~ 10. Ja to zrobiłam? ~
Pov.Seth.
- Kim jesteś? - zawołałem.
Paprot ochraniał swoim ciałem Kendrę.
- Waszym największym koszmarem. - Powiedziała postać wstając. Po głosie rozpoznałem, że to dziewczyna. Oczywiście jej sylwetka rzucała się w oczy i nikt nie pomyliłby jej z mężczyzną. Miała za szerokie biodra i biust.
Oprócz tego nosiła czarny strój z kapturem, przez co nie mogłem jej rozpoznać. Albo jego.
- Mimo, że wasza dziewczynka już ucierpiała zapuszczacie się w las. Nie mądrzy chłopcy. - Zaśmiała się. - Wasz las płonie. Nie wystarczy wam kłopotów? Nie? W porządku!
Wyciągnęła z kieszeni dwa balony. Rzuciła jednym w naszą stronę. Wzbiłem się w powietrze zanim balon rozbił się w miejscu gdzie stałem. Pył, który znajdował się w balonie rozpylił się w powietrzu.
Kendra i Paprot na szczęście w porę uciekli.
- Tylko tyle potrafisz? - zawołałem. - Kim jesteś i co tu robisz?
- Potrafię o wiele więcej, nie martw się. - Zachichotała. - Przyszłam po zemstę.
Mówiąc to skoczyła z gałęzi na ziemie. Zanim uderzyła w ziemię zmieniła się w czarnego jak noc kruka. Wzbiła się w powietrze i zanim zdążyłem pomyśleć o pościgu za nią, już jej nie widziałem.
Pov.Warren.
Stałem na werandzie obserwując las. Gdzieś tam był ktoś to otruł moją kuzynkę. Gdzieś tam był Seth.
Jednak Stan wyraził się jasno. Nie mogliśmy iść do lasu, przez czyhające tam niebezpieczeństwo.
Przetarłem dłonią twarz. Przysłuchiwałem się kłótni Vanessy i mojego brata o tym jak powinno się doić Viole.
W pewnym momencie zauważyłem Hugona biegnącego w stronę domu. Na jego ramieniu siedział przemoczony Seth, a na otwartej dłoni Paprot przytulający moją kuzynkę.
- Cicho bądźcie! - Krzyknąłem w stronę Van i Dale'a. Seth coś krzyczał ale nie byłem w stanie usłyszeć co.
- Dlaczego Seth każe nam wołać Kraba? - zdziwiłem się.
Vanessa westchnęła zrezygnowana w moją stronę.
- Seth mówi żeby wołać Stana, a nie Kraba.
- Aha.
- Ja lecę po Stana, a wy idźcie zobaczyć czy wszystko z nimi w porządku. - Powiedział szybko Dale.
Kiwnąłem głową i pobiegłem w stronę Hugona.
- Seth, Kendra, Paprot! Boże jak nas nastraszyliście! - Wkurzyłem się na nich. Dopiero teraz zobaczyłem że są cali mokrzy. - Dlaczego jesteście mokrzy?
- Długa historia. - Mruknął coś Paprot.
Stan, Ruth, Marla i Scott wybiegli z domu w naszą stronę. Scott wydawał się nieźle sfrustrowany.
- Moja córcia, mój syn. - Scott przytulił mokrego Setha, a potem Kendrę. - Co ci odbiło żeby uciekać z domu? - Spojrzał na Paprota. - Przeczuwam że to jego sprawka.
Paprot zarumienił się i otworzył usta, ale dziadek mu przerwał.
- Dosyć. W tym momencie wszyscy idziemy do mojego gabinetu. - Powiedział.
- Nie! - Krzyknął Seth.
- Ty masz jeszcze coś do powiedzenia? - Warknął Stan. - Najpierw krzyczysz, uciekasz z domu a teraz się sprzeciwiasz? Nie Seth. Są pewne granice, które przekraczasz za często. Zawiodłem się na Tobie.
Ostatnie słowa chyba uderzyły chłopaka, gdyż spuścił głowę.
- Może się wyluzujmy. - Zacząłem. - Jestem pewien że Seth ma coś ważnego do powiedzenia.
- Nie obchodzi mnie to Warren, nawet nie próbuj trzymać jego strony! - Wkurzył się dziadek.
- Baśniobór płonie! - Wypalił w końcu Seth. Wszyscy na niego spojrzeliśmy. Po za Kendrą i Paprotem, bo oni byli zajęci sobą. - Na zachodnio-północnej stronie rezerwatu rozpętał się ogromny pożar. Kiedy tam byłem nie było żadnych ofiar, ale ogień rozprzestrzenia się szybko. Wysłałem driady żeby ostrzegły resztę istot przed grożącym niebezpieczeństwem i przydzieliłem centaurom zadanie pilnowania innych istot. Trzeba działać.
Stan patrzył na niego z niedowierzaniem.
- Podejrzewamy że lat podpaliła ta sama osoba, która mnie otruła. - Dodała Kendra.
- Tanu, Dale bierzcie Mendiga i Hugona i jedziemy w stronę pożaru. Trzeba jak najszybciej go ugasić. - Zdecydował szybko dziadek. - Ja pojadę z wami. O czymś jeszcze powinniśmy wiedzieć Seth?
- Chyba nie.
- Dobrze. Marla, Scott i Warren pojadą do Świetnego Ludu. Poprosicie o pomoc i wyjaśnicie sytuację.
- Może ja powinienem z nimi pójść? - zaproponował Seth. - Znam Calvina i mam dobre kontakty...
- Nie. - Przerwał mu tata. - Ty dość już zrobiłeś. Wracasz do domu, razem z Kendrą. Paprot ma w tym momencie wracać do swojego domu i może już nie wracać.
Paprot i Kendra patrzyli na Scotta w szoku.
- C-co? - Wydukał Paprot.
- O północy zabrałeś do lasu moją córkę, narażając ją na niebezpieczeństwo. Wydaje mi się że już udowodniłeś wszystkim jaki jesteś odpowiedzialny. Sugeruję żebyś już więcej nie spotykał się z Kendrą.
- Nie możesz tego zrobić! - Krzyknęła Kendra.
- Owszem mogę i to robię.
Kendra popatrzyła na nas. Szukała jakiegokolwiek wsparcia.
- Scott... -zaczęła Ruth.
- Nie ma mowy! Powiedziałem coś i już się nie cofnę. Jedziemy.
Kendra zacisnęła pięści, ale się nie odezwała. Była bezsilna wobec rozkazów ojca.
Hugo chwycił wózek i wsadzał po kolei dziadka, Tanu i Dale'a. Marla i Scott pobiegli po konie na których mieli pojechać do świetnego ludu. Położyłem Kendrze rękę na ramieniu.
- Kendra, twój tata jest teraz zły i zmęczony. Będzie dobrze zobaczysz. - Uśmiechnąłem się do niej.
Posłała mi słaby i wymuszony uśmiech.
- Jest już dobrze po północy. - Odezwała się Ruth. - Wracajmy do domu, a Ty Warren leć po konia.
Kiwnąłem głową i pobiegłem w stronę stajni.
Pov.Kendra.
Czy kiedyś czuliście się jak zwykła szmaciana lalka, która nie jest w stanie nic zrobić? Ktoś się wami bawi, a wy jesteście zbyt słabi żeby się sprzeciwić.
Tak właśnie się czułam.
- Chodźcie. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. - Powiedziała Ruth.
- To może ja już pójdę. - Wyszeptał Paprot, cofając się. - Dziękuje za wszystko co dla mnie Pani zrobiła...
- Oh chodź tu, nie wygłupiaj się. - Westchnęła moja babcia. - Być może Scott jest ojcem Kendry, ale nie jest właścicielem mojego domu. Nie wygłupiaj się, prześpisz się dziś u nas.
Bez wahania przytuliłam babcię.
- Dziękuje! - Moje szczęście było niewyobrażalne. Tak bardzo bałam się, że to koniec.
Podbiegłam do Paprota i chwyciłam go za obie ręce. Uśmiechnęłam się do niego, a on patrzył na mnie.
W jego oczach nie widziałam radości. Widziałam tam jedynie pustkę. Jego piękne srebrno-niebieskie oczy, zamiast tego wydawały się ciemne. Tak ciemne, że ledwo dostrzegałam barwy jego tęczówek.
- Paprot? - Spytałam cicho. Wydawał się inny.
- Przepraszam Panią, ale nie mogę. - Powiedział Paprot puszczając moje ręce.
Poczułam jak moje serce drży.
- Jak to...? - Tak bardzo bałam się odpowiedzi.
- Słyszałaś swojego ojca, Kendra.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Paprot tego nie zrobi. On mnie kocha, a ja kocham jego.
- Nie mogę się z Tobą spotykać.
Jedno zdanie. Sześć słów. Tak cholernie bolesnych.
Moje serca pękło. Nie wiedziałam czy na pół. Możliwe że na setki kawałków. A może miliony.
- Paprot nie. Proszę Cię nie! - Czułam jak moje oczy stają się mokre.
Paprot nie drgnął. Nie zrobił nic. A ja ciągle patrzyłam w jego ciemne oczy.
- Żegnaj Kendro. - I odszedł. Odwrócił się i odszedł. Tak po prostu.
- Paprot! - Krzyknęłam. Po moich policzkach spływały łzy. - Paprocie! Nie zostawiaj mnie! Błagam wróć...Paprot nie możesz... - Upadłam na kolana. Tak bardzo mnie bolało.
- Kendra. - Usłyszałam cichy głos mojego brata. Podniosłam na niego wzrok. - Ten gnojek nie był ciebie wart. Naprawdę.
Znów wybuchnęłam płaczem. Przed moimi oczami przeleciały nasze wspólne wspomnienia. Jego pocałunek w kuchni, jego strach o mnie, jego troska, jego łzy.
Trzęsłam się cała. Nie byłam w stanie się uspokoić. Tak bardzo chciałam, żeby Paprot mnie przytulił. Tak bardzo chciałam żeby przy mnie był.
- Zaraz się uspokoi. - Usłyszałam głos mojego ojca.
Podniosłam głowę i spojrzałam na niego. Siedział na siwym koniu, a obok niego Marla i Warren. Wszyscy na mnie patrzyli.
Fantastycznie.
Patrząc na jego obojętny wyraz twarzy wstałam. Podejrzewałam że wyglądałam jak rozhisteryzowana nastolatka, ale miałam to gdzieś.
- Nienawidzę Cię! - Wrzasnęłam na całe gardło w stronę Scotta. - Nienawidzę cię całym moim sercem! Tak bardzo, bardzo, bardzo cię nienawidzę! - Wrzeszczałam na całe gardło. Przez moje ciało przeszła fala energii. Byłam tak wściekła, zrozpaczona i zmęczona, że nie zwróciłam na nią uwagi.
To był mój błąd. Straciłam kontrolę nad moimi mocami.
W miejscu między mną a tatą strzelił biały blask. To było coś podobnego do eksplozji. Krzyknęłam w ostatniej chwili zasłaniając ręką oczy. Siła wybuchu odrzuciła mnie w tył. Usłyszałam jedynie krzyk ojca i rżenie konia. Podejrzewałam, że biedny koń się spłoszył i ojciec spadł na ziemię. Ja sama byłam zbyt oszołomiona wybuchem.
Wylądowałam twardo na ziemi.
Ja to zrobiłam???
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro