Rozdział 1.
— Mówią, że Itrianie podbili Letrię — rzucił w pewnym momencie starzec i upił kolejny łyk piwa.
Casper Bane uniósł na chwilę głowę znad szklanki, którą właśnie czyścił. Zaraz jednak wrócił do pracy, a powietrze wypełnił dźwięk szmatki mocno pocieranej o szkło.
— No i? — mruknął jedynie z ponurą miną, a jego ton jasno zdradzał, że niewiele obchodzi go wojna prowadzona w zachodniej części kontynentu.
Inny człowiek najpewniej wyczułby to i porzucił temat, ale starzec najwyraźniej był w humorze do rozmów. Dlatego też stał cały czas przy szynkwasie oparty o blat i powoli popijał piwo. Odrobina piany zebrała mu się na gęstej, siwej brodzie, gdy wziął kolejny łyk, by złagodzić chrypę.
— Jak to, no i? — parsknął i pochylił się nieco bardziej w stronę karczmarza. — Dzisiaj Letria, jutro Zentria i Kastrenia, a potem… — zaczął mówić, wymachując przy tym kuflem. Kilka kropel trunku uderzyło o blat, a Casper skrzywił się na ten widok. Nawet we wszechobecnym półmroku nie dało się przeoczyć jego grymasu.
— A potem polegną, powstrzymani przez wojska Swernergu — ostudził zapał starca. Wytarł szynkwas i wrócił do czyszczenia naczyń. W końcu dochodziło już południe, a trzeba było jeszcze ugotować strawę dla gości, którzy niechybnie zejdą się pod wieczór. Niby w kuchni uwijali się od kilku godzin Lena z Ulrichem, ale na głowie mieli przede wszystkim upieczenie kilku ciast i tych puszystych placków z jabłkami, które tradycyjnie podawano w karczmie co sobotę.
— Myślicie, że Swernerg da radę ich powstrzymać? — Starzec nie wydawał się przekonany.
— Oczywiście — odparł Casper bez większych emocji. Wystarczająco długo przebywał wśród tamtejszych wojów, by wiedzieć, że są wystarczająco liczni oraz dobrze wyszkoleni, by odeprzeć napaść wrogiego państwa. Może i Itrianie zyskali dużo ziemi, a co za tym szło, zasobów, podczas dotychczasowych podbojów, ale ciągła wojna ich męczyła. Nie, prędzej czy później sami odpuszczą lub zostaną pokonani. Tego jednak karczmarz nie zamierzał tłumaczyć starcowi, który może i znał się na życiu codziennym, ale o prowadzeniu oraz przebiegu wojen wiedział tyle, co wół o robieniu na drutach. I tak już wystarczająco ludzi straszył, wygłaszając te swoje złowróżbne uwagi tonem znawcy.
— O Deranie tak samo mówili, i co? — rzucił zresztą z powątpiewaniem. — A niby takie potężne państwo, królowa tyle wojen wygrała…
— I od lat panował tam pokój. — Casper przewrócił oczami. — Nie byli przygotowani na nagły atak, a ich królowa nie wierzyła, że Itrian odważy się ich zaatakować. To ją zgubiło. Inne państwa nauczyły się na jej błędzie.
Nie bez powodu mędrcy mawiali, że pycha kroczy przed upadkiem. Królowa Irwena, władczyni Derany, pierwszą wygraną bitwą dowodziła jeszcze jako zaledwie szesnastoletnia dziewczyna. To wydarzenie było początkiem jej licznych zwycięstw, które sprawiły, że w umysłach ludzi zapisała się jako Krwawa Władczyni, okrutna, lecz gotowa bronić swych poddanych do ostatniego tchu. A przy tym, jak przekonał się sam Casper, od chwili podpisania ostatnich traktatów pokojowych aż zbyt pewna swej pozycji. W końcu kto próbowałby uderzyć w Deranę, której pani już niejedno wojsko obróciła w proch?
Jak widać, znaleźli się chętni, a nieprzygotowane zupełnie na nagły atak państwo upadło, przemieniając się w zgliszcza dawnej potęgi.
Karczmarzowi nawet nie było żal Irweny, choć gdy dowiedział się o jej śmierci oraz podbiciu kraju, przerwał pracę i w milczeniu oddał królowej hołd. Nie lubił tej kobiety, ale zawsze szanował jej siłę, przede wszystkim charakteru. Co prawda, spotkał ją osobiście kilka razy, ale nawet te krótkie, przelotne rozmowy o taktyce wojennej, często przeradzające się w kłótnie, pozwoliły mu na poznanie nieco słynnej monarchini.
Do tego miał szansę obserwować interakcje Irweny z innymi, a to przyniosło mu jeszcze więcej informacji. Wiedział, że jest bezwzględna i lubi rozmawiać o walce. Zdawał sobie też sprawę z tego, że kochała swych najbliższych i to nadało jej w jego oczach nieco ludzkich cech, nawet jeśli nadal jej nie znosił. Do tej pory pamiętał, jak bez wahania rozbiła dzban na głowie zbyt nachalnego zalotnika do ręki swej córki.
Przemknęło mu przez myśl, że szkoda jej wnuczki, która dopiero co skończyła czternaście lat. Nie zasługiwała na taki koniec.
— A jak nie zdołają? — Starzec zmarszczył brwi. Można było odnieść wrażenie, że specjalnie wyobrażał sobie najgorszy scenariusz, jakby nie mógł uwierzyć, że jedyne co w nich uderzy, to odległe echo wojny, a nie samo itriańskie wojsko.
— To wojska Itrianu będą na tyle osłabione, że powstrzyma ich Grewend. — Casper odwiesił ścierkę na haczyk, po czym zaczął układać szklanki na półce za szynkwasem. Musiał jeszcze zajrzeć do kuchni i sprawdzić, jak radzi sobie reszta.
— Czyli co, nie dojdą do nas?
— Po cholerę by mieli? Masz pan coś, co król mógłby chcieć? — parsknął karczmarz, tracąc powoli cierpliwość do gadaniny starca. Z irytacją potarł bliznę przecinającą lewy policzek. — Nie dojdą. Nie będą ryzykowali z Swernergiem i Grewendem.
— No ja nie wiem — mężczyzna wyraźnie oczekiwał dalszej dyskusji, ale Casper machnął na niego ręką. Gestem pokazał siedzącemu w rogu sali Samowi pełniącemu funkcję wykidajły, by nie spuszczał ze staruszka oka.
Niepozorny, na oko trzydziestoletni mężczyzna zasalutował od niechcenia i wyciągnął się wygodniej na krześle. Wydawał się całkowicie nieszkodliwy, ale właściciel karczmy Pod Kulawym Niedźwiedziem doskonale wiedział, że to tylko złudne wrażenie. Widział już Sama w akcji i choć sam walczył całkiem sprawnie, a do tego należał do dość rosłych mężczyzn, za każdym razem myślał sobie, że nie chciałby się z nim bić. Brak dużej siły fizycznej jego pracownik nadrabiał refleksem kogoś, kto całe lata spędził, walcząc o przetrwanie na ulicach miasta. Nie bał się zmierzyć z przeciwnikiem dzierżącym nóż, chociaż sam nie nosił przy sobie żadnej broni – a przynajmniej nigdy jej nie wyjął.
Casper nie pytał nigdy Sama o jego przeszłość, choć miał swoje podejrzenia. Mężczyzna wypełniał pracę sumiennie i nie sprawiał żadnych problemów, a to wystarczało Bane'owi. W dodatku polecił go Shrike, a temu karczmarz ufał bezgranicznie. Stary przyjaciel nigdy nie przysłałby mu kogoś, kto byłby dla niego niebezpieczny.
Karczmarz pchnął drzwi do kuchni i wszedł do pomieszczenia.
Przy stole Lena kroiła warzywa na bulion. Wysoka, smagła dziewczyna około dwudziestki nuciła pod nosem wesołą, skoczną melodię, którą Casper znał aż nazbyt dobrze. Ulrich, jej bliźniak, kończył właśnie smażyć kolejną partię placków z jabłkami.
— Dzień dobry, panie Bane — rzucił, nawet na moment nie odrywając wzroku od pracy. Łopatką zdjął z patelni grube, złociste placki, których brzegi nawet z daleka wyglądały na przyjemnie chrupiące.
— Jak stoimy z robotą?. — Właściciel karczmy od razu zakasał rękawy do pracy.
Lena oderwała się na chwilę od krojenia warzyw. Odwróciła się w stronę pracodawcy i przetarła dłonią czoło, na którym zaczęły już pojawiać się krople potu wywołanego wszechobecnym gorącem. Schowała za ucho pasmo czarnych włosów, które wysunęło się spod chustki, po czym odpowiedziała wesołym tonem:
— Zostało tylko ugotować bulion i zrobić kotlety. Sos już mamy! — Wskazała potężny gar stojący w kącie stołu, przykryty pokrywką chroniącą przed latającymi w kuchni muchami.
— Nieźle — stwierdził Casper z wyraźnym uznaniem i zabrał się do roboty. Wychodziło na to, że jeśli utrzymają tempo, praca tego wieczora będzie całkiem spokojna, bez zbędnej bieganiny. Mieli, co prawda, sobotę, a przez to przewidywali znacznie więcej klientów niż w resztę tygodnia, ale i tak istniało duże prawdopodobieństwo niezbyt pracowitego popołudnia. Przynajmniej nic nie zostanie do gotowania na ostatnią chwilę. Tylko ludzi trzeba będzie cały czas obsługiwać.
— Jak idzie? — Rozległ się nagle miękki, kobiecy głos.
Bane odwrócił się w stronę drzwi i nie mógł powstrzymać radości na widok Gerdy, która stała w progu z uśmiechem czającym się w kącikach ust. Podeszła do niego z szelestem czarnej spódnicy, idealnie pasującej do tego samego koloru koszuli. W kasztanowych, związanych w schludnego koka włosach błyskały pierwsze pasma siwizny, ale tylko one oraz kilka zmarszczek przy oczach zdradzały, że kobieta nie jest już młodziutką dziewczyną.
— Wyjątkowo dobrze. — Casper złożył szybki pocałunek na policzku żony. — A tobie jak minął dzień? — zapytał, wróciwszy do robienia kotletów.
Gerda usiadła na krześle i oparła twarz na dłoni.
— Babka Sośka znowu przyszła — parsknęła. — Niby po maść na bolące biodro, a przy okazji chyba po to, by podzielić się wszystkimi plotkami z państwa. — Westchnęła głęboko i przymknęła na moment chabrowe oczy.
W odpowiedzi rozległ się chór współczujących pomruków. Wszyscy w wiosce doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak męczącą kobietą potrafiła być stara Sośka, największa plotkara w całej okolicy. Niby to uśmiechała się miło, a jednocześnie ukradkiem już patrzyła, czy nie znajdzie się coś, co pozwoli naopowiadać potem o człowieku głupot, które normalnej osobie nawet się w głowie nie mieściły.
Gerda nad wyraz często miała z nią do czynienia z powodu swego zawodu. Kobieta od pięciu lat pracowała jako zielarka i prowadziła jedyną aptekę w wiosce. Wtedy też Casper zdecydował się postawić karczmę i osiąść w spokojnej, sennej wręcz miejscowości, by po latach wędrówek w końcu zaznać normalnego, monotonnego życia, jakie prowadziła większość ludzi. I choć czasem z tęsknotą myślał o dawnych walkach i podróżach, z ulgą przyjął tę zmianę. Nie zrezygnowałby z niej, nieważne, ile by mu płacili.
Dostał już zresztą kilka propozycji tymczasowego powrotu do wojska Zentrii lub Swernergu, by wspomóc ich w czasie wojny. Za każdym razem odmawiał lub całkowicie ignorował listy. Czasy jego świetności już dawno minęły, najwyższa pora ustąpić miejsca młodszym wojownikom, silniejszym i wciąż jeszcze pragnącym rozgłosu. On miał za dużo do stracenia, by dać się przekonać do powrotu do dawnego zawodu. Nie po to zrezygnował, by teraz ponownie zakładać zbroję. Szczególnie że wojna jeszcze nie dotknęła jego kraju.
Zresztą od dawna nie trzymał już miecza w ręce i o ile ostrze wciąż pozostawało w idealnym stanie, wykorzystywane jako dekoracja na ścianie karczmy, to sam Casper zdążył zardzewieć.
— A do tego cały czas gadała o tej wojnie — mruknęła Gerda, wyrywając karczmarza z zamyślenia. — Bez przerwy kracze, że na pewno i do nas przyjdą.
— Bzdury — sarknął mężczyzna, z całej siły ubijając mięso na kotlety. Choć w jego umyśle zaczęły gościć pewne wątpliwości, gdy słyszał o upadku kolejnych królestw, nie zamierzał okazywać niepokoju przy pracownikach. Dość już nastraszyli ich inni ludzie, ktoś musiał robić za przeciwwagę.
Gerda zgodziła się z nim w milczeniu, a jej twarz pozostała całkowicie neutralna. Tylko lekkie drgnięcie kącika ust zdradzało, że i ona ma swoje obawy, nawet jeśli niewielkie.
— Następnym razem ją przeklnę — mruknęła, a między jej palcami przeskoczyły szare iskry; zapowiedź klątwy, która niechybnie uderzy w babkę Sośkę, jeśli ta tylko otworzy usta w obecności zielarki. Casper jakoś wątpił, by ktokolwiek poza jego żoną był w stanie zdjąć złośliwy i niewątpliwie potężny urok, a tej raczej by się nie kwapiło, żeby tego dokonać.
Wielu magów dziwiło się, że słynna Gerda Bane, bohaterka bitwy o Redwen i nadworna magini króla Conreda z Grewendu, pewnego dnia po prostu rzuciła to wszystko i jakby zapadła się pod ziemię. Trzeba było przyznać, że wiedziała, jak się zamaskować – o tym, gdzie obecnie mieszkała, poinformowano tylko kilku jej najbardziej zaufanych byłych współpracowników.
Zresztą Casper też nie chwalił się znajomym tym, że planuje porzucić rycerski fach i zapuścić korzenie w jakiejś niewielkiej wiosce, by w spokoju dożyć starości u boku ukochanej. O jego zamiarach wiedział tylko Shrike, który również myślał o porzuceniu drogi i osiedleniu się w Wesendrze, stolicy Swernergu, gdzie dostał propozycję stałej pracy.
— Niech ją pani też ode mnie przeklnie, pani Bane — rzuciła skwapliwie Lena i posłała Gerdzie błagalne spojrzenie. — Od zeszłego tygodnia wszystkie baby w okolicy szepczą, że niby się oddałam temu Chrisowi, co przychodzi do nas co niedzielę. — Skrzywiła się z niesmakiem i przemieszała bulion. Z boku dało się też słyszeć oburzone sapnięcie jej brata. — On mnie tylko odprowadził do domu! Ładny jest, ale ja nie z takich, chcę ślubu najpierw… — zaczęła się tłumaczyć zawstydzonym tonem, a na jej policzki wstąpił pokaźny rumieniec.
— Idiotki, we wszystko uwierzą — parsknęła Gerda z pogardą. — Pewnie zazdrosne, że na nie same nikt już od dawna nie patrzy. Tak to jest, jak się dba o siebie tylko po to, by męża złapać, a nie dla samej siebie — skwitowała ze złośliwą satysfakcją, która sprawiła, że i na twarzy Leny pojawił się uśmiech.
— Nie przejmuj się nimi, młoda jesteś i ładna, to będą gadać — dodał Casper.
Wszędzie działało to tak samo, niezależnie od kraju. Chłopi, mieszczanie, szlachta… wszyscy lubowali się w tego typu plotkach. W tym samym czasie, w którym w ich wiosce snuto przypuszczenia na temat Leny, w zamkowych murach dało się złapać szepty o niewiernej hrabinie lub lady oraz jakimś chłopcu stajennym czy żołnierzu. W tej kwestii ludzie niewiele się od siebie różnili. Bane niezbyt lubił te wszystkie sensacyjne pogłoski, ale, ku rozbawieniu Gerdy, jeszcze pięć kilka lat temu cały czas pozostawał z nimi na bieżąco.
Winił za to tylko i wyłącznie Shrike, który zdawał się rozkwitać wśród skandali oraz dworskich szeptów, spijając je niczym koliber kwiatowy nektar. Wydawał się naprawdę szczęśliwy, gdy, ku podziwowi tłumów szlachetnie urodzonych ludzi, na wzór barwnego ptaka wyśpiewywał swe pieśni, ile sił w płucach, a drogie jedwabie szeleściły przy każdym jego ruchu. A jednak za każdym razem po jakiś tygodniu, góra miesiącu wymykał się z dworu i odnajdywał Caspra. Zawsze dołączał do niego w podróży, bo, jak mawiał, żaden dziki ptak nie będzie szczęśliwy, żyjąc w klatce, nieważne, jak luksusowej.
Karczmarz czasem zastanawiał się, czy jego przyjaciel dobrze radził sobie z mieszkaniem w jednym miejscu, czy może rzucił pracę i ponownie ruszył w drogę, nie bacząc na wojnę. Dawno nie miał od niego żadnych wieści.
Westchnął cicho i zaczął przyprawiać kotlety. W końcu posiłek dla klientów sam się nie zrobi.
***
Profesor Scipione Vieren nie przypominał typowego nauczyciela uniwersyteckiego. Przede wszystkim, wydawało się, że wciąż nie przekroczył trzydziestki – na jego przystojnej twarzy nie pojawił się żaden ślad zmarszczek, a w gęstych, sięgających karku ciemnobrązowych włosach próżno było szukać nawet jednego siwego pasma. Nie stronił też od barwnych, jaskrawych strojów szytych na najnowszą modę, podkreślających jego wysoką sylwetkę i ukrywających jednocześnie mięśnie, by nadać mu bardziej eterycznego wyglądu. Oczy w kolorze płatków słonecznika miał duże i nieco skośne, a uszy trochę zaostrzone, przez co wiele osób uznawało za pewnik, iż w żyłach mężczyzny płynie elficka krew. Profesor Vieren dużo gestykulował, jeszcze więcej mówił, a jego twarz przez większość czasu była wyjątkowo wyrazista, jak u aktora.
To wszystko jednak nie ujmowało w żaden sposób jego kompetencjom. Mężczyzna miał wielkie umiejętności i jeszcze większą wiedzę, nie tylko pochodzącą z ksiąg, ale i z wieloletniego doświadczenia zdobytego na najróżniejszych dworach kontynentu, a także podczas podróży, gdy to dawał występy w karczmach. To te ostatnie, nad wyraz liczne, najbardziej przyczyniły się do jego popularności, dając mu jednocześnie miano „barda ludu”. Poszukiwano go zarówno na wiejskich festynach, jak i na królewskich weselach, a Scipione zazwyczaj nie odmawiał żadnej z tych okazji.
Uniwersytet od lat starał się skłonić go do objęcia katedry, lecz bez żadnych rezultatów. Dlatego zaskoczyła ich, choć zarazem niezmiernie uradowała, informacja, iż mistrz Vieren postanowił w końcu przyjąć ofertę, choć tylko na okres letni, z możliwością gościnnych wykładów wiosną.
Przez pięć lat działało to niemal idealnie, a studenci opuszczali akademię przygotowani do przyszłej pracy jak nigdy wcześniej.
To wszystko miało jednak miejsce przed wojną. Wielu uczniów zapisywało się do armii, by chronić swe ojczyzny. Inni wracali do domów, aby wspomóc krewnych oraz, w przypadku szlachty, podwładnych. Choć wojsko wrogów było jeszcze daleko od Swernegru, na studentów nie bez powodu padł blady strach. Itrian, przez lata uważany za słabe państwo, w zastraszającym tempie podbijał kolejne kraje. I choć Swenegr pozostawał jedną z największych potęg kontynentu, ludzie wciąż się bali, szczególnie po tym, jak padła Derana. Nauczyciele również coraz liczniej brali urlopy i wyjeżdżali do najbliższych lub dla odmiany ściągali ich do siebie w nadziei, że za murami uniwersytetu będą bezpieczni.
Scipione również zdecydował się odejść, choć nie ze strachu o swoje życie. Nie, jemu śmierć nie groziła.
Mężczyzna zdjął urok, który nosił przez większość czasu, a pierwsze zmiany zaczęły pojawiać się w chwili, gdy łańcuszek noszonego dotychczas na szyi naszyjnika uderzył o podłogę. Zniszczone ogniwo potoczyło się za komodę, a profesor mimowolnie spojrzał w tamtą stronę. Jego zęby stały się ostrzejsze, a oczy rozbłysły nieludzkim światłem, gdy przekroczył zasłonę, znikając ze swego gabinetu na uniwersytecie. Jedyne, co wskazywało, że w ogóle w nim przebywał, to leżąca na blacie biurka kartka, z wiadomością do jednego ze współpracowników, zapisaną pochyłym, pełnym ozdobników pismem.
Veilo, draniu,
bądź przeklęty.
Musiałem nagle wyjechać; mam pilne sprawy rodzinne. Powiedz dziekanowi, że biorę zaległy już od pięciu lat urlop na ten semestr. Sprawdź moje sprawdziany z zeszłego tygodnia i upewnij się, że ten rok dla odmiany zdadzą tylko ci studenci, którzy naprawdę coś umieją. A najlepiej wyślij mi do wglądu wyniki testów końcowych. I egzaminów na zakończenie szkoły, żebyś nie dopuścił jakiegoś idioty do dyplomu. Postaraj się nie umrzeć ani nie nabawić żadnej kontuzji do mojego powrotu. Nie oszalej z tymi dziećmi i nie doprowadź do szaleństwa ich.
Nienawidzę Cię. Gdy wrócę, wbiję Ci rozgrzany do czerwoności pogrzebacz między żebra.
Shrike
***
Powietrze w świecie wróżek było niemal namacalnie ciężkie, niczym gruba pierzyna otulająca przybysza ze wszystkich stron. Mieniło się złotem, jakby zawisły w nim tysiące drobinek tego drogocennego kruszcu. Wynikało to z tego, jak bardzo gęsta zasłona dzieliła to królestwo od świata śmiertelnych. Choć w niektórych miejscach robiła się ona na tyle cienka, by nawet człowiek przypadkiem ją pokonał, trafienie do świata nieludzi należało do wyjątkowo trudnych.
Wszechobecna roślinność nabrała barw, których najlepsi ludzcy naukowcy nie mogliby racjonalnie wyjaśnić. Liście mieniły się odcieniami niebieskiego, fioletu i różu, wyciągając się z całych sił ku niebu tak błękitnemu, jak najdroższe, najlepszej jakości tkaniny, które czasem Shrike nosił podczas występów na dworach. Drzewa rozkładały na wszystkie strony dziesiątki grubych, poskręcanych konarów, a fioletowe kwiaty pokrywające gałęzie odbijały się w krystalicznej wodzie, nadając jej chłodny odcień zawieszony gdzieś pomiędzy błękitem a różem. Z pokrytych niezwykle intensywną zielenią gór spadał z głośnym szumem wysoki, wąski wodospad, a mieniące się srebrem krople wody rozpryskiwały się dookoła, niknąc w jeziorze i osiadając na wysokich, miękkich źdźbłach trawy. Motyle wielkości męskiej pięści, wszystkie w odcieniu ciemnego błękitu, osiadały na przypominających kielichy jasnofioletowych kwiatach, których dziesiątki odchodziły od długich, rosnących prosto w górę łodyg.
Wiatr brzmiał niczym wysokie, delikatne dzwoneczki kryjące się gdzieś w oddali, a powietrze pachniało ogniem i żywicą. Błękitne grzyby świeciły pod drzewami, oświetlając drogę tam, gdzie konary łączyły się w tunel nad głową Shrike, ograniczając ciepłe promienie słońca. Piaszczysta, lśniąca ścieżka wiła się w dole między dwoma ziemistymi klifami, w górze których wyrastały rośliny pochylające się w stronę środka dróżki tak, by utworzyć coś przypominającego do złudzenia tunel.
Mężczyzna czuł na karku dziesiątki oczu, jednak żadna wróżka nie ujawniła swej obecności, jakby chciały go tylko obserwować z oddali. Obawiały się podejść bliżej. Shrike od lat trzymał się świata śmiertelnych, który, choć pogrążony w kłamstwie, był paradoksalnie znacznie prawdziwszy niż królestwo nieludzi, pełen autentycznych uczuć, bez podstępów kryjących się za każdym, nawet najbardziej niewinnym słowem. Mówiono wręcz, że Shrike wychował się w ludzkiej krainie, traktowany niczym człowiek, a przez to nabrał zachowań, których inne wróżki nie potrafiły pojąć. Niezależnie od tego, jaka była prawda, kiedy mężczyzna wracał, nikt z rodaków nie wchodził mu w drogę, o ile sam nie szukał ich obecności.
W końcu nie bez powodu zasłużył sobie na swoje imię, nawet jeśli ukrywał się nie za niepozornym upierzeniem, a drogimi, barwnymi jedwabiami. Inne wróżki nauczyły się tej lekcji po pierwszym razie, gdy ciała wielu przyzdobiły poskręcane gałęzie, a błękitne liście zrosił świecący szkarłat krwi, której krople wyglądały niczym makabryczna rosa. I chociaż świat nieludzi nigdy nie należał do bezpiecznych, a jego mieszkańcy nie czuli najmniejszych oporów przed mordowaniem pobratymców w ramach najróżniejszych intryg lub niesnasek, dokonanie tak otwartej masakry przez jednego tylko mężczyznę było czymś niespotykanym. Wystarczająco, by wyperswadować reszcie ludu próby powstrzymania Shrike przed odejściem, a nawet rozmawianie z nim.
Spiesznie pokonywał ścieżkę, wszystkie zmysły skupiając na odnalezieniu miejsca, w którym powinien wyjść, by znaleźć się jak najbliżej celu. Jego serce trzepotało nerwowo w piersi w sposób nietypowy dla wróżki, gdy odpychał od siebie wszystkie negatywne myśli. Nie było za późno. Nie było. Nie było…
***
Księżniczka Ajana Ranetta Parren, dziedziczka tronu Derany, biegła. Pędziła, ile sił w nogach, a jej stopy co chwilę grzęzły w błocie, gdy próbowała jak najbardziej oddalić się od miejsca, które przez ostatnie czternaście lat było dla niej domem. Wciąż czuła zapach krwi i dymu, który unosił się nad płonącym miastem oraz zamkiem, a przed oczami miała pokryte posoką zwłoki niemal wszystkich najbliższych. W uszach nadal rozbrzmiewało widmo krzyków i obrzydliwego, miękkiego odgłosu ostrza wyciąganego z ciała. Jedynie łzy już dawno zaschły na policzkach, tworząc wyraźne ścieżki na pokrytej brudem twarzy.
Jej niegdyś idealnie fioletową pelerynę pokrywały sadza i ziemia, a do niedawna piękna, błękitna suknia przypominała raczej nierówno obciętą tunikę. Skróciła ją jeszcze podczas ucieczki ukrytymi w zamku korytarzami, o których istnieniu wiedziało tylko kilka osób. Mimo że panika pchała ją naprzód, gdzieś w głowie pojawił się błysk logiki, przypominający, jak bardzo ogranicza jej ruchy ta śliczna, lecz wąska suknia. I choć sztylet niemal wyleciał jej z drżących rąk, dziewczynie udało się w końcu obciąć dół ubrania na tyle wysoko, by nie zawadzał w biegu.
Płomienne włosy Ajany już dawno pobrudził kurz, a kolana i dłonie pokrywała krew w miejscach, gdzie kolejne upadki rozcinały i obcierały delikatną skórę. Gałęzie smagały boleśnie jej twarz i chwytały rude pasma, jakby próbowały powstrzymać ją przed ucieczką. Czuła przemożną potrzebę krzyczenia, jednak milczała, by nie zawiadomić potencjalnego pościgu o swej pozycji.
Nie chciała, tak bardzo nie chciała umrzeć. Chociaż jej serce roztrzaskało się na kawałki w chwili, gdy ukryta w tajnym pomieszczeniu za biblioteczką dojrzała przez szparę w drzwiach, jak wuj, dziadek, a na samym końcu babcia padają od wrogiego miecza. Chociaż obrazy porozrzucanych po ulicach, sponiewieranych zwłok poddanych, ludzi, z którymi rozmawiała jeszcze kilka godzin wcześniej, wyryły się w jej umyśle bardziej, niż najgłębsze blizny na skórze. Chociaż nie wiedziała, jak sobie teraz poradzi – bez rodziny, bez domu, bez jedzenia, bez najmniejszego planu.
Nie chciała umrzeć. Nie teraz. Nie w taki sposób.
Jej babka do ostatniej chwili patrzyła na przeciwników wyzywająco. Ajana wiedziała, że nie dałaby rady, choć kiedyś wyobrażała sobie, że śmiałaby się wrogom w twarz. Zresztą nie wierzyła w to, że może umrzeć. W końcu w marzeniach zawsze stawała się niepokonana, tak jak babcia. A jednak nawet słynna królowa w końcu uległa przeciwnikowi. Dziewczyna nie miałaby szans. Nie w prawdziwej walce.
Zwolniła odrobinę i zaczęła rozglądać się uważnie po okolicy. Jedną dłonią cały czas ściskała zwisający z szyi naszyjnik – ostatnie, co zostało jej po matce, a zarazem jedyną cząstkę ojca, którą miała przy sobie. Czy wiedział, co się stało? Szukał jej? W ostatnim liście obiecał, że przyjedzie na święta, a przecież to jeszcze tak daleko… Czy spisał ją na straty? A może w ogóle nie wiedział o ataku, przecież doszło do niego raptem kilka godzin wcześniej, a on mieszkał setki kilometrów od Derany? Usta Ajany zatrzęsły się od powstrzymywanego z trudem szlochu.
Jakże pragnęła, by był to tylko koszmar, z którego mogłaby się obudzić! Doskonale jednak wiedziała, że to rzeczywistość – makabryczna, zmieniona nie do poznania, niewyobrażalna do tej pory, ale wciąż rzeczywistość. I w jakiś dziwny sposób to właśnie to powstrzymywało ją przed załamaniem. Szukali jej. Musiała uciec. Jak najdalej. Nie mogła pozwolić, by i w ten sposób te potwory w barwach Itrianu wygrały. Wystarczająco już ich zdeptali. Nie pozwoli na to, by ich zwycięstwo było ostateczne. To był jej cel. Jedyny, jaki miała.
Tylko to pchało ją do przodu. To i paniczny wręcz strach przed śmiercią.
Niemal czuła na karku oddech wrogich żołnierzy. Nawet jeśli jeszcze jakimś cudem się nie zorientowali, że przeżyła i uciekła, wkrótce to zrobią. Nie pozwolą jej tak po prostu umknąć. I chociaż mięśnie błagały o odpoczynek, musiała iść dalej.
Niemal wrzasnęła, gdy nagle rozległ się głos, brzmiący niemal jak westchnienie:
— Tutaj jesteś.
Tylko znajomy ton i wyraźna ulga rozbrzmiewająca w każdej literze powstrzymały ją przed ucieczką na oślep. Zamiast tego odwróciła się w stronę, z której doszedł głos, czując, jak nadzieja szarpie resztki jej serca i niemal boleśnie ściska gardło.
Spojrzała na wyrastające spomiędzy gęstych włosów pióra, ułożone ku dołowi tak, jakby były kolejnymi pasmami. Na muśnięte złotem policzki. Na prostą, ciemnobrązową tunikę mężczyzny, strój idealny do przemieszczania się niezauważonym po lesie. Na niewysłowioną ulgę wypisaną na twarzy, na której wyryły się ślady wielkiej troski.
Z jej ust niczym modlitwa wyrwało się szeptem jedno słowo:
— Tata.
Ze łzami w oczach podbiegła do mężczyzny i schowała twarz w miękkim materiale tuniki, po raz pierwszy od masakry czując się bezpiecznie w tulących ją silnych rękach.
— Jestem tu, moja Bluebird, jestem tu — szepnął jedynie, a ciałem dziewczyny wstrząsnął szloch pełen jednocześnie rozpaczy i ulgi.
Była taka zmęczona.
Nie przejęła się, gdy delikatnym ruchem rozpiął jej naszyjnik i zdjął go z szyi tylko po to, by wręczyć córce już nie elegancką biżuterię, a prosty pierścionek, przypominający raczej srebrną obrączkę, zawieszony na fioletowej wstążce.
Pierścień jej ojca. Wstążka matki. Dwa składniki idealnego uroku, który sprawiał, że wyglądała jak lustrzane odbicie swej rodzicielki. W końcu nikt nie mógł wiedzieć, kto tak naprawdę był jej drugim rodzicem.
Jedynie jakąś małą częścią świadomości zarejestrowała dreszcz, który przeszedł przez nią wraz z opadnięciem uroku.
— Musimy iść, moja mała Bluebird — szepnął w końcu mężczyzna, chwilę przed tym, jak w oddali rozległo się szczekanie psów, zwiastunów polowania, w którym to księżniczka pełniła rolę zwierzyny.
Wciąż tuląc córkę jedną ręką, uchylił zasłonę między światami na tyle, by mogli przez nią przemknąć.
Bluebird pokiwała głową i otarła łzy wierzchem dłoni. Na jej twarzy pojawił się błysk determinacji. Chociaż nie widziała jeszcze granicy, ukrytej przed jej wzrokiem przez czternaście lat, czuła ją całą sobą. Powietrze falowało, jego normalna delikatność zmieniała się z namacalną wręcz ciężkością, sięgającą ku dziewczynie niczym miękki koc.
— Czy tam jest bezpiecznie? — zapytała tylko.
Na twarzy Shrike pojawił się gorzki uśmiech, gdy przeprowadzał Bluebird przez zasłonę do świata nieludzi.
— Ani trochę, moja mała. Ani trochę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro