Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[02] let's play pretend

(Chyba takie trochę +16)

*

I wish I was a sweetheart

I wish I was an angel

I wish I was a good, good girl

But I don't need a daddy

And I don't need a saviour

I just want the whole wide world


Natasha pierwszy raz od dawna naprawdę kibicowała Starkowi, a nie ciągnęła go nad powierzchnię jego wyimaginowanego jeziora rozpaczy na siłę. Ucieszyła się, słysząc o milionerce, która chce pozbyć się męża-drania. A potem złapała za głowę, gdy usłyszała, że prawnikiem mężczyzny będzie Beck. To jakiś koszmar. Ten człowiek ich prześladował, zaczynała w to wierzyć, choć przez całe swoje życie twardo stąpała po ziemi. No, prawie całe. Nie liczyła związku z Trevorem. Wtedy przeżywała koszmar na jawie.

Niemniej nigdy, przenigdy, nie pomyślała, że Quentin był w jakikolwiek sposób lepszy od Tony'ego. Jej przyjaciela naprawdę cechowała błyskotliwość, inteligencja, pracowitość, podczas gdy jego przeciwnik przede wszystkim posiadał kupę pieniędzy, ogromne prawnicze zaplecze, współpracowników, urok osobisty przemawiający do sądu oraz mediów, a także brak hamulców. Kreowano go na prawdziwą gwiazdę sądów, każdy go uwielbiał, tylko Romanoff nigdy nie odgadła, co w nim takiego niezwykłego, nawet kiedy ją podrywał. Choć może gdyby uległa, nie skończyłaby z wielką blizną na lewym biodrze po Trevorze.

To, co łączyło ją ze Starkiem, to fakt, że oboje niechętnie wracali do swojej przeszłości. Tyle że po ciężkich chwilach, jakie przeszli, obrali dwa zupełne inne kierunki. Rudowłosa zostawiła traumę tam, gdzie powinna i do niej nie wracała. A jeśli wracała, to tylko by sobie przypomnieć, jak żałosna i zakompleksiona kiedyś była, tkwiąc u boku kata, niszczącego każdy fragment jej jestestwa. Już nigdy nie chciała znaleźć się w takim koszmarze.

Dużo wody w rzece upłynęło od tamtego pamiętnego dnia, gdy stała się tą Romanoff, którą się stała. Była z siebie dumna, byli dumni z niej przyjaciele, szła do przodu jak burza i nie zatrzymywała się nawet gdy rzucano jej kłody pod nogi. Próbowała zarazić tym swoich przyjaciół, w szczególności Thora i Anthony'ego, choć zdawała sobie sprawę, że ostatecznie od nich należy decyzja, czy się podniosą czy nie. Martwiła się o obu. I nie tylko ona.

Niemniej nie mogła dwadzieścia cztery godziny na dobę myśleć o mężczyznach swego życia. Tak czy inaczej większość czasu skupiała się na sobie, bo jak miałaby komukolwiek zasadzić motywującego kopa, jeśli sama czułaby się fatalnie. Dlatego nigdy nie zaniedbywała swojej osoby.

Także ten dzień jak zwykle rozpoczęła od biegu. Liczyła, że podczas godzinnego truchtu spotka Rogersa, gdyż lubiła z nim biegać, choć zawsze biegał szybciej i dłużej. Założyła kaganiec na pysk swojego jedynego najukochańszego dziecka, bo niestety wiedziała, jak ludzie reagują na tego typu rasy. I nikt nie uwierzyłby jej słowom, że był wychowany lepiej niż większość dzisiejszych sześciolatków. Nie zjadłby z podłogi niczego, co zabroniłaby mu Nat, a dziecko?

Zegar wskazywał lekko po szóstej, gdy ruszyła ze zwierzakiem na godzinny nieśpieszny bieg. W jednej ręce trzymała jaskrawą, pomarańczową smycz, a rottweiler radośnie truchtał obok pańci. Przestał tak się czuć, gdy z jej drugiej strony wykwitł ktoś, kogo Romanoff na pewno nie chciała oglądać z samego rana. W sumie nigdy.

Przy okazji nie miała najmniejszego pojęcia, co Quentin Beck tutaj robił, przecież nie mieszkała na luksusowym osiedlu tak jak on, w trzystumetrowym apartamencie.

- Dawno się nie widzieliśmy – przywitał ją, biegnąc w jej tempie. Najwyraźniej na kondycję, jak i na akcje w sądzie, również nie narzekał.

- I tak powinno zostać, pewnych rzeczy się nie zmienia – odparła chłodno Natasha, nawet nie zaszczycając go krótkim spojrzeniem.

- Zmiany, nawet minimalne, dobrze wpływają na obecny życiowy status. Mogłabyś skusić się na przykład na śniadanie w moim towarzystwie. – Beck był uparty, lecz tym razem Nat nie potrafiła się powstrzymać i parsknęła śmiechem.

- Wiesz, na co ty byś mógł się skusić? – niemal wymruczała rudowłosa, zerkając spod długich rzęs na mężczyznę, który z kolei uniósł brew w geście niemego zaciekawienia. – Na zmniejszenie penisa, bo jesteś wielkim kutasem.

Quentin niemal się zapowietrzył, niemniej jakimś cudem nie odpuścił biegu obok smukłej kobiety. Niestety znalezienie riposty godnej Romanoff go przerosło, choć w tej materii nie był jedynym, gdyż chyba każdy miał z tym problem. Nawet Tony Stark.

- Jak zawsze nie przebierasz w słowach.

- Stop.

To słowo Romanoff wypowiedziała z mocą i sama natychmiast się zatrzymała, co spowodowało, że zarówno jej pupil, jak i z jakiegoś powodu prawnik, stanęli na baczność.

- Thanos, bierz go!

Czworonożny przyjaciel rudowłosej skoczył z impetem na mężczyznę, który upadł pod jego ciężarem. Pies szczekał, stojąc dużymi łapami na rozbudowanej klatce piersiowej Quentina, patrzącego wielkimi niedowierzającymi oczami na wściekłą bestię. Wściekłą - jak mniemał. Potem spojrzał na Natashę, uśmiechającą się delikatnie, jednocześnie z kującym jego dumę ukontentowaniem.

- Thanos, chodź do mnie – rzuciła słodkim tonem kobieta, a ten radośnie podreptał do pani, domagając się pieszczot, których ta nie zamierzała mu szczędzić. – Zwijaj się stąd, Beck, to moja miejscówka. Bo następnym razem zapomnę kagańca.

Quentinowi trzeba przyznać jedno – wiedział, kiedy wycofać się w ciszy. Przestał figlarnie zerkać na Natashę, zebrał się z ziemi, otrzepał, po czym bez słowa pobiegł przed siebie. Romanoff chwilę obserwowała, jak przyczyna złego humoru oddala się na długich nogach, co jednocześnie poszerzało uśmiech na jej jasnej twarzy. Pochwaliła zwierzaka za fantastyczne posłuszeństwo, chcąc ruszyć dalej, jednak usłyszała za sobą głośny śmiech. Tak bardzo charakterystyczny, że sama zaczęła chichotać.

- Romanoff, to było boskie – rechotał niemal jak żaba Steve, który wyglądał tak, jakby miał się za chwilę popłakać. Ukucnął obok uradowanego czworonoga i obdarzył go kolejną porcją pieszczot. – Facet będzie miał uraz do psów do końca życia.

- Doskonale – odpowiedziała z dziką satysfakcją Natasha. – Bo taki ktoś nie powinien mieć żadnego zwierzaka. Nawet karalucha.

- Ciężko, by karaluch hodował karalucha.

- No, jakoś Beck hoduje całe zaplecze.

Rogers znów ryknął śmiechem, a kiedy już udało mu się uspokoić, cała trójka rozpoczęła bieg na nowo. W milczeniu. Słychać było tylko ich miarowe oddechy oraz od czasu do czasu szczeknięcie obok zgrabnych nóg Romanoff. Podczas takich poranków nie rozmawiali, cieszyli się euforią, jaką wyzwalał jogging z przyjacielem. Istniała cisza przyjemna i tę zaliczali do swoich ulubionych. Dopiero w kawiarni, oddalonej od ich miejsca zamieszkania kilkanaście kilometrów, siadali, by podzielić się wiadomościami dnia poprzedniego.

- Za tydzień kilkudziesięciotysięczny rozwód Starka – podjął Steve, gdy napił się gorącej kawy z mlekiem. – Mam nadzieję, że załatwi Becka jak Thanos.

- Uważaj na to, co mówisz – odpowiedziała rudowłosa znad swojej sojowej latte. – Przecież oboje wiemy, że Tony jest zdolny do rzucenia się z pięściami na tego dupka.

- Bez przesady. Ma też rozum – bronił go Rogers, chciał czy nie, to było silniejsze od niego. – Poza tym, Nat, nigdy nie miał asystenta i to chyba błąd. Nie dość, że ten dzieciak zasuwa jak szalony, z tego co opowiada Tony, to jeszcze robi to nadzwyczaj dobrze.

- W ogóle mam wrażenie, że ten chłopak ma na niego dobry wpływ. Może Tony po prostu powinien mieć dziecko? Może marzy o nim podświadomie.

- Teraz znajdź mu partnerkę. Która by go wytrzymała.

- Która? Nie wiem. Ale ty byś wytrzymał. Robiłeś to tyle lat. No, minus taki, że mu dzieci nie urodzisz. Ani on tobie. – Na twarzy Natashy pojawił się łobuzerski uśmiech.

- Doprawdy jesteś dziś bardzo zabawna. – Szatyn pokręcił głową i zanurzył usta w gorącym napoju. – Nigdy nie skończysz?

- Nie. Bo nigdy nie uwierzę, że nie jesteś z nim w stanie szczerze pogadać. To Stark. Może najpierw by cię wyśmiał, ale potem porozmawiał, zrozumiał i nadal się z tobą przyjaźnił. Albo coś więcej. Może nie wychodzi mu z kobietami, bo podświadomie wie, że jedyny słuszny związek stworzy z tobą.

- Nat, jesteś naprawdę niezłomna w swojej wierze w cuda – zakomunikował rozbawiony i jednocześnie zasmucony Steve. – Nie będę ryzykował naszej przyjaźni.

- Steve, bredzisz. Tu nie ma czego ryzykować. Jeśli na tym świecie miałabym być czegokolwiek pewna, to tego, że przetrwamy wszystko – oznajmiła szczerze.

- Serio? A jakby ci Bruce nagle wyznał miłość, a raczej w końcu, otwarcie, bez jakichś nieśmiałych prób, tylko wyłożył kawę na ławę? Rozumiem, że przyjęłabyś to na klatę, uśmiechnęła się i przedyskutowała.

To był trochę cios poniżej pasa, lecz Natasha rozumiała przyjaciela. Rozumiała, że ciągłe wracanie do tego tematu męczyło, lecz nic nie potrafiła poradzić na swoją nieustanną wiarę w to, że jakimś cudem zdeklarowany heteroseksualista, czyli Tony, zakocha się w końcu z wzajemnością w Stevie. Kobieta naprawdę nie uważała, by Stark gdziekolwiek znalazł lepszą partię. Dodatkowo sądziła, że idealnie się uzupełniają, potwierdzało to ich każde wspólne spotkanie.

Po prostu Rogers zapominał też o tym, że znajdowała się w innej sytuacji niż oni dwaj. Już raz się zakochała, pokochała mężczyznę, który niemal zamęczył ją psychicznie oraz fizycznie na śmierć. Przez to we wszystkich widziała potencjalnego oprawcę, z którym co prawda aktualnie by sobie poradziła, co nie zmieniało faktu, że ten lęk zbyt mocno się w niej zakorzenił, by mogła zaryzykować swoje idealnie poukładane życie. Nawet dla Bruce'a, który od dawna nie był dla niej tylko przyjacielem, a kimś więcej. Jednak cały czas próbowała to zdusić, pozbyć się uczucia. Nie udawało jej się to, lecz wyciszyła je na tyle, by nie męczyło jej nocami. Nocami męczył ją obraz Trevora, który ją bił, na szczęście jakimś cudem pokonywała go we śnie.

Jak zrobiła to w rzeczywistości. Obraz zakrwawionego mężczyzny przynosił jej satysfakcję. Do tej pory również pamiętała niedowierzające oraz przerażone miny Starka i Bannera, gdy zobaczyli skatowanego przez filigranową kobietę Neeta. Jednak w tych spojrzeniach krył się również podziw oraz duma, i tego się trzymała, choć już nigdy nie zaufała mężczyznom na tyle, by zbudować jakikolwiek związek. Po co miała dobijać Bruce'a, który już żył z jedną jędzą?

- Oczywiście. Tyle że znam swoją odpowiedź już teraz. Nie zamierzam nikogo unieszczęśliwiać na siłę. Znam siebie, znam was. Znam Bannera. I nie zasługuje na taką zimną sukę jak ja.

- Nat – mruknął niezwykle miękko Rogers, nienawidzący, gdy jego przyjaciele źle o sobie mówili. Szczególnie jedyna kobieta, bliska mu jak siostra, zasługująca na najlepsze. – Nie jesteś zimną suką. Po prostu masz złe doświadczenie z mężczyznami. I wiesz, na kogo nie zwracać uwagi. A zwróciłaś na Bruce'a... Sama chyba rozumiesz.

- Steve – westchnęła pokonana jego elokwencją Natasha. – Nie gadajmy o tym. Ani o tobie i Tonym. Choć nadal uważam, że...

- Romanoff – przerwał jej po żołniersku Rogers, również nie chcąc kontynuować męczącej rozmowy.

- Rogers. Biegniemy dalej.

I pobiegli, by dbać o stan swojego ciała, ducha.

Oraz by zastanowić się nad tym, czy kochali.

*

Natasha wtuliła głowę w miękką poduszkę, głośno przełknęła ślinę, po czym zasłoniła się kołdrą. Zegar wskazywał nienormalną godzinę, o której każdy spał. Kobieta również chciała ponownie odpłynąć do krainy snu. Niestety Neet uznał, że czwarta dwadzieścia dziewięć to idealna pora na śniadanie.

Romanoff ze zmęczenia przekręciła się na drugi bok i niemal w sekundę usnęła.

To, co działo się później, nigdy nie powinno się stać.

Rudowłosa nakryła się kołdrą, czując się fantastycznie w swoim dużym łóżku. Gdy usłyszała pukanie w sypialnianą framugę, zignorowała je, powracając szybko do sennych marzeń. Kiedy usłyszała je drugi raz, otworzyła zielone oczy, ujrzawszy zasłonięte okno, a zanim wspinające się na niebo słońce. Za trzecim razem zerwała się z łóżka jak oparzona, jakby gonił ją jakiś potwór i stanęła przed narzeczonym, patrzącym na nią wzrokiem, który dobrze znała. Ścisnęła usta, uświadamiając sobie, że nie gonił jej potwór, tylko tkwił w drzwiach. To był pierwszy moment załamania, kiedy doszło do niej, jak bardzo dała się poniżyć.

- Tak, ko...

- Śniadanie. Teraz. Natychmiast.

Nie wypowiedział grzecznej prośby, tylko surową komendę od dowódcy, który za każde niespełnienie rozkazu wydawał karę. Kilka kopnięć, uderzeń z otwartej dłoni, ciągnięcie za włosy po podłodze, wykręcanie rąk. Czasem, gdy mu się nie chciało, po prostu ją obrażał, ale nie przekleństwami, to byłoby za proste. Mówił, jaka była, że oprócz niego nikt nigdy by jej nie zechciał, że do niczego się nie nadawała, że miała szczęście, że go spotkała. Robił z jej mózgu wodę, w której tonęły racjonalne argumenty oraz rady przyjaciół. Pamiętała, jak kiedyś Odinson wpadł bez zapowiedzi, a słysząc krzyki, wleciał do środka i sprał Neeta. Miała spokój przez jakiś miesiąc, potem Trevor zabronił spotykać jej się z przyjaciółmi. Katorga rozpoczęła się na nowo.

To wspomnienie rozbudziło się w Natashy nagle, gdy szła do kuchni na trzęsących się nogach. Jednak zanim tam doszła, poczuła obrzydliwe znajome szarpnięcie i to, jak jej twarz spotyka się ze ścianą. Na białej farbie rozbryznęło kilka kropel krwi, a ona uniosła głowę, by posoka nie kapała na podłogę, inaczej musiałaby w czasie robienia śniadania tańczyć z mopem. Tak musiała jedynie zetrzeć ślad miłości Neeta ze ściany.

Krojąc pomidory, uderzyło ją, jak bardzo mężczyzna ją omotał. Z pewnej siebie, zdecydowanej kobiety, doskonale wiedzącej, czego pragnęła, realizującej się, przeistoczyła się w kupkę nieszczęść, drżącej na widok i głos swojego narzeczonego. Każde jego złe słowo brała do siebie, a te gromadziły się, tworząc silną barierę przed dobrem oraz pomocą, jakiej próbowali udzielić jej przyjaciele. Przestała być Natashą Romanoff, zaczęła być niewolnicą i workiem treningowym człowieka chorego psychicznie. Lecz wtedy nie wiedziała, że brała udział w wojnie psychologicznej, świetnie zorganizowanej przez Neeta, który wszystkim zdawał się sympatycznym, bardzo inteligentnym facetem. Ale jak zwykle pozory myliły i zanim Nat się ocknęła, tkwiła w matni bólu, kłamstw oraz wyniszczającej gry mentalnej, gdzie znęcanie się uważała za część miłości.

Gdy pokroiła pomidory, wzięła się za ser oraz wędlinę. Trevor zażyczył sobie kolorowe kanapki oraz kawę, która już się parzyła. Gdy usłyszała, jak odsunął krzesło i usiadł przy stole, nóż wypadł jej z rąk, lecz szybko go podniosła. Szyderczy śmiech, kilka słów obelgi. To był drugi moment, kiedy w murze rozpaczy zaczęły tworzyć się wyłomy, przez które rudowłosa ujrzała prawdę – w jak bardzo patologicznym związku tkwiła. I że tak absolutnie nie powinno być.

Kiedy postawiła talerz z pięknie wyglądającymi kanapkami przed Neetem, ten westchnął, patrząc to na śniadanie, to na nią i uśmiechnął się. Kobieta odetchnęła z nieopisaną ulgą, jakby właśnie ktoś przestał grozić jej nożem. Tymczasem mężczyzna machnął ręką, przez co talerz wraz z zawartością posypały się po podłodze, raniąc gołe stopy rudowłosej. Trevor rzucił się w jej kierunku jak zwierzę, chwytając za włosy, dokładnie jak w pokoju, by tym razem kopnąć ją w brzuch. Z bólu zgięła się, opadając na kolana, w które wbiło się szkło z talerza. Nie kontrolując swojego przerażania, paraliżu i desperacji, Natasha poczuła, jak uryna spływa jej po udach. Charakterystyczny zapach zaskoczył Neeta, który począł się śmiać jak opętany.

- Jeszcze raz. Jeszcze raz zrobisz kanapki, kochanie. Ale najpierw gołymi rękami pozbierasz szkło, a następnie wytrzesz to, co narobiłaś. Zastanowię się nad pieluchami, skarbie, chyba ci się przydadzą.

To okazał się trzeci, ostateczny moment, w którym świadomość Nat krzyknęła głośne NIE. Czując ból w kolanach, w brzuchu, mokre uda i tę woń moczu, który w normalnej kuchni nigdy nie powinien być wyczuwalny. Czuła, że osiągnęła szczyt upokorzenia, na jakie kiedykolwiek ktokolwiek mógł się wspiąć. Do tego słowa oraz śmiech, raniące do żywego, bardziej niż ciosy czy szkło. Czując, że przegrała siebie, że tak naprawdę umarła i w tej śmierci trwała tyle czasu. Czując, że może pomścić tamtą Natashę, tworząc jej nową wersję. Nieważne jaką – ważne, że z dala od tego potwora, który ukradł jej tożsamość.

Romanoff nie płakała. Wstała jak gdyby nigdy nic. Pobierała zbity talerz, raniąc dłonie, lecz adrenalina sprawiła, że przestała odbierać bodźce fizyczne. Zbierała je skrupulatnie, a potem wzięła mop i zmyła wstydliwy dowód cierpienia oraz strachu. Umyła ręce, uśmiechnęła się do Trevora, podchodząc do deski do krojenia. Przejechała po niej ręką, pozbywając się resztek warzyw. Chwyciła za rączkę i jednym susem znalazła się przy mężczyźnie. Nie zdążył zareagować, gdy uderzyła go w głowę z całej swojej siły, jaką posiadała. Pierwsze uderzenie spowodowało otwarcie bramy dla tej prawdziwej Romanoff, która nie odpuszczała. Dlatego wymierzała kolejne ciosy.

Zanim się opamiętała, w czaszki Trevora Neeta niewiele zostało. Okrągły stół zmienił kolor z jasnobrązowego na czerwony. Na podłodze wykwitło tu i ówdzie kilka plam tej samej barwy. Rudowłosa zastygła z deską do krojenia w powietrzu, gdy kropla prysnęła na jej twarz. Wróciła na ziemię, obraz się wyostrzył, a ona ujrzała masakrę, jaką spowodowała.

Upadła na brudną podłogę. Usta rozchyliła przez wstrząs, jaki odczuwała. Znów się trzęsła, ale nie ze strachu. Nie bała się konsekwencji tego czynu. Po prostu ucieszyła się z nagłej wolności od barbarzyńcy, zagwarantowanej tym czynem. Zabiła? On też ją zabił. Psychicznie.

- Bruce? – zapytała bardzo cicho przez komórkę, siedząc na kanapie, kiedy przestała podziwiać swoje dzieło.

- Nat? – mruknął Banner, przeczuwając, że coś się stało. – Natasha? Wszystko w porządku?

- Zabiłam Trevora – oznajmiła obojętnym tonem, patrząc na swoje czyste już dłonie. – Zabiłam go deską do krojenia.

Po drugiej stronie zapanowała perfekcyjna cisza.

- Nat? Zaraz będę.

Romanoff otworzyła oczy. Nie rzucała się, nie krzyczała, nie czuła strachu ani winy. Ten sen czasem wracał, w tej samej postaci za każdym razem, począwszy od obudzenia przez Neeta, skończywszy na słowach Bannera. Nigdy więcej, nigdy mniej. Nie wiedziała dlaczego, lecz nie przeszkadzało jej to. Miękkie „Nat", które wypowiedział Banner, nadal w niej tkwiło, utwierdzając, że nadal była człowiekiem i zasługiwała na szczęście.

Westchnęła i wstała z łóżka. Zegarek tym razem wskazywał kilka minut po ósmej – dość późno jak na nią. Lecz tym razem wyjątkowo jej to nie przeszkadzało, ponieważ poprzedniego wieczoru poszła na drinka wraz z przyjaciółmi. Niecodziennie bez Starka, lecz ten pracował do późna, tak samo jak jego asystent, którego zachwalali przy barowym stoliku.

Darowała sobie poranny bieg, mogła to nadrobić wieczorem, choć wolałaby iść uczcić zwycięstwo Tony'ego do jakiejś restauracji. Bo w to, że przegra z Beckiem, nie wierzył nikt. Tym bardziej że sędzią był stary, nieprzekupny i niezawodny Hank Pym.

Nie zrezygnowała natomiast z półgodzinnego spaceru z Thanosem. Naprawdę sądziła, że to jedyny samiec, z którym potrafiła mieszkać. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby się z kimś związać. Nawet z Brucem, do którego ewidentnie coś czuła, jednak odgrodziła to uczucie murem stanowczości. Znała się. Nie była gotowa, a nawet jakby była, to nie sądziła, by Banner był gotowy na nią. Zdawała sobie sprawę, jak ciężko żyć z ofiarą przemocy domowej, która dodatkowo załatwiła swojego narzeczonego. Miała nieciekawą przeszłość i pragnęła, by ta tam też została, a związek z Brucem przypuszczalnie sprawiłby, że ta odżyłaby, raniąc ją, raniąc mężczyznę i ich przyjaciół. Tego nie wiedziała i nie chciała sprawdzać, bo akurat Bruce zasługiwał na najlepsze, a ona tym najlepszym nie była. Niestety.

Gdy wróciła, nakarmiła psa i zajęła się sobą. Co prawda na sali sądowej pełniła rolę zwykłego gapia, ale zawsze starała się wyglądać dobrze. Proces rozpoczynał się równo o dwunastej i Stark żywił ogromną nadzieję, że na tej jednej sprawie wszystko się skończy, czym udowodni swoją błyskotliwość oraz skuteczność.

*

Peter Parker nie zdawał sobie nawet sprawy, jak posada asystenta prawnika mogła okazać się interesujące. Co prawda nadal nie chciał być adwokatem, ale praca dla pana Starka co najmniej intrygowała. Owszem, gdy pojawiał się interesant, parzył kawę, latając jak głupi wokół potencjalnego klienta, niemniej jego głównym zajęciem okazało się zdobywanie informacji.

Pan Stark skupiał się ostatnimi czasy przede wszystkim na rozwodzie Carol Danvers, który miał im przynieść tysiące. A w zasadzie zajmował się analizą wiadomości zdobytych przez Petera. Ponieważ Peter bawił się przede wszystkim w szpiega, odnajdując się w tym znacznie lepiej niż w siedzeniu i przemawianiu przed Wysokim Sądem - to wiedział na pewno, nawet bez sprawdzania.

Tak czy siak ostatnie dni Parker starał się chodzić tam, gdzie niejaki Jude Rigg. I po tych dniach z czystym sumieniem uznał, że pan Rigg to prostak, niezasługujący na złamanego centa. Udał się za nim do kawiarni, gdzie mężczyzna gruchał z jakąś brunetką, całował po rękach i gładził po twarzy. Niestety szatyn nie siedział na tyle blisko, by słyszeć, lecz aparat w telefonie poszedł w ruch.

Innego dnia niby po prostu szedł obok niego na chodniku, mając słuchawki w uszach, dyskretnie podsłuchując rozmowę telefoniczną prawie eksmęża pani Danvers. Ten mówił o tym, że na pewno coś zgarnie z rozwodu, że potem wyjedzie z Victorią do Europy na dłużej, a tam pożyją jak królowie. Zapewnił osobę po drugiej stronie telefonu, że jeśli plan się powiedzie – a się miał się powieść na sto procent – to zniszczy firmę Danvers.

Peter uśmiał się z jego głupoty, kiedy obserwował go w horrendalnie drogim sklepie z męskimi ubraniami, gdzie panie skakały wokół niego, uśmiechając się zachwycone swoim klientem. Obserwował wszystko przez szybę, bo obawiał się, że jeśli wejdzie do środka, przepędzą go jak bezpańskiego kota, gdyż nie prezentował swoim ubiorem kogoś wysokiej klasy. Ledwo powstrzymał śmiech, gdy ujrzał wychodzącego Rigga z co najmniej kilkoma torbami, w której zapewne kryło się kilka tysięcy dolarów. Nie dowierzał, że można tak pajacować nie za swoje pieniądze, będąc pewnym swego idiotą.

Finałowa myśl w głowie Petera brzmiała: jakim cudem ta kobieta związała się z takim mężczyzną? Naprawdę musiał mieć nieźle gadane, nic innego chłopakowi nie przychodziło do głowy.

Jednak hitem okazała się absurdalna bezmyślność Rigga. Parker długo nie wierzył w to, co ujrzał na własne oczy, niemniej patrząc na zdjęcia i filmiki, upewniał się, że to się stało. Mężczyzna, niemal w środku dnia – o zgrozo – znalazł się na parkingu, na którym stał samochód pani Danvers. Głowę schował pod czapką z daszkiem, lecz szatyn tak długo go obserwował, że poznał od razu po sposobie chodzenia. Jude Rigg, trzymając w ręku zaostrzony śrubokręt, poprzebijał cztery opony w lexusie kobiety. Peter uderzył się otwartą dłonią w czoło, obserwując sytuację. Ten facet bez problemu wygrałby konkurs na kretyna roku, pomyślał asystent Starka.

Gdy pokazywał zdjęcia panu Starkowi, gdy opowiadał mu o tym, co widział oraz słyszał, nie potrafił wywnioskować, czy jego przełożony był zdegustowany, załamany czy niesamowicie rozbawiony. Chyba wszystko na raz. Z trudem relacjonował efekty śledztwa, gdyż naprawdę ciężko mu było uwierzyć, że tacy ludzie chodzą po ziemi. Niemniej pan Stark zaczął mu bić brawo, mówiąc, że wykonał pierwsze poważne zadanie idealnie, że był dumny, i że jak dalej tak pójdzie, to odkują się szybciej niż planował.

W dawno podciętych skrzydłach Petera Parkera przebiło się kilka nowych piór.

*

Hank Pym spokojnie siedział na miejscu sędziego przewodniczącego. Doświadczenie podpowiadało mu, że ten rozwód skończy się albo dziś, albo za jakieś pięć lat – absolutnie nic pomiędzy. Znał Starka i Becka, doceniał obu, choć na pewno na zupełnie innych polach. Obaj odznaczali się pracowitością oraz inteligencją, jednak Tony potrafił każdą przeszkodę tak odkręcić, by mu sprzyjała, natomiast Quentin posiadał ogromne zaplecze pracowników, których prowadził tak doskonale, że ci dostarczali mu rozwiązania na tacy. A oba aspekty liczyły się na sali sądowej. Hank Pym nie mógł się doczekać, co przedstawią dwa wrogie obozy. Wiedział aż za dobrze, jak Anthony nie znosił Becka, i to z wzajemnością. Mogły polecieć wióry.

Stary sędzia stuknął młotkiem i rozpoczęło się przedstawienie. Zainaugurował je Quentin Beck, niecodziennie ubrany w zwykły garnitur, niepochodzący od najdroższych marek; w za luźno związanym krawacie; w rozmierzwionych włosach, że niby pracował nieprzerwanie całą noc. Hank doskonale znał te sztuczki, lecz udał, że dał się nabrać. Adwokat rozpoczął swoją mowę.

- Małżeństwo to piękna relacja, lecz nie zawsze prosta. Niekiedy pełna jest wyrzeczeń spowodowanych miłością, bywa, że na jej drodze staje wiele przeszkód, mniejszych, większych... Państwo Rigg poznali się na wakacjach, uczucie rozkwitło natychmiast i nic nie przeszkadzało w tym, by nadal rozwijało się niczym piękny kwiat. Pani Danvers, zauroczona pracowitością oraz szczerością mojego klienta, zatrudniła go w firmie odziedziczonej po ojcu. Pan Rigg sprawdzał się w niej. Także mamy tu przykład nie tylko partnerów życiowych, lecz i biznesowych. Czyż nie fantastyczne połączenie? Do czasu niesłychanie udane. A potem z panią Danvers coś zaczęło się dziać. Zaczęła sprawdzać pana Rigga w firmie, wyliczać mu godziny tam spędzone, wytykać również każdy słupek, który poleciał w dół choć o ułamek procent. Rozumiem, rodzinna firma ważna rzecz, ale czy aż tak? Ważniejsza od miłości? Pani Danvers zaczęła przenosić kłótnie do domu. Mam kilka zdjęć, Wysoki Sądzie – tu Quentin podszedł do Pyma i wręczył mu teczkę, ciężko wzdychając, jakby przytłoczyło go życie – Pani Danvers podnosiła rękę na męża. I on się tego nie wstydzi. To nie mój klient musi borykać się z problemem agresji. Spokojna, kochająca kobieta w pewnym momencie zmieniła się, niby nic w tym złego, lecz nie kiedy zaczyna bić męża...

- Tutaj widzę bardziej obopólną kłótnię. I jak mniemam, te zdjęcia były zrobione już gdy państwo zdecydowali o rozwodzie? – zapytał rzeczowo Pym.

- Ależ to nie ma nic do rzeczy. Nikt nie ma prawa nikogo bić. Niech Wysoki Sąd ogląda dalej. Jest obdukcja.

Pym zerknął na minę Starka, która wyrażała umiejętnie ukrywane rozbawienie połączone z zażenowaniem. Jego klientka natomiast wyglądała tak, jakby dopiero teraz chciała przyłożyć już prawie eksmężowi. Jakkolwiek to dla sędziego nie wyglądało, nie mógł zignorować fotografii, na których widniały obrażenia, tak samo wyników obdukcji.

- Teraz pani Danvers będzie się wypierać, ale tak było, czasu nie cofniemy. Być może żałuje swoich czynów. Dekoratorka wnętrz, uderzona przez panią Danvers, nadal nie usłyszała przeprosin, ale rozumiem, że urażona kobieca duma potrafi niezwykle omotać i nie pozwolić podjąć odpowiednich poczynań. Tak czy inaczej, nie da się ukryć, że to, co łączyło mojego klienta z panią Danvers wygasło. Niestety. I rozumiem, że oboje pragną iść w swoje strony. Tylko nie jestem w stanie pojąć nienawiści pani Danvers, polegającej na zabraniu panu Riggowi wszystkiego, na co solidnie pracował w jej firmie. Rozwód z orzeczeniem winy w tej sytuacji jest trochę nie na miejscu. Jakby mój klient był winny wszystkiemu, nawet wadom swojej żony. Pan Rigg, rzecz jasna, również posiada swoje przywary, ale chce je naprawiać. Chcemy to załatwić polubownie, pan Rigg po prostu chciałby rozstać się, otrzymując to, co mu się należy. Przez cztery lata wszystkim się dzielili, przy rozstaniu również tak powinno pozostać. Ale mój klient nie oczekuje dużo. Nie chce domu czy firmy, tylko czterdzieści procent majątku bankowego.

Czyli jakieś pięćdziesiąt milionów dolarów, pomyślał sędzia, jednak widząc jak zadowolony z siebie Beck siada, spojrzał na jeszcze bardziej niż poprzednio zdegustowanego Starka. Jedno przedstawienie, całkiem niezłe, dobiegło końca, teraz sędzia czekał na swojego dawnego podopiecznego.

- Piękna przemowa, Beck. – Ton Anthony'ego osiągnął wyżyny sarkazmu. – Szkoda, że tak mało się w niej zgadza – dodał, oglądając zdjęcia. – Szczerze powiedziawszy, też bym się wkurzył, jakby ktoś zdradzał mnie za moje pieniądze. Wysoki Sądzie, nie będę się rozwodził. Nie będę ubierał prawdy w śliczne słówka, bo prawda piękna jest sama z siebie. Po pierwsze, obroty firmy pospadały nie o pół procent, tylko o około dziesięć procent. A to dużo. Co ciekawe, te dziesięć procent wróciło, kiedy pan Rigg został wyrzucony. Jednak, tak, oczywiście, to są tylko moje błyskotliwe insynuacje, które nie dadzą do myślenia tylko idiotom.

- Panie Stark – upomniał go Pym, coraz bardziej zaciekawiony tym, jakiego asa ukrywa prawnik.

- Proszę o wybaczenie, ale takie są fakty. Jednak to zostawmy ludziom o przeciętnej wyobraźni. Dowody są takie, że niejaka Victoria Bower, którą moja klientka zastała w swoim domu, w swoim szlafroku, a swojego męża w bokserkach, nie jest żadną projektantką wnętrz. Doprawdy, czy sądziłeś, że my na to nie spojrzymy? – Tu Stark wymownie spojrzał na Quentina. – Pani Bower jest hotelową recepcjonistką. I absolutnie nic w tym złego, żadna praca nie hańbi, tyle że ma długi po eksmężu...

- Co?

Krótkie co, które padło z ust Rigga, załamało oraz rozwścieczyło Becka, który się tego nie spodziewał. Ataku Starka owszem, lecz nie kretynizmu własnego klienta. Tony pławił się w powstrzymywanej złości prawnika.

- Tak, niech pan ją zapyta. Na pewno panu to powie.

- Panie Stark, to jednak nie bardzo ma wpływ na sam przebieg rozwodowy – zauważył sędzia, poprawiając na nosie okulary.

- Jasne. Długi nie, ale fakt, że pani Bower nie jest projektantką, już tak. Poza tym mamy sporo zdjęć, na których pan Rigg oraz pani Bower nie szczędzą sobie czułości. Parker.

Peter, blady jak ściana, którego z tyłu wspierała Natasha, Clint, Thor, Bruce oraz Steve, wstał szybko i szybko podał zdjęcia Pymowi. Fotografie nie pozostawiały wątpliwości – trzymanie się za ręce, pocałunki i kolacje przy świecach świadczyły o relacji na pewno niebiznesowej.

- Poza tym mamy coś jeszcze – dodał Stark, wręczając kilka innych zdjęć sędziemu. – Niejaki pan George Levis, który aktualnie pracuje u pani Danvers na stanowisku managerskim, odprowadził już z firmy co najmniej kilkanaście tysięcy dolarów...

- Co? – Tym razem to Carol nie wytrzymała, patrząc na Starka morderczym wzrokiem.

- A co najlepsze, jest to kuzyn od strony matki pana Rigga – niemal zaśmiał się Stark. – Ponadto, dodam jako ciekawostkę, mój asystent słyszał groźby pana Rigga, jakoby planował zniszczenie firmy reklamowej pani Danvers w odwecie za rozwód. Dodatkowo dysponujemy nagraniem sprzed kilku dni, gdzie widać twarz pana Rigga, przebijającego opony w luksusowym aucie pani Danvers.

Stark zdał wszystkie dowody. Hank Pym oglądał ja długo i uważnie, wraz z Beckiem, na twarzy którego malował się pozorny spokój. Jednak pod tą powłoką zapewne pragnął zabić swojego głupiego klienta. Naprawdę głupiego. Stark doskonale wiedział, że gdyby u tego całego Jude'a pracowały jakiekolwiek szare komórki, zbieranie dowodów nie okazałoby się tak banalne.

- Ach, zapomniałbym. Diagnoza lekarska pani Danvers. Psycholog, jak i psychiatra, zgodnie orzekli nerwicę, która pojawiła się w wyniku stresu związanego z rozwodem oraz zachowaniem pana Rigga. A lekarz, który zbadał pana Rigga po rzekomym pobiciu, jest jego kolegą ze studiów, mamy spis studentów. Dołączony.

Tym razem Beck patrzył na Tony'ego bez triumfu.

- Podsumujmy więc. Pan Rigg wszedł do firmy i spowodował jej straty. Planował mścić się w postaci wyprowadzania pieniędzy z firmy. Zdradził panią Danvers i zdradzał nadal, nie kryjąc się z tym, lecz bezczelnie wypierając faktów. Poniżył moją klientkę, zapraszając obcą kobietę do łóżka za jej pieniądze, do domu, który zaprojektowała niemalże sama, a do którego pan Rigg nie dołożył centa. Przebił opony w aucie o wartości około miliona dolarów w akcie desperacji. Przez niego moja klientka ucierpiała na zdrowiu. Może i na początku pani Danvers była zakochana, może pan Rigg również, lecz nic z tego nie zostało. Pan Rigg wybrał po prostu najprostszą metodę wzbogacenia się przez nic nierobienie. Zazwyczaj doceniam przebiegłość, ale nie w przypadku, gdy obdarł własną żonę z godności, zranił ją do żywego, nie wkładając w pożycie zupełnie nic. A teraz pan Rigg wymaga jedynie czterdziestu procent pieniędzy, których nie zarobił w żadnym ułamku. To tak jakbym żądał od pana adwokata – Stark gestem wskazał Becka – by dał mi połowę honorarium za tę sprawę lekarza oskarżonego o błąd medyczny, którą wygrał, a do której przyłożyłem się tym, że znajdowałem się na sali. Moglibyśmy jeszcze zażądać alimentów za straty moralne, lecz pani Danvers wykazała się wspaniałomyślnością i nie chce pieniędzy od pana Rigga. Dziękuję.

Pym dawno nie ubawił się tak w pracy. Jednak Stark chyba od zawsze był gwarancją ciekawego procesu. Sędzia więc ogłosił piętnastominutową przerwę, poszedłszy do małego biura, ponownie przeglądając dowody, czytając szybko dokumenty i wszystko, co otrzymał. Uśmiechnął się, gdyż ta sprawa przypomniała mu ten pierwszy proces Tony'ego, któremu sędziował. Hank również uważał, że po takim wystąpieniu Stark okaże się prawdziwym brylantem kancelarii oraz sądów. Westchnął, uznawszy, że los bywa naprawdę przewrotny, okrutny i niesprawiedliwy.

Wszyscy wrócili na salę. Wszyscy czekali na werdykt. Wszyscy się denerwowali.

Oprócz Starka.

I słusznie, pomyślał Hank.

- Ogłaszam, że polubownie tego nie da się załatwić. Ogłaszam rozwód z winy pana Jude'a Rigga. Pani Danvers nie zgłosiła żadnych roszczeń z powodu strat moralnych, więc radzę się rozstać w pokoju. A pan niech się teraz zastanowi nad swoją miłością do kobiety z długami. – Tu sędzia spojrzał surowo na oszołomionego mężczyznę, znając ten obrzydliwy typ. – Dziękuję, można się rozejść.

*

Tony pękał z dumy nie tak bardzo jak sądził. Raczej obojętna mina Becka, zbierającego dokumenty, nie dostarczyła mu satysfakcji. Ale sama wygrana i owszem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że przygłupi Jude tak prędko nie odpuści, choć wydawało mu się, że Quentin już tak. Ten człowiek nie tracił dwa razy czasu na przegraną.

- Gratuluję, Stark – powiedział mężczyzna, podchodząc do niego, jego asystenta i Danvers. Cała trójka spojrzała na niego jak na największego wroga, a Beck jedynie szeroko się uśmiechnął. – To urocze, jak cieszycie się z wygranej w mało znaczącej bitwie. Ciebie czeka jeszcze cała długa wojna, by przynajmniej doczołgać się do stabilnej pozycji – dodał bardzo cicho, tak by tylko Stark go słyszał, po czym odszedł, a za nim rzucający się na lewo i prawo Rigg, ignorowany przez własnego mecenasa.

- Panie Stark, panie Stark! Wygraliśmy! – ekscytował się jak dziecko Parker, niemal podskakując z radości i próbując ułożyć równo plik kartek, które zebrał na okazję procesu.

- Brawo, Peterze – uśmiechnęła się kobieta, której ta wygrana dała znacznie większą satysfakcję niż Anthony'emu. – Słyszałam, że zebrałeś informacje na temat tego drania.

- Tak, panno Danvers – uśmiechnął się nieśmiało. – Starałem się.

- Zauważyłam – odpowiedziała i wzięła torebkę. – Panie Stark, doceniam profesjonalność. I tego dzieciaka – kiwnęła głową na Parkera. – Dorzucam pięć tysięcy. Dla niego. Dowiem się, czy je dostał, czy nie. – Ona oraz Stark zaśmiali się, lecz szatyn był tak oszołomiony, że jedynie wytrzeszczył oczy.

- Najwyżej zatrudni pani Quentina Becka, by wyegzekwował dla Parkera tę piątkę – dodał i ponownie zachichotali, lecz mężczyzna spoważniał. – Panno Danvers. Cieszę się, że uwolniła się pani od tego sukinsyna, bo inaczej go nazwać nie mogę. Współpraca była cudowna. Gdyby pani potrzebowała prawnika...

- Wiem, panie Stark - odparła kobieta i uścisnęli sobie porządnie dłonie. – Mogę na pana liczyć. A pan na mnie. Polecę pana swoim znajomym. Zresztą, sądzę, że niedługo się ktoś do pana zgłosi.

- Och, a któż taki? – zaciekawił się Stark.

- Zobaczy pan – zaśmiała się cicho i spojrzała na nadal podekscytowanego Petera. Potem na jego przełożonego. – A nie zastanawialiście się czasem nad agencją detektywistyczną?

*

Peter miał dopiero dziewiętnaście lat, więc o jedenastej przyjechała po niego ciotka. Clint zapraszał ją do środka, co ubawiło Natashę, niemniej kobieta nie dała się zaprosić, tylko dlatego że pracowała w soboty. Tak więc Parker oraz May pożegnali wszystkich i ruszyli do domu.

Rudowłosa doszła do wniosku, że student spadł z nieba Starkowi. Dosłownie. Była dobrą obserwatorką i od razu zauważyła, że chłopak miał na niego leczniczy wpływ. Tony przestał pić w pracy – nie wypadało, przestał upijać się wieczorami do nieprzytomności – musiał dawać jakiś przykład młodym; ponownie brał pracę na poważnie, przykładał się. Gdy ostatnio wpadła do niego z sushi, ten siedział nad dokumentacją bez piwa, lecz z kawą. Romanoff nawet nie wiedziałaby, jak okazać dumę, więc zatrzymała ją dla siebie.

Tego wspaniałego wieczoru świętowali zwycięstwo Starka. Może nie nadzwyczajne, proces nie należał do rozwodów stulecia, nie była to sprawa głośna na cały świat czy nawet Stany, ale małymi krokami do celu - tak sądziła. Widziała tę przemianę w Tonym i mu niemal zazdrościła. Tak często zarzucała mu, że nadal tkwił w przeszłości, że przeżywał śmiertelny wypadek matki, to, że taty brakowało w domu. Przecież wszystko to stało się i nie odstanie - tak mu mówiła, a sama popełniała niemalże te same błędy, co on.

Panowie pili whisky z colą, a ona sączyła sex on the beach. Uwielbiała ten słodko-gorzki smak z przewagą słodkości. Patrzyła na każdego po kolei, wzrokiem pomijając Bruce'a. Nie chciała na niego patrzeć. Nie chciała zerkać na kogoś, kto podarował jej uczucie, a ona je odtrąciła. Robiła to na własne życzenie, skrupulatnie, spotkanie za spotkaniem, wymiana zdań za wymianą zdań. Nie chciała go ranić. Nie zasługiwał na to. Zresztą pozostała czwórka tak samo.

Natasha wiedziała jedno – jaka była, jaka się stała. W swym obecnym stanie nie dałaby szczęścia Bannerowi. Tak, kochała go, wiedziała o tym, zastanawiała się nad tym co najmniej milion razy i odpowiedź brzmiała jasno. On też do niej coś czuł. Lecz niestety nie potrafiła go skrzywdzić związaniem się z nim. Zdawała sobie sprawę, że jej przyjaciele tego nie rozumieją, ale tak wyglądała jej smutna rzeczywistość. Nie była gotowa na ranienie porządnego faceta, który zasługiwał na więcej.

Owszem, nie zasługiwała na niego, lecz nadal pozostawała kobietą. Aktualnie pewną siebie, niezależną, wyzwoloną. Taką, która mogła dać szczęście przez chwilę, nie na dłuższą metę – tak uważała. Dlatego wyznaczyła jasną granicę dla Bruce'a, której nie mógł przekroczyć. I nie przekraczał, ponieważ był fantastyczny.

Niemniej wciąż pozostawała kobietą. Atrakcyjną. Jej płomienne włosy, zielone oczy, pełne usta czy smukła talia rzucały się w oczy. Mężczyźni jej pragnęli, zdawała sobie z tego sprawę. Zazwyczaj kwitowała to złośliwym półuśmieszkiem, jednak nie w sytuacji, gdy wypiła jakieś siedem drinków. Nie mogła mieć Bruce'a na stałe, lecz mogła zadowolić się kochankiem na jedną noc. W życiu chodziło o to, by sobie radzić i dostosować się do sytuacji.

Wszyscy bardzo cieszyli się ze zwycięstwa Starka, Romanoff również. Postanowiła uczcić to tańcem na parkiecie. Zostawiła więc przyjaciół, ruszając w stronę świetnie bawiącego się tłumu. By się wmieszać, może poznać kogoś, kto umili jej noc. A może po to, by zapomnieć o samotności i niemożności zmiany tego przybijającego stanu na coś stałego.

*

Stark uśmiechał się szeroko mimo żółci, jaka rozlewała się w jego trzewiach.

Było dokładnie tak, jak powiedział mu Beck. Cieszył się, jakby stało się nie wiadomo co, choć nie stało się nic. Fakty przedstawiały się tak, że gdyby Jude Rigg posiadał w głowie szare komórki, to ta wygrana tak łatwo nie przyszłaby Tony'emu, aczkolwiek nadal wierzył, że i tak wygrałby. Ciężko przegrać coś takiego, jak mniemał. Zresztą Parker wyniuchał takie ciekawostki, że Stark tak czy inaczej spał spokojnie.

Ale słowa Quentina uderzały w bruneta. Tak, Beck posiadał wpływy oraz pieniądze, nie wiązały go żadne błędy przeszłości, mógł pracować i brylować, nie bacząc na to, jakie konsekwencje to pociągnie, gdyż zwyczajnie był w stanie je ponosić. Nawet Quentin czasem pomylił się i nic się nie działo - taka specyfika pracy, lecz Stark od tego momentu nie mógł pozwolić sobie na potknięcie. Tym rozwodem stworzył sobie podwaliny pod markę, jaką od nowa pragnął zbudować, a którą już raz stracił. To była dla niego jak wygrana na loterii, gdy tymczasem dla jego oponenta okazywało się to zwykłym, dokuczliwym paprochem na eleganckim garniturze. I Starka to irytowało, gdyż to nie tak miało wyglądać.

Niemniej patrzył na radosnych przyjaciół, uśmiechając się. Odczuwał jedno, jednak przywiązanie do tych ludzi to inna kwestia. Przy nich nie umiał się zmartwić czy przeżywać kłujących jak igły słów wrogiego adwokata. Ich radość zarażała...

No, może mina Bannera bardziej świadczyła o tym, że wygrali dopiero bitwę, a nie całą wojnę.

- Idź na parkiet – szturchnął go Stark, gdy dopijał swoje whisky. Dzisiaj sobie pozwalał, ponieważ dostał rozgrzeszenie.

- Co? – mruknął z krzywą miną Bruce znad swojego piwa. – Oszalałeś? Ja się potykam o własne nogi.

- Wydaje mi się, że Nat to by nie przeszkadzało, wręcz by ci podziękowała, że może wieść prym jak zawsze – odparł z miejsca brunet.

- Zwariowałeś – westchnął nauczyciel. – Naprawdę, dzięki, ale to głupi pomył, a w ogóle to nie mam u niej szans, niech to zostanie jak jest.

- Masz szansę, tylko sam ją sobie odbierasz - zauważył Anthony.

- To tak jak ty tym chlaniem z rana. Dobrze, że ten Parker jest, to się wstydzisz trochę.

Bruce mówił mało, ale jak już coś powiedział, to potrafił zagiąć całą czwórkę, nie licząc Romanoff. Oczywiście Stark przytknął usta do szklanki, gdyż nie za bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Banner miał rację, a z oczywistościami Tony się nie wykłócał. Patrzył to na tańczącą kobietę, to na nauczyciela, uznając, że każdy z nich krył w sobie trochę frajera.

Odwzajemnił szeroki uśmiech patrzącego na niego Steve'a. Nawet nie przyszło mu do głowy, że ten stan rzeczy, o którym rozmyślał, czasem wystarczyło zmienić zwykłą rozmową.


I jak Wam się, moi mili, podoba historia Nat oraz Stark prawnik? :P Jak zawsze wszelkie opinie i uwagi mile widziane. Następny part w sobotę, dziękuję za tyle gwiazdek, komentarzy i wyświetleń. <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro