty Steve Rogers mógł im o wielu rzeczach nie mówić.
Mężczyzna zasnął, a Thor nie miał serca go budzić. Zrobił mu kawę, zostawiwszy ją w termosie, który postawił na stoliku. Przygotował jeszcze warzywną sałatkę, żeby szatyn zyskał rano trochę więcej czasu. Na pewno kac go dopadnie, co do tego gość nawet się nie łudził. Gdy skończył grać dobrego samarytanina, wziął książkę, leżącą obok przyjaciela, usiadł przy stole i przeczytał kilka stron, których nigdy wcześniej nie widział na oczy.
Upewnił się, że bestseller leżał tam, gdzie wcześniej, dokładnie w tej samej pozycji, po czym cicho opuścił mieszkanie Rogersa. Zegarek wskazywał mu pierwszą czterdzieści osiem. Uznał, że sam powinien się położyć, trochę odpocząć. Akurat jutro czekało na niego mnóstwo klientek.
Poza tym z rana postanowił kupić książkę Jamesa Bucky'ego Barnesa i po latach ją przeczytać. Wbrew woli Steve'a.
*
Rogers pamiętał tamten wieczór jak przez mgłę. W zasadzie tylko tyle, że miły Thor zjawił się, zrobił kawę, śniadanie i dał mu spać na kanapie. Steve dałby się za niego pokroić.
Tego dnia ostatnim daniem przystojnego kucharza okazało się tagliatelle ai funghi porcini, czyli włoski makaron z prawdziwkami. Tym razem został dłużej, gdyż musiał sporządzić listę składników potrzebnych na kolejne dni.
Udał się na siłownię, gdzie Sam opowiedział mu, jak zemścił się na byłej dziewczynie – sprzedał wszystko, co zostawiła u niego w mieszkaniu, czyli biżuterię oraz nie najtańsze ciuchy. Gdy wróciła, zorientowała się, zrobiła mu awanturę, przyprowadziła kochanka, którego Wilson lekko obił. Eks musiała ciągnąć go po schodach na dół, ponieważ Sam zastawił windę.
Steve, choć pacyfista, nie ukrywał podziwu nad pomysłowością i bezwzględnością kumpla. Też czasem chciałby tak potrafić.
Następnie Rogers jadł późny obiad w towarzystwie Bannera oraz Bartona w Peaches HotHouse blisko Halsey Street. Bruce jak zwykle zamówił spaghetti. Gdy tu przychodzili, nie zamawiał nigdy nic innego. Nigdy. Natomiast Clint zawsze się z tego nabijał.
- Mam wrażenie, że jakbyś zamówił coś innego, to byś się otruł – rzucił lekko złośliwie tatuażysta, ze smakiem zajadając swojego kurczaka. – U Steve'a też tylko to zamawiasz?
- Po prostu lubię tutejsze spaghetti – wzruszył ramionami Bruce ze swoją typową nieszczęśliwą miną. – Ty żresz tylko mięso.
- Bo jest zdrowe. I nie lubię wegan – oświadczył Clint. – Nie jestem kucharzem, mogę ich nie lubić.
- Nadal nie wiem, co ma nielubienie wegan do jedzenia mięsa – zaśmiał się Steve. – Każdy je, co chce.
- Bo nigdy się nie kłóciłeś z żadną weganką – dodał Barton.
- A ty się kłóciłeś? – zapytał Banner, zerkając na przyjaciela.
- Kłócę się cały czas. Dziś przyszła jedna do salonu...
- ...to będzie dobre... - mruknął pod nosem Steve.
- Akurat jadłem kanapkę z szynką. Dużo szynki. Wiecie, Laura mi nie żałuje – mówił Clint, aż odkładając sztućce, co świadczyło o powadze sytuacji. – I przyszła klientka. Zobaczyła, co jem... Zaczęła drzeć ryja, że zabijam zwierzęta, że ona nie będzie u mnie robić tatuażu, że mam się wypchać, że ja tego pożałuję, że natura się zemści, że... Lang zaczął się śmiać znad tatuażu, jego klient też, ta jeszcze bardziej w krzyk...
- Mnie ciekawi, jak zareagowałeś? – zapytał Steve, który również przestał jeść, rozemocjonowany opowieścią.
- Kazał jej wypierdalać i rzucił w nią kanapką – mruknął znad spaghetti Bruce.
Clint spojrzał na niego z mieszanką strachu oraz szoku.
- Skąd ty to wiesz? – zapytał wstrząśnięty brunet.
- Znając ciebie, to była najspokojniejsza opcja – odparł nauczyciel, a Rogers zaczął się śmiać do swoich pierogów ze szpinakiem.
- Też racja – podsumował po krótkim namyśle Barton, wróciwszy do jedzenia.
Ostatecznie trzy porcje szybko znikły z talerzy, gdyż cała trójka okazała się nad wyraz głodna. Clint przecież nie zjadł swojej cudownej kanapki, Banner kłócił się z licealistami i zapomniał o tym, że spakował sobie drugie śniadanie, a Steve zwyczajnie czuł zmęczenie. Po posiłkach zamówili zimne lemoniady. Przyniosła je urocza blondynka, uroczo uśmiechająca się do całej trójki. Rogers parsknął śmiechem, widząc, jak Barton trzyma szklankę, tak by jego obrączka była widoczna z kosmosu.
- Ładna – zauważył Clint, patrząc na Bannera tak, jakby chciał zrobić w nim dziurę. – Patrzyła na ciebie.
- Dużo osób na mnie patrzy – zakomunikował beznamiętnie brunet.
- A najbardziej to ja – zaśmiał się Barton. – Nie w twoim typie? No tak, w twoim typie są rude.
- Boże, Clint – przerwał mu Rogers, próbując po raz n-ty powstrzymać śmiech na widok miny Bannera. – On się udusi tą lemoniadą.
- To nie ja mu preferencje odnośnie wyglądu wybierałem. Ale wiesz, Steve, też byś się przeszedł na randkę. Zostaw jej numer na chusteczce – zaproponował entuzjastycznie Barton.
- Może lepiej nie – westchnął tylko rozbawiony kucharz.
- No tak. Ty wolisz brunet...ki.
Oczywiście Bruce nie zauważył niczego interesującego w tej wypowiedzi, natomiast Steve podejrzliwie zerknął na przyjaciela. Ogarnęła go chwilowa panika, gdyż niepozorne stwierdzenie Clinta wydało mu się dziwne, niepokojące. Jakby się czegoś domyślał... Trochę to podniosło ciśnienie Steve'owi, lecz Hawkeye zaczął mówić o tym, że Banner powinien wytatuować sobie sowę, symbol mądrości, na lewym ramieniu.
Szatynowi wrócił równy puls, a Barton wewnętrznie umierał ze śmiechu.
Clint Barton wiedział znacznie więcej, niż im się wszystkim wydawało.
*
Nick Fury nienawidził spóźnialskich. Zostało mu to z czasów swojego licealnego nauczania, kiedy to niejaki Tony Stark oraz Clint Barton spóźniali się regularnie. Pamiętał nawet, jak z tej okazji spotkał się z rodzicami obu chłopców, co zaowocowało długą, wyczerpującą dyskusją. Fury ją wygrał.
Liczył jednak, że doświadczony Tony Stark wyeliminował tę wadę, gdyż tym razem komendant, przechodzący na emeryturę w ciągu dwóch miesięcy, nie planował na niego czekać. Nie musiał już prowadzić żadnych lekcji - jedynie z dobrej woli dać jedną prawnikowi.
Stary Nick przeglądał akta sprawy, a raczej porządkował je, by rano przy americano móc się skupić na treści. Na komendzie siedział on, kilku funkcjonariuszy oraz para detektywów, wszystkich obserwował zza szyby. A potem wkroczył do wewnątrz alkoholowy król sal sądowych, wolący pić niż udowodnić swój talent.
- Kogo moje piękne oko widzi – przywitał go z miejsca Fury, kiedy ten tylko wszedł do gabinetu. Bez pukania. Mężczyzna postanowił ten nietakt zignorować.
- Pięknego Tony'ego Starka – uśmiechnął się szeroko brunet, zajmując miejsce przed Furym. – Jak życie mija, komendancie?
- Doskonale. A tobie chyba bardzo na czymś zależy, bo przyszedłeś minutę przed umówionym czasem – uśmiechnął się złośliwie Nick, rzucając jakieś dokumenty na róg ciemnego biurka.
- Jak ty mnie świetnie znasz, profesorze – Anthony nadal się uśmiechał. – Nie zapominasz byłych uczniów?
- Ciebie i Bartona nigdy nie zapomnę, bo wyście przegonili wszelkie ilości spóźnień na osobę, jakie kiedykolwiek widziałem. Nie wiem, romansowaliście przed moimi lekcjami czy jak?
- Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – skomentował krótko Tony i lekko się pochylił. – Niemniej miło z tobą powspominać, profesorze Fury...
- Komendancie Fury – poprawił go Nick.
- Profesorze Fury – powtórzył Tony, a starszy mężczyzna ciężko westchnął. – Czy nadal masz do sprzedania ten mały domek na Crown Heights?
Nick podejrzliwie zerknął na Starka, jakby analizował, czy go nie podstawili.
- A dlaczego taki dłużnik jak ty się tym interesuje? – zapytał bez ogródek komendant.
- Bo ma pomysł na życie.
- Sądziłem, że twoim pomysłem jest niszczenie małżonków twoich klientów.
- Obaj wiemy, że stać mnie na więcej. Zresztą, potrzebuję hobby poza pracą.
- Będziesz tam składał modele samolotów?
- Coś znacznie lepszego.
Fury nadal przyglądał się Starkowi. Wciąż pamiętał tę jego zdeterminowaną minę na swoich zajęciach, gdzie nastolatek próbował zbić swojego nauczyciela z pantałyku, jakby to było najważniejsze zadanie na świecie. Teraz znów patrzył na twarz sprzed niemal dwudziestu lat, jakby Stark wiedział, po co mu mały dom z małym ogródkiem najlepiej na świecie. To przekonało Fury'ego.
- Nadal jest do sprzedania. Nie opuszczę ci ani centa – od razu zaznaczył mężczyzna, wpatrując się w oczy byłego ucznia. – Ale możesz płacić w ratach.
*
Tony wyjątkowo ostatni telefon odebrał o piętnastej, informując Petera, że do osiemnastej mieli czas. Nie raczył wyjaśnić dlaczego, po prostu kazał mu otworzyć wielką szafkę z dokumentami i pogrupować je. Tym razem nie alfabetycznie – tym razem na sprawy wygrane kontra przegrane, co okazało się nietrudnym zadaniem, gdyż mimo zawiłości życiowych pan Stark posiadał na koncie nieliczne porażki adwokackie.
Parker marszczył brwi, gdy słyszał urywki rozmów swojego szefa. Z tego, co się orientował, miał długi, i to w bankach, więc po co wydzwaniał do kolejnych, pytając o opcję pożyczki? Niemniej chłopak układał dokumenty, nie komentując żadnego słowa wypowiedzianego przez mężczyznę, wszelkie wątpliwości zostawiając dla siebie. Wolał nie podpadać. Poza tym lubił pana Starka.
Gdy skończył, został w pokoju sam. Pan Stark musiał gdzieś wyjść, zostawiając go na czatach. Jakich? Parker dowiedział się przed osiemnastą, gdy do środka wpadła Natasha. Uśmiechnęła się do niego, zdziwiona brakiem właściciela.
- Cześć, Peter. A twój szef gdzie? – zapytała kobieta, siadając na kanapie.
- Dzień dobry – przywitał się grzecznie Parker. – No właśnie nie wiem, miałem tu zos... - Nie dokończył, gdyś do środka wparował Barton.
- Cześć wam. Stark robi jakieś zebranie, młody? – rzucił na przywitanie.
- Dzień dobry. Nie wiem...
Thor, Steve oraz Banner pojawili się niemal jednocześnie. Wszyscy spoglądali na siebie z zaciekawieniem, szukając w ciasnym pomieszczeniu miejsca, by usiąść. Clint spoczął na wysłużonym biurku, na kanapie siedziała Romanoff, Bruce, a pomiędzy nimi Odinson. Steve usiadł obok sofy, a Peter podpierał ścianę. Poczuł się przytłoczony przyjaciółmi nieobecnego pana Starka. Nie bardzo wiedział, jak się odnaleźć.
Na szczęście wybawił go prawnik, który wpadł radośnie do środka, dzierżąc w ręku butelkę szampana oraz pudełko. W pudełku spoczywały kieliszki do tegoż trunku. Cała szóstka spojrzała po sobie podejrzliwie, ale nikt nic nie wiedział. Oprócz Anthony'ego.
- Musimy coś uczcić – zakomunikował, spychając Bartona i stawiając na biurku szkło.
- Ja się na nic nie zgadzałem – uprzedził od razu Bruce, obawiający się, co jego przyjaciel tym razem wymyślił.
- Jeszcze. Bo nie słyszeliście mojej propozycji – uświadomił ich podekscytowany Tony.
- Lepiej nam powiedz, co wykombinowałeś, bo nie wiemy, czy się cieszyć, czy nie – odparł spokojnie Steve, dzieląc przeczucie z Bannerem.
- Wymyśliłem, czym możemy się zajmować, żeby zarabiać.
- Po to pan dzwonił do banków? – zapytał Peter, zanim ugryzł się w język. Pozostali spojrzeli wyczekująco na prawnika, który z kolei zmierzył morderczym wzrokiem asystenta.
- Czy potrzebujesz do tego czegoś pożyczki? – zapytała przytomnie Natasha.
- Znalazłem świetne miejsce.
- To pewnie miejsce Fury'ego – dodał od siebie Barton, który chyba jako jedyny poczuł ekscytację Starka.
- Skąd wiesz? – zapytał zaskoczony brunet.
- Bo nikt inny nie czekałby ze spłatą, a tobie ten czas potrzebny. Nikt ci nie da pożyczki, Stark – zakomunikował mu przytomnie Bruce.
- Dobra, stop – przerwał im do tej pory milczący Thor. – Może nam wyjaśnij, o co chodzi, to my powiemy, co o tym sądzimy.
- Agencja detektywistyczna – wypluł z siebie Tony, który ewidentnie chciał to uczynić wcześniej. Iskierki w jego oczach radośnie tańczyły. A co najważniejsze – robiły to bez grama alkoholu.
- Słucham? – mruknął Steve, przerywając dość niezręczną ciszę.
- Agencja. My. Cała nasza siódemka. Będziemy przyjmować klientów, rozwiązywać ich problemy. Ja jestem oblatany w prawie, Thor zna świetnie Nowy Jork, Nat jest genialna we wszystkim, a Banner na wszystko trzeźwo patrzy. Steve niczego się nie boi, Clint jest pomysłowy, a Peter to niuchacz jakich mało.
Odinson podrapał się po głowie, zerkając na Romanoff. Ta spojrzała na niego, a następnie na Starka. Ostatecznie jej wzrok spoczął na Stevie, który zdawał się intensywnie myśleć. Zerknęła również na młodego Parkera, bezsprzecznie podekscytowanego tym pomysłem, lecz uparcie milczącego. Gdy spojrzała na Bartona, zachciało jej się śmiać.
Panowało zupełne milczenie. Każdy analizował propozycję Starka.
- Czemu nie.
Co jak co, ale kobieta nie spodziewała się po Rogersie tego, że jako pierwszy wyrazi zgodę. Mimo miłości zawsze myślał racjonalnie, tutaj zapewne nie zadziało się inaczej. Westchnęła, finalnie uznając, że nie miała nic do stracenia, a nie zamierzała tych głupków zostawiać samych sobie.
- Wchodzę w to – zakomunikowała.
- Ja też, panie Stark! – wydusił z siebie Peter, w porównaniu do nich wyglądający na przekonanego o sukcesie.
- Ja sobie tego nie odpuszczę – dodał wiecznie żądny przygód Clint.
- Dawno nie wpadłeś na nic głupiego, Stark – westchnął Odinson, po czym dodał: - No, ale nie zrobisz tego sam.
- No jak wszyscy, to ja też, i tak się nudzę po sprawdzeniu testów.
Prawnik z szerokim uśmiechem na ustach odkorkował szampana, gdy w tym czasie Parker wyjął kieliszki. Brunet rozlał złocisty płyn, uświadamiając sobie, że brakuje mu naczynia. Ostatni kieliszek wcisnął zszokowanemu stażyście, a sam chwycił swój kubek z kotem, nalewając sobie najmniej. Musiał jeszcze przez kilka godzin zachować trzeźwość umysłu.
- Ach, Stark, nie bierz żadnej pożyczki – odezwała się po chwili radości Natasha. – Ja ją wezmę.
Banner zakrztusił się szampanem, a reszta wybałuszyła na nią oczy. Najbardziej Stark.
- Po pierwsze, mnie ją dadzą. Po drugie, ja ją spłacę. Po trzecie, jak się uda, to i tak się odkujemy. No i będę po prostu zgarniać największą prowizję – uśmiechnęła się nonszalancko.
- Kocham cię – rzucił Tony.
- Byle z daleka, Stark – odparła i wszyscy się zaśmiali.
- Trzeba to uczcić, inaczej się nie uda – zarzucił mądrością Barton, gdy skończyli się radować.
*
Steve, Tony, Natasha, Thor, Bruce oraz Clint siedzieli w jednej z klubowych lóż, na którą szarpnął się Odinson. Parker im jednak nie towarzyszył, gdyż musiał się uczyć do kolokwium, choć Starkowi w tajemnicy wyznał, że po prostu nie lubił takich miejsc. Anthony wywnioskował również, że chłopak nadal nieswojo czuł się w ich towarzystwie. Mężczyzna nie naciskał, wszystko przyjdzie z czasem.
Jednocześnie uważał swoją ideę za genialną, niemającą prawa się nie udać. Póki co wyznaczony plan działania szedł bez zarzutu, a to napawało go dodatkowym optymizmem. Po tym, czego doświadczył, miło było poczuć ponownie wiatr w żaglach sprzed dziesięciu lat. Anthony odnosił pokrzepiające wrażenie, że na nowo stał się młodym, błyskotliwym prawnikiem, mogącym zawojować świat. Kolejne porcje martini coraz mocniej go w tym utwierdzały.
Tymczasem Steve sam do końca nie wiedział, czy czuł ekscytację, czy też zdenerwowanie. Uznał, że jedno z drugim mieszało się niczym drink. Z tym że to wcale nie smakowało świetnie. Rogers jednak przyzwyczaił się do tego stanu rzeczy. To, co związane z Tonym, zawsze wydawało mu się na pograniczu radości i obawy. Życzył mu samych sukcesów, lecz nigdy nie był pewny, co Stark dostanie od życia. Na niektóre kopniaki sam zapracowywał - Steve mimo zakochania był tego w pełni świadom.
Niemniej tego wieczoru najwyraźniej ekscytacja brała górę, chyba u wszystkich. Zazwyczaj zachowywali zdrowy rozsądek w imprezowaniu – ba, tylko Tony upijał się jak świnia. Dzisiaj jednak Rogers podejrzewał, że każdy zdjął nogę z hamulców. Widząc beztrosko śmiejącego się Bruce'a zrobiło mu się ciepło na sercu. Kiedy ostatni raz słyszał jego radosny śmiech, niepodyktowany żadnym stresem i niezadowoleniem z życia?
Steve zaangażował się w rozmowę z Bartonem oraz Odinsonem na temat wyższości ferrari nad porsche. Każdy z nich dzielił się swoimi racjami, lecz wzrok Steve'a po siedmiu godfatherach uciekał w stronę pięknego Tony'ego. Przynajmniej za takiego Rogers go uważał, choć nigdy nikomu o tym nie powiedział.
Wyłączył się z dyskusji. Uśmiechnął się, widząc jak Natasha szła potańczyć, a Banner ostatecznie mocno przysnął na fotelu z pustym kieliszkiem po winie w ręku. Spojrzał więc na spokojnie siedzącego po drugiej stronie Anthony'ego, sączącego whisky z lodem. Chyba jego ulubiony napój wysokoprocentowy. Kucharzowi niespodziewanie wydało się to strasznie smutne, że właśnie tak brunet musiał rozpoczynać dzień, jednocześnie z nieznanych sobie przyczyn śmiejąc się z tego.
- Co cię tak bawi? – zapytał swoim ironiczno-podchmielonym tonem Stark, patrząc w jasne oczy Rogersa.
- Nie wiem – wzruszył ramionami Rogers, zgrywając mniej pijanego niż w rzeczywistości. – Mam dobry humor.
- Ale patrzyłeś na mnie – kontynuował brunet, co jeszcze bardziej rozbawiło kucharza.
- Hej, chłopaki! – krzyknął Clint, klaszcząc w dłonie. – Lecimy z Thorem do baru. Chcecie coś?!
- Barton, ich się pyta CO, a nie CZY – poprawił go radosny Odinson.
- Zakładam, że whisky i godfather? – westchnął Hawkeye, a dwójka przyjaciół pokiwała głowami.
Steve wraz z Tonym pozostali sami w zamykanej loży. Dla wstawionego Starka nie okazało się to raczej niczym niezwykłym, niemniej szatyn czuł gorąco rozlewające się po jego muskularnym ciele. Za dużo alkoholu zawsze źle wpływało na jego rozum i odruchy, więc pokrzepiony odpowiednią dawką uśmiechnięty Rogers usiadł obok prawnika.
- Nadal nie wiem, dlaczego się ze mnie śmiałeś – czknął Tony, dopijając whisky i stawiając szklankę na drewnianym stole.
- Nie z ciebie, a do ciebie – uświadomił go przyjaciel, schylając głowę i rozmasowując czoło. Krótka trasa sprawiła, że w jego głowie mocno się zakręciło, a świat zawirował. – Nigdy się z ciebie nie śmiałem.
- Wcale. Tylko w liceum, a potem na studiach. I ostatnio na urodzinach Bartona... – zakomunikował mu Stark, który dopiero zaczął się rozkręcać.
- Ty się ze mnie też nabijasz. Że jem zdrowo, ćwiczę i w ogóle jestem ideałem. – Teraz Rogers czknął.
- To nie jest nabijanie się – oznajmił śmiertelnie poważnie Stark, przy okazji szukając słów do przemowy. – Ja cię podziwiam. Nie musisz iść do pracy z małpką, tylko biegasz godzinę i jesz zbilansowane śniadanie. Nie musisz się opierać pokusie pizzy, bo ty nie masz pokus. Też bym tak chciał.
- A kto ci powiedział, że nie mam pokus?
Jeżeli Steve posiadał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy on i nadmiar alkoholu to fatalne połączenie, tej nocy upewnił się tego w stu procentach.
Stark spojrzał na niego zaskoczony, jakby naprawdę czasami nie dowierzał, że kucharz z Brooklynu to najzwyczajniejszy człowiek na świecie. Szatyn żałował, ponieważ wolał być widziany jego oczami inaczej. Marzył o tym od pierwszej klasy liceum. Od tamtej pory ta fantazja się nie zmieniła. Nadal tkwiła w jego głowie, choć nadal wspierał Anthony'ego jako przyjaciela. Nadal Natasha mu kibicowała, nadal wyobrażał sobie ich we wspólnym mieszkaniu, nadal wyrzucał sobie tchórzostwo, nadal bał się, że przeszłość jakimś cudem trafi do teraźniejszości, niszcząc wszystko, co kochał.
Ale im dłużej Steve nie odrywał oczu od oczu Tony'ego, tym ta alkoholowa pewność siebie zmiksowana z przekonaniem o swojej niezniszczalności, bardziej brały górę. Uśmiechnął się do Starka i brakowało byle jakiego gestu ze strony bruneta, by Rogers pierwszy raz w życiu wypuścił pragnienie z wnętrza swojej głowy do wnętrza realnej klubowej loży.
- To jak się nazywa twoja pokusa? – zapytał głupio, bardzo głupio, prawnik.
A szatyn jeszcze głupiej i bezmyślniej postanowił nie odpowiadać, tylko pokazać. Zapomniał o tym, że po przeciwnej stronie drzemał pijany nauczyciel biologii, a Thor wraz z Clintem mogli wrócić lada chwila. Uznał, że minuta albo nawet mniej w zupełności wystarczy, by pokazać brunetowi, przed jaką pokusą uciekał od kilkunastu lat.
Usta Tony'ego smakowały whisky z amaretto, a to jakimś cudem zaskoczyło Steve'a. Szczególnie ta lekka słodycz, której nie spodziewał się na wargach, wyrzucających z siebie słowa ostre jak sztylety.
Zaskoczyło go również, że Stark nie odsunął się. Tkwili w mało wygodnej, szczególnie dla szatyna, pozycji, a on nadal łagodnie napierał na przyjaciela. Nieprotestującego, niekrzyczącego, niedającego mu w twarz. Nie zaliczał tego cmoknięcia do najbardziej namiętnych pocałunków – ba, czuły gest należał raczej do tych niezręcznych, jakby pierwszych – po prostu usta do ust, by poczuć ich strukturę, miękkość. By oddać choć część niespełnionego, palącego uczucia, wyniszczającego od środka.
Na moment Rogers wpadł w panikę. Przestraszył się, że Tony po prostu zasnął od zbyt dużej ilości whisky, więc z impetem oderwał się od niego, obserwując niezwykle uważnie. Stark nie spał, nie wyglądał nawet na pijanego. Po prostu patrzył wielkimi, ciemnymi oczami na zaróżowione steve'owe oblicze, nie okazując żadnej emocji. Nic. Zero. Pijany, spanikowany szatyn uznał, że już woli go całować, niż patrzeć na tę zastygłą minę. Znów przyłożył swoje wargi do warg bruneta.
To mogła być jedyna okazja, by pocałować Tony'ego. Mógł już nigdy się tak nie upić i nie zyskać tyle brawurowej pewności, że ten pocałunek niczego nie zmieni w ich relacji. Tylko tyle Steve potrzebował, by uznać, że zaznał odrobinę szczęścia u jego boku. Jednym pocałunkiem.
Anthony nie zareagował. Dał się całować. Tak po prostu.
Jakby... jakby go nie zaskoczył.
*
Mieli szczęście, że przy barze stała długa kolejka, a Thorowi i Bartonowi nigdzie się nie spieszyło.
Jednak Natasha wróciła dopić zamówione sex on the beach. Lubiła tańczyć, jeszcze bardziej, gdy szumiał w jej krwi alkohol. Uśmiechnęła się, wchodząc do loży, i natychmiast przestała, gdy ujrzała Steve'a przyklejonego do Tony'ego.
Czyżby naprawdę aż tak przesadziła z drinkami?
Nie, nie kręciło jej się w głowie, zdecydowanie należała do najmniej pijanych w gronie. Pokręciła jednak głową, by się upewnić. I upewniła – Rogers całował Starka. Nie zdążyła się nawet ucieszyć czy po cichu wycofać, by zostawić ich samych, gdy nagle Bruce'owi przypomniało się, że należy imprezować, a nie spać. Nie wiedziała, dlaczego nie chciała, by Banner to widział. Może podświadomie bała się tego samego, co Steve.
A może sama pragnęła zrobić coś, tylko potrzebowała ku temu okazji. Zrobiła duży krok w stronę mężczyzny, usiadła mu na kolanach, tym samym zakrywając obraz przed nim. Tak czy siak, Steve przestraszony oderwał się od nadal niewiele wyrażającego sobą prawnika, ale Nat już to nie interesowało. Ujęła w dłonie twarz Bannera, całując go zdecydowanie śmielej niż Rogers bruneta.
Również reakcja Bruce'a okazała się zgoła inna niż Starka, spowodowana zapewne przez procenty. Objął kobietę w talii i zaczął odwzajemniać pocałunek. Bardziej namiętniej niż Romanoff mogła się spodziewać. Anthony oraz Steve zapomnieli w ułamku sekundy o tym, co zaszło między nimi.
Widok pary, której kibicowali latami, wymazał na jakiś czas wszystko inne.
Clint oraz Odinson zmaterializowali się z piwami, bez wymyślnych drinków, które obiecywali. Dopiero wtedy Bruce oderwał się od rudowłosej. Panowie spoglądali na nich podejrzliwie. Thor ewidentnie próbował coś powiedzieć, lecz dostał od Hawkeye mało finezyjny cios łokciem w żebra. Mimo szoku Rogersa oraz Starka, nikt niczego nie skomentował, a kobieta zeszła z kolan przyjaciela. Zaczęli pić piwo, rozmawiając o tym, jaką awanturę zaobserwowali przy barze Barton z Odinsonem.
Tak bawili się dojrzali ludzie, chowający się za maskami „wszystko jest w porządku", choć mijało się to z prawdą. Cała szóstka próbowała nie dopuścić do siebie pewnych oczywistości.
Na przykład starych, nadal aktualnych uczuć, bojąc się, że po raz kolejny rzeczywistość ich okrutnie rozczaruje.
* * *
Udało się.
Przy okazji wpadłam na jakże genialny plan zaprzyjaźnienia Scotta Langa z naszym Clintem. Jak ktoś wpadnie na pomysł, jakim cudem nie zbankrutowali, to się podzielcie.
DZIĘKUJĘ ZA TYLE KOMENTARZY I GWIAZDEK, OMG, NIE SPODZIEWAŁAM SIĘ NAWET W NAJŚMIELSZYCH SNACH!! ŚLĘ MIŁOŚĆ!
❤❤❤
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro