0. chmury burzowe
Pociągam łyk soku pomarańczowego, usiłując oszacować, kiedy dzielnicowej skończy się cierpliwość i walnie kajdankami, które grzechoczą jej w dłoni, głowę pyskatego nastolatka.
Z nastolatkami jest tak, że zawsze przejmują się wszystkim za długo i za bardzo. Ośmieszenie się w kontaktach międzyludzkich rozpamiętują po nocach przez kilka miesięcy, w wieku lat osiemnastu wciąż pamiętają, jak zapomnieli tekstu wierszyka na przedstawieniu w przedszkolu. Ale kiedy dla odmiany powinni się przejąć – na przykład gdy sąsiedzi skarżą się na hałas imprezy tak długo, że wreszcie postanawiają zadzwonić po policję – nagle okazuje się, że nic ich nie obchodzi.
Przecież cała szkoła patrzy. Nie mogliby pokazać, że się przejmują. To by był najbardziej ośmieszający początek ostatniego semestru szkoły średniej, jaki można sobie wyobrazić.
— Nie odwracaj kota ogonem — warczy policjantka, a wypieki na jej policzkach zdradzają mi, że jest wściekła. Z pewnością nie takiej nocnej zmiany oczekiwała. Mogła siedzieć spokojnie na komisariacie, grać w pasjansa na służbowym komputerze i zapychać się donutami, ciesząc się, że w Outver nigdy nic się nie dzieje. Zamiast tego musi użerać się z młodzieżą, która próg dorosłości przekroczyła jedynie w dokumentach. — Gdzie są twoi rodzice?
— Nie jestem ich rzecznikiem — odpowiada Jaden, gospodarz, nie patrząc jej w oczy. — Tutaj ich nie ma, więc chyba i tak nie mają zbyt wiele do powiedzenia.
Mam ochotę przewrócić oczami, ale się powstrzymuję. Walczę z instynktem wyjścia na środek i obiecania policjantce, że wyłączymy muzykę i sąsiedzi będą mogli spać spokojnie, ale to nie moje sąsiedztwo i nie moje głośniki. A gospodarz nie jest moim kolegą. Więc siedzę cicho pod ścianą, w tym samym miejscu, w którym kwitnę od początku imprezy.
— Dobra, koniec tego dobrego. Jeśli chcesz utrudniać pracę funkcjonariuszom i nie stosujesz się do poleceń, to pojedziesz z nami. Rozejść się!
Po kółeczku adoracji ściśniętym wokół Jadena przechodzi przeciągnięty pomruk ekscytacji. Gospodarz rzuca im nerwowe spojrzenie.
Zastanawiam się, czy naprawdę dostarcza im to aż tyle dopaminy, że muszą koniecznie utrudniać innym życie. Przyciszenie muzyki wyszłoby na dobre i policjantce, bo mogłaby wrócić do pasjansa i donutów, i sąsiadom, bo mogliby się wyspać, i nam, bo w końcu słyszelibyśmy sami siebie w trakcie rozmów.
Chłopak przechodzi do negocjacji. Jeśli ma dość rozumu, nie pozwoli skuć się w kajdanki dla społecznej aprobaty i ustąpi. Niestety, nie będzie mnie już tutaj, by zobaczyć ostateczną wersję zdarzeń. Ilość zataczających się znajomych oraz groźba grzechoczących kajdanek wisząca w powietrzu wokół mnie świadczą o tym, że wybiła godzina powrotu do domu.
Dopijam sok na jednym wdechu i odkładam szklankę na losową szafkę, na której jest jeszcze choć trochę miejsca. Po cichu oddalam się od zgromadzenia i próbuję znaleźć Kayę i Laylę — dziewczyny, które kocham i jednocześnie darzę nienawiścią za to, że zmusiły mnie do przyjścia na tę imprezę — ale nigdzie ich nie widzę. Albo więc wpakowały się w sam środek tłumu zainteresowanego spektaklem igrania z prawem, albo znajdują się w ustronnym miejscu z kimś nowym. Nie chcę znaleźć ich ani w jednej, ani w drugiej sytuacji, więc piszę tylko szybką wiadomość, że wracam do domu.
Na zewnątrz jest zimno i leje. Zwykle na początku stycznia, zwłaszcza w New Hampshire, powinien sypać śnieg, ale globalne ocieplenie ostatnimi latami daje się we znaki. Przemakają mi włosy i deszcz rozpuszcza makijaż, ale w przedpokoju kapitan drużyny futbolowej obściskuje się z blondwłosą cheerleaderką, Taylor, i bardzo nie chcę brać w tym udziału.
Na ekranie telefonu widać akurat cztery okrągłe zera. Nie jest więc późno, ale moja bateria socjalna wyczerpała się dziś wyjątkowo szybko. Gdy ponownie unoszę oczy, znajome, żółte światła samochodu błyskają w oddali. Wkrótce z rozmytej deszczem ciemności wyłania się granatowa Alfa Romeo, jak zawsze dumnie nieamerykańska, a ja szarpię za drzwi i wskakuję do środka, gdy tylko mam na to szansę.
— Och — wzdycham z uśmiechem — jak dobrze, że nagrzałeś w środku.
Tata śmieje się na przednim siedzeniu. Widzę tylko jego długie blond włosy podskakujące w miejscu, gdy odwraca głowę w jedną i w drugą stronę, próbując wyjechać z podjazdu i jednocześnie uniknąć kolizji z otaczającymi nas drzewami.
— Jak się bawiłaś?
— Dobrze. — Zapinam pas. — Ale jestem już zmęczona.
— Piłaś?
Zaciskam lekko szczękę. Zadaje to pytanie rzadziej niż kiedyś, ale i tak nie rozumiem, dlaczego to robi. Odpowiedź jest zawsze ta sama.
— Nie.
Kiwa ledwo zauważalnie. Cisza wisi przez chwilę między nami, aż postanawiam ją złamać, nim wywoła we mnie niepokój.
— Przyjechała policja — rzucam. — Muzyka przeszkadzała sąsiadom.
Tata robi bezgłośne i zmartwione ochhh.
— Mhm — mruczę przeciągle.
— James się wścieknie. Gorzej będzie z komendantem policji, któremu się oberwie, że w ogóle przyjechał... I jeszcze gorzej z młodym Hartonem.
Nie zrozumcie mnie źle — nie jestem plotkarą. Szeptanie o tym, że komuś się nie powodzi, nigdy nie dostarczało mi radości. Ale gdy żyje się w miasteczku tak niewielkim i hermetycznie zamkniętym jak Outver, sieć komunikacyjna tka się sama. Wszyscy znają wszystkich i, aby utrzymać się w społeczności, muszą wiedzieć, co się w niej dzieje. Chyba że wolą, by to o nich zaczęto mówić.
Mój tata przeniknął do tej plotkującej społeczności z rozbrajającą łatwością. Być może dlatego, że Włosi też mają naturalną skłonność do życia życiem innych ludzi. Cóż, podobno plotkowanie to mechanizm, który wykształciła ewolucja, więc nie zamierzam go potępiać.
— To co, piccina? Jesteś gotowa na ostatni semestr?
Nabieram powietrza w płuca, patrząc przez okno na zalesione góry. Wtulone w nocne chmury wyglądają upiornie. Kiwam głową.
— Sì, papà. Bardzo gotowa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro