Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

V

Meredith przychodziła do sklepu codziennie, cały czas pamiętając o tym, by nie brać cukierków od Laughing Jack'a. Choć przyznała przed samą sobą, że trochę - a nawet bardzo - ją przerażają, to jednak coś ciągło ją w ich stronę; chciała tam przychodzić choćby nie wiem co, nawet gdyby świat się walił to ona chciała być właśnie tam.

Domyślała się, że prawdopodobnie pod otoczką zwykłych - dość nietypowych trzeba przyznać - przyjaciół, kryje się coś, co być może nie jest do końca dobre. Mimo wszystko chciała w tym uczestniczyć, być częścią tego, czymkolwiek to było. Była pewna, że któregoś dnia wciągną ją w to, a wtedy już nie będzie odwrotu.

Jej rodzice i czternastoletnia siostra nie mieli pojęcia dlaczego tak nagle zaczęła częściej wychodzić z domu. Zazwyczaj robiła sobie spacery raz do dwóch razy w tygodniu, a teraz codziennie gdzieś znikała. I chociaż mówiła im prawdę, że idzie do przyjaciół, oni jej nie wierzyli. Wymyślili sobie, że blondynka wpadła w złe towarzystwo (co w sumie poniekąd było prawdą).

-Ale jak to!? Przecież ja nic złego nie robię! Nie możesz mi zabronić spotykać się z przyjaciółmi, mam dziewiętnaście lat! - Była już bliska łez. Od dłuższej chwili wykłócała się z rodzicami o to, że naprawdę nie mają się o co martwić.

-Dopóki mieszkasz pod naszym dachem będziesz się nas słuchać. Nie ważne ile masz lat. - Powiedziała ostro jej matka. Dziewczyna posłała im tylko groźne spojrzenie po czym zamknęła się w pokoju.

Nie rozumiała dlaczego jej nie wierzą. Może i czasem miała problemy z mówieniem prawdy i gdy była w wieku siostry uwielbiała się wymykać z domu bez pytania, ale przecież nigdy w życiu nie pomyślałaby o wzięciu narkotyków czy wypiciu alkoholu, nie wspominając już o papierosach, na których dym była uczulona. Skuliła się na łóżku i zaczęła cicho łkać.

***

-Dlaczego nie pozwalali ci się z nimi widywać? Przecież mówiłaś prawdę.

-Ale oni mi nie wierzyli. Nie mam pojęcia dlaczego - zamilkła na chwilę. - Choć tak w sumie, to może być wina moich wybryków, gdy byłam jeszcze młodsza. Mama zawsze mi mówiła, że po tym jak skończyłam trzynaście lat, zaczęło mi trochę jakby odbijać i miewałam różne, czasami szalone, pomysły.

-Znam to. Moja mama też raczej nie jest zbytnio optymistycznie nastawiona do życia - westchnęła.

-Zawsze taka była. Od najmłodszych lat. Nigdy się nie zmieniła - odparła bez emocji. Dla niej to już nie miało znaczenia, czas Meredith Harris dobiegał końca czy tego chciała czy nie.

***

Robiła się coraz bardziej głodna. W brzuchu burczało jej niemiłosiernie, lecz ona nie chciała wyjść z pokoju. Choćby miała głodować nie pójdzie do kuchni, nie ma ochoty oglądać swoich rodziców.

W lekkim półmroku, w kącie pokoju dostrzegła coś złotego.

-Sznurki - szepnęła sama do siebie. Zaczęła rozglądać się wokół szukając ich właściciela. - Puppet, jesteś tu? - Spytała półgłosem. Nie dostała odpowiedzi. Czy to możliwe, że z głodu ma już halucynacje?

-Wybacz, mówiłaś coś? - Dziewczyna lekko podskoczyła na dźwięk znajomego głosu.

-Co ty tu robisz? - Spojrzała na ducha, którego złoty uśmiech mienił się w półmroku.

-Nie przyszłaś więc my przyszliśmy.

-My?

-No a kogo się spodziewałaś? Świętego Mikołaja? Phi - przez okno do pokoju wtargnął Candy, który potykając się o coś padł dziewczynie na kolana. - No hej - posłał jej uwodzicielski uśmiech, a ta zaśmiała się cicho.

-A gdzie jest Jason i Jack? - Spytała, bawiąc się włosami clowna.

-Nie otworzyłaś pudełka? - Niebiesko włosy spojrzał na blondynkę. Jego różowo fioletowe oczy świdrowały ją na wskroś.

-Jakiego pudełka? - Przeniosła wzrok z Candy'ego na Puppeta, a ten wskazał palcem na brzeg łóżka. Rzeczywiście stało na nim pudełko z korbką. Zakręciła nią, a z zabawki zaczęła lecieć znajoma jej melodyjka. Była pewna, że już gdzieś takową słyszała. Gdy dobiegła końca, ze środka wyskoczył Jack, rzucając się dziewiętnastolatce na szyję i mocno tuląc.

-Edith! - Zaśmiała się słysząc jego wesoły głos.

-Złaź ze mnie debilu! - Krzyknął Candy, który aktualnie był przygnieciony ciężarem L.J'a. Zepchał go, a jego przyjaciel spadając na podłogę, pociągnął go za sobą.

-Ej uspokójcie się trochę. Robicie za dużo hałasu - mówiła z uśmiechem na ustach. Na szczęście do pokoju zamiast jej rodziców czy też siostry wszedł Jason.

-Czy wy nie możecie być spokojni chociaż przez chwilę? - Spoglądał na nich z góry lekko poirytowany. - Przez was Meredith będzie mieć przechlapane.

-Jest dobrze. Nic się nie stało - posłała mu ciepły uśmiech. Chciał by robiła to jak najczęściej, bo gdy widział jak kąciki jej ust się unoszą, to gdzieś tam, w głębi swej demonicznej duszy czuł błogi spokój.

-Możemy z tobą zostać, prawda? - Jack patrzył na nią z podłogi podczas gdy ona cały czas siedziała na łóżku.

-Jak długo tylko chcecie - cieszyła się, że jednak może spędzić resztę tego dnia razem z nimi.

***

-To takie miłe. Przyszli do ciebie, gdy ty miałaś szlaban. To się nazywają przyjaciele.

-Masz rację - uśmiechnęła się. - Choć bywali nieco zaborczy.

-Dlaczego?

-Wszystko w swoim czasie skarbie. Pamiętaj by jutro przyjść wcześniej, mam ci sporo rzeczy do pokazania.

-Dobrze ciociu - cmoknęła ją w policzek. - Do zobaczenia jutro - pomachała jej i wróciła do domu, gdzie jej narzeczony czekał już z kolacją.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro