7. ("Swallowed")
Ilość wyrazów: 2687
⛔: narkotyki, wulgaryzmy, wymuszenia, wspomnienie o próbie samobójczej, wspomnienie o gwałcie
Ten rozdział jest dość drastyczny.
-------------------------------
Celebrowanie życia na wszystkie sposoby. Obyczaje rozwiązłe, chociaż języki wciąż podejrzanie związane. – Jeszcze zdążą się odblokować – pomyślał Felix. Po czym rzucił się ze stołu na plecy, lądując wprost na miękkich poduszkach, przytarganych przez kogoś z rozmontowanego kompletu wypoczynkowego.
Amado zeskoczył tuż po nim. Lekko i zwinnie. Wylądował tenisówkami na wybrudzonym piaskiem, winem oraz płynami ustrojowymi dywanie, zamawianym przez rodzinę Garcia de Leon w najdroższej irańskiej tkalni. Jakby nie ważył swoich sześćdziesięciu pięciu kilogramów, tylko o kilkaset razy mniej. I tak też się czuł.
Po przerwie na taniec oraz na dwa bezsensowne toasty, których nikt nie potrafił wypowiedzieć od początku do końca, butelka po winie zakręciła się ponownie. Tym razem jednak ktoś stanął jej na przeszkodzie.
Felix natychmiast się spiął. Już liczył na to, że problem zdołał ominąć ich bezpieczną przystań, a następnie podryfował dalej, ku nieznanym lądom. A raczej, ku bardzo dobrze znanym sobie madryckim dyskotekom.
— Jego nie lubimy – szepnął wprost do ucha Amado, zaciskając dłoń na jego przedramieniu, co nie umknęło krytycznemu spojrzeniu Ibaigurena.
Ten chciał już w nieparlamentarnych słowach kazać książątku, żeby zabierało swoją pierdoloną łapę z jego bluzy i nie wypalało w niej kolejnej strefy skażonej dotykiem, ale po zajrzeniu w rozszerzone z przerażenia oczy Felixa, zapytał o coś zupełnie innego:
— Boisz się tego gościa?
Do ich grupki podszedł bujającym się krokiem nieźle zbudowany mężczyzna z włosami na żel, w jeansach oraz w rozpiętej koszuli, spod której wystawał biały podkoszulek, a także kilka złotych łańcuszków. Złote dziecko klubów nocnych z Ibizy.
— Nie, oczywiście, że nie. – Felix z trudem przełknął ślinę. Na widok Orlando Viejasa wytrzeźwiał niemal całkowicie. – Co ty pierdolisz – dodał, żeby podkreślić, że panuje nad sytuacją, choć znajdował się od tego tak daleko, jak biegun północny od południowego.
— To dlaczego łapiesz mnie za rękę? – burknął Amado. – Nie nauczyłeś się, że mnie się nie dotyka? Mam cię nauczyć?
— Spierdalaj – odszepnął mu Felix, wciąż trzymając w twardym uścisku jego przedramię, gdyż tak wydawało mu się znacznie bezpieczniej.
Amado, w drodze wyjątku, zdecydował się nie rozbijać szklanej butelki na głowie książątka, aby udzielić mu lekcji prawidłowego zachowania w jego towarzystwie. Zamiast tego, postanowił zbadać źródło tej wyraźnie zaniepokojonej reakcji.
— Przestań udawać twardego – syknął, przyglądając się podchodzącemu do nich mężczyźnie, który posiadał dojrzalsze rysy twarzy od innych chłopców z imprezy. – Przecież widzę, że srasz po gaciach. On wyciąga od ciebie jakieś pieniądze?
— Nasi starzy robią interesy. – Felix ukrył wzrok w dywanie. – Musiałem go zaprosić.
Orlando nonszalancko włożył dłonie w kieszenie i zaczął się bujać w przód i w tył w swoich włoskich butach, przyglądając się towarzystwu. Przeleciał oczami po twarzach kilku chłopaków, po czym zwrócił się do Felixa:
— No siema, młody.
Następnie przeniósł wzrok na Katję, która pod wpływem tego spojrzenia właśnie wciskała się w najdalszy kąt kompletu wypoczynkowego, pozbawionego poduch.
— Cześć, ślicznotko.
Nie wiedziała, kim był ten typ, ale wyglądał jej na takiego, który po każdej imprezie pieprzył się w swoim samochodzie z jakąś inną dziewczyną, a jeśli któraś mu odmówiła, to wtedy ją gwałcił, bo uważał, że jemu się nie odmawiało i że ona tak naprawdę chciała.
— Ach, pierwszy rok – westchnął Orlando, wodząc wzrokiem po twarzach nieznanych mu studentek. – Świeżynki, co? Młode mięso.
Felix przełknął ślinę i zdecydował się na akt desperacji. Pochylił się w stronę Amado, odsłonił dłonią jego włosy, a następnie wyszeptał mu do ucha:
— Tak. Wyciąga ode mnie pieniądze.
Gdy wypowiadał te słowa, czerwieniał na twarzy, dostając jednocześnie wysokiej gorączki. Zdradził sekret. Ponadto odkrył źródło unoszącego się przy Amado zapachu migdałów. Szampon.
Ten kontrast zabijał. Chłopak wiecznie wysyłający wzrokiem pioruny przepalające kolana tych, którzy ośmielili się podejść za blisko, schowany w dwa rozmiary za dużych czarnych ubraniach, pachniał migdałami. Miał śliczną, gładką cerę. Zadbane włosy. A teraz utkwił swoje bardzo zmartwione oczy wprost w błagających o ratunek oczach Felixa.
— Nie bój się – powiedział Amado. – Pomogę wam.
Zauważył, że niepożądany gość właśnie próbował się przysunąć do Katji, choć ta już uciekła niemal na poręcz, podczas gdy cała reszta kanapy po drugiej stronie była wolna.
— Zostaw go. – Felix szarpnął Amado za rękaw. – Nie potrzebujemy problemów. Znam tego gościa. On tylko wciągnie kreskę, wypije coś i zaraz stąd pójdzie. Pojedzie do miasta. To nie jest impreza dla niego.
Orlando Viejas zainteresował się, z kim tak uporczywie szeptał ten jego mały skowronek, który potrafił zaśpiewać dla niego bardzo cienkim głosikiem. Odkrył, że przypuszczalnie z posiadaczem nazwiska, o którym zdążył już usłyszeć kilka razy, odkąd przekroczył próg tego domu.
— Ty jesteś Ibaiguren? – zwrócił się do Amado.
Amado wysłał napastnikowi spojrzenie ostrzegawcze drugiego stopnia. Pomarańczowy alarm.
— Dla ciebie señor Ibaiguren, złamasie.
Felix pacnął się solidnie ręką w czoło. – Ten to się potrafił zaprzyjaźniać – pomyślał. – Tyle wyszło z nierobienia sobie problemów.
Viejas skomentował tę odzywkę gromkim śmiechem. Odwrócił swoją uwagę od Katji, która próbowała wstać z miejsca, ale zbyt mocno kręciło jej się w głowie, więc już nie mogła.
— To twój towar? – zapytał.
— A czy ja ci wyglądam na kogoś, kto diluje detalem dla bogatych zjebów? – Amado widział, że sytuacja była rozwojowa, ale nie przejmował się tym.
Orlando Viejas faktycznie nie przypuszczał, żeby młody Ibaiguren był taką osobą, ale i tak mu do końca nie uwierzył. Nabrał na palec resztki białego pyłku ze stolika i przyłożył sobie do nosa.
— Jest bardzo dobre – pochwalił. – To nie jest jakieś gówno z ulicy.
Amado dobrze znał cwaniaków z bogatych rodzin, którzy chcieli zabawiać się w gangsterkę. Policja ich łapała, zastraszała, a następnie wypuszczała jako informatorów. Gdyby Amado wpadł na sprzedaży towaru, stałby się kartą przetargową w walce o możliwość aresztowania jego ojca. Dlatego był odporny na takie numery.
— Good for you. – Wzruszył ramionami. – Korzystaj.
Felix niepewnie sięgnął po samarkę z proszkiem, która leżała koło niego i podał mężczyźnie. Starał się kontrolować, ile narkotyków krążyło po sali. Nikt nie dostał więcej, niż na własny użytek. Zresztą, wszystkim znajomym Felixa zależało na dyskrecji.
Viejasowi tymczasem przestało się spieszyć do madryckich klubów. Poczęstował się kokainą, a następnie wziął w dłoń zieloną butelkę i ułożył jej szyjkę dokładnie w stronę Amado, nie kłopocząc się nawet zakręceniem.
— Pytanie czy wyzwanie? – zapytał.
Zaczynał go irytować ten chłopaczek z niewyparzoną gębą. Nie powinien tak arogancko podskakiwać w Hiszpanii. Znalazł się w cywilizowanym kraju, a nie u siebie w dżungli. Orlando uważał, że trzeba było mu pokazać hierarchię.
— Wyzwanie – odpowiedział Amado.
— Rozbierz się do naga i przepłyń przez tamten basen. – Viejas pokazał palcem na podświetlany basen w sąsiednim pokoju, przy którym bawiło się kilka obściskujących się par.
Amado udzielił krótkiej i niezwykle asertywnej odpowiedzi:
— Nie.
— Co? Nie umiesz? Boisz się? – podpuszczał Viejas, prostując nogi i odchylając się do tyłu, jakby w ogóle nie dbał o to, że na wersalce brakowało poduszek.
— Umiem i nie boję się – wyjaśnił Amado.
— Powiedział, że nie chce – wtrącił się Felix, jednocześnie przeklinając w myśli głupi podszept losu za to, że się odezwał.
— To jest twój kolega? – zapytał go Viejas.
— Nie. – Felix próbował odciąć się od kontaktów z Ibaigurenem, żeby przynajmniej ograniczyć skalę zniszczeń. – To jest jakiś typek ode mnie z roku, który...
— Tak – przerwał mu Amado. – Jesteśmy kolegami. I jeśli jeszcze raz dowiem się, że zaczepiasz którąś z tych osób – przeciągnął brodą po zgromadzonych najbliżej, z którymi do tej pory grał w butelkę – to będziesz miał problemy.
— Problemy z tobą? – Zaśmiał się Viejas, klepiąc się dłonią po udach. Potem przeczesał palcami swoje włosy, żeby upewnić się, że się nie rozburzyły. Był przystojnym facetem, mimo że wyglądał na zmęczonego mijającym tygodniem, a w szczególności jego nocami.
— Tak. Problemy ze mną – oznajmił Amado bez najdrobniejszego poruszenia.
Felix Garcia prawie zemdlał ze strachu w trosce o słodkiego chłopaka, który siedział tuż przy nim i nie zdawał sobie sprawy, w co mógł się właśnie wpakować przez swoją niepotrzebną brawurę. Cała reszta wpatrywała się w nich w narastającym zdenerwowaniu.
— Grozisz mi? – upewniał się Viejas.
— Tak – odpowiedział ze spokojem Baskijczyk.
Nawet, gdyby ten koleś był cały obwiązany policyjnymi mikrofonami, Amado uważał, że istniały pewne zasady, których należało przestrzegać. Nikt nie będzie szantażował jego wystraszonego książątka ani macał ich prawie nieprzytomnej koleżanki.
— Dlaczego mam się bać kogoś, kto tchórzy przed prostym wyzwaniem? – prowokował nieproszony gość.
A Amado był na tyle nietrzeźwy, żeby tę prowokację kupić.
Wstał z miejsca, zdjął przez głowę swoją bluzę razem z koszulką i rzucił ją pogardliwym gestem na podłogę, tuż pod buty Orlando Viejasa. Następnie, patrząc z wściekłością Hiszpanowi prosto w oczy, zsunął trampki bez ich rozwiązywania, zsunął swoje spodnie oraz bokserki. W takiej wersji powędrował do sąsiedniego pokoju, nie zwracając uwagi na podenerwowany chichot ani okrzyki pełne zdumienia od ludzi, którzy widzieli go po drodze.
— Uciekłeś z Akademii Medycznej? Jesteś eksponatem? Uczą się na tobie anatomii? – słyszał za sobą głosy imprezowiczów, którzy dla zabawy liczyli jego żebra.
Felix zerwał się na równe nogi.
— Dokąd tak pędzisz, młody? – zaczepiał go Viejas.
— Muszę mu przynieść jakiś ręcznik. I... klapki. – Felix dotknął dłonią swojego rozpalonego policzka. To wszystko zabrnęło o wiele za daleko. Amado nie powinien był się w ogóle odzywać. – Starzy mnie zabiją, jak on porobi zacieki na drewnie w tamtym pokoju – wytłumaczył i pobiegł co sił w powoli odmawiających posłuszeństwa nogach do siebie na górę.
Amado stał przed nim przez kilka sekund zupełnie nagi, a jedynymi rzeczami, od których Felix nie mógł oderwać oczu, były wielkie, podłużne blizny ciągnące się od nadgarstków aż po zagłębienia łokciowe. – Matko przenajświętsza – przeraził się. – Ktoś go musiał cudem odratować. To był ten wypadek, o którym nie chciał mówić. Wyglądało to Felixowi na pozostałości po kurewsko dobrej próbie samobójczej.
Felix wyciągnął klucz z kieszeni spodni, dostał się do swojego pokoju i powyrzucał z szafy wszystko, co mogło mu się przydać. Minutę później, stał przy schodkach do wyjścia z basenu wyłożonego drobną, marokańską mozaiką, i podawał ociekającemu wodą Amado ręcznik. Ibaiguren zgarnął kawałek bawełny jednym szarpnięciem, po czym owinął się nim wokół bioder, nie patrząc w oczy chłopakowi, który mu go podał. Jego oczy były skupione na wyrażaniu czegoś zupełnie innego. Zemsty. Morderstwa. To w tym momencie Felix zrozumiał, że oto miał przed sobą sto osiemdziesiąt pięć centymetrów cyjanku. Ibaiguren był czymś więcej niż tylko chodzącym problemem. On był jedną wielką trucizną.
— Przynieś z mojej torby wszystko, co znajdziesz w lewej, bocznej kieszeni – odezwał się Amado, wycierając twarz niewielkim ręcznikiem. – Nie pytaj po co. Przynieś.
Felix nie wiedział, co tam znajdzie, ale nie spodziewał się niczego dobrego. Jeszcze raz spojrzał na przedramiona chłopaka, który wyszedł z basenu. Zakręciło mu się w głowie, gdy tylko pomyślał, jak ta scena musiała wyglądać na żywo. Miał wrażenie, że zwymiotuje. Biedny Ami. Nigdy nie powinien musieć pokazywać tego setce nieznajomych osób.
Teraz jeszcze planował sprowadzić na siebie kolejne nieszczęście.
— Nie wpierdalaj się w moje sprawy – warknął Felix tak groźnie, jak tylko dał radę. – Nie prosiłem cię o to.
Amado przewrócił oczami.
— Jesteś żałosny. Idź już spać – powiedział, zakładając na siebie biały, puchaty szlafrok. – Ogarnę tę imprezę do końca, tylko przynieś mi to, o co prosiłem.
— Co tam, kurwa, jest? – krzyknął Felix, wymachując rękami.
Amado sprowadził go do parteru jednym spojrzeniem. Książę się zamknął.
— Coś, co zabija przyjemnie i powoli – wyjaśnił Ibaiguren szeptem. – Potem już tylko powoli. A potem dosyć szybko. W zasadzie, to niektórych nawet od razu.
Felix popatrzył na niego z rezygnacją. Nie wiedział, czego ma oczekiwać. Na tym etapie myślał już, że po Amado można się było spodziewać wszystkiego.
— Kurwa, Garcia. Gdzie ty żyjesz? – Ibaiguren dał upust swojemu niezadowoleniu. – Oczywiście, że tam jest heroina. Idź i mi ją przynieś.
— Po co ci he—?
W tym momencie Felix zrozumiał, że z Amado nie będzie dyskusji. Zdziwił się, bo chociaż sam korzystał z przeróżnych narkotyków w swoim krótkim życiu, to jednak wszystkie miały charakter imprezowy. Heroinę zażywało inne towarzystwo. Takie, które przekroczyło już rubikon autodestrukcji i teraz pędziło z głową prosto w ścianę.
Poszedł na górę, zastanawiając się, czy aby na pewno dobrze robi.
– Matko, jakieś proszki, strzykawki, folia. Co to, kurwa, jest? – zastanawiał się, otwierając czarne, niewielkie pudełeczko ukryte w lewej kieszeni amadowej torby. Wzruszył ramionami i zniósł to wszystko na dół, ponownie zamykając drzwi do swojego pokoju.
Zdążył w sam raz na scenę, w której Amado znowu siedział w kółku przy butelce przy mocno umierającym już towarzystwie. Był przebrany w swoje rzeczy. Ostentacyjnie ustawił szyjkę butelki w kierunku Orlando Viejasa i zapytał go z grobowym spokojem:
— Rozumiem, że wyzwanie?
Hiszpan zaczął się śmiać. Traktował to wszystko jak dobrą zabawę i niepoważne groźby gównarzerii, której się wydawało, że znaczyła coś bez swoich rodziców, oddalonych o osiem tysięcy kilometrów.
— Dawaj, młody – zarechotał. – Muszę przyznać, że masz jaja. Lubię cię.
Amado zmierzył go pogardliwym wzrokiem, nie tracąc choćby zbędnego słowa na jego osobę, zupełnie, jakby podczas całego życia otrzymał określony ich zasób do wykorzystania.
Przejął od Felixa czarne pudełko. Wyjął z niego łyżeczkę, zapalniczkę oraz strzykawkę z zestawem igieł, a następnie wyciągnął filtr z jednego ze swoich papierosów. Poprosił dodatkowo o odrobinę wody.
— Afgańska – wyjaśnił. – Długo takiej nie próbowałeś i nie spróbujesz. Musisz zaczekać, aż Amerykanie pozbędą się talibów, żeby uprawy mogły tam wrócić do normy. – Przesypał odrobinę proszku z małej, brązowej buteleczki na łyżeczkę od herbaty. – Nie pytaj, skąd mam.
Coraz głośniej mówiło się w mediach o konieczności ataku sił amerykańskich na Afganistan, w celu odnalezienia kryjówki Osamy bin Ladena, którego organizacja terrorystyczna najprawdopodobniej zorganizowała atak na nowojorski World Trade Center.
— Mogę zostawić ci całość – powiedział Amado bez mrugnięcia okiem. – Jest zajebista.
Ibaiguren wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że wychodzenie z heroiny nigdy się nie kończyło. Nie miał jednak najdrobniejszych skrupułów przed podarowaniem Viejasowi pocałunku śmierci.
— Najpierw ty – zaproponował Orlando. – Chcę zobaczyć, jak to działa.
— Nie ma problemu – odrzekł beznamiętnie Amado, podgrzewając swoją łyżeczkę z proszkiem, wodą i filtrem z papierosa za pomocą zapalniczki.
Amado wiedział, że jeszcze tu wróci. Wracał do tego narkotyku, jak do ciepłego, kochającego domu, który zawsze na niego czekał i był gotowy ukoić jego niewytłumaczalny ból istnienia. Uważał, że teraz nawet znalazł się w lepszej sytuacji niż dotychczas, bo miał przed sobą poważny powód.
— Musisz dobrze pocelować w żyłę – wydawał instrukcje, zasysając płyn z łyżeczki do strzykawki. – I koniecznie zmień igłę.
Felix tylko cicho jęknął. Od dobrych piętnastu minut brakowało mu słów i nie była to kwestia klasycznej imprezowej zmuły. Z przerażeniem obserwował, jak obiekt jego westchnień wstrzykuje sobie truciznę w tę zabliźnioną żyłę, a następnie zamykają mu się oczy i z błogim uśmiechem ląduje na miękkich poduszkach, zasypiając natychmiast.
Viejas mógł zrobić w tym momencie cokolwiek. Wszystko inne dawałoby mu większą korzyść. Jednak zgodnie z tym, co Amado podejrzewał, szansa na wypróbowanie towaru niedostępnego dla innych i możliwość posunięcia się dalej w swojej pogoni za przyjemnością, okazała się dla niego zbyt kusząca, żeby ją zignorować.
Powtórzył dokładnie te same kroki, które pokazał mu Amado. Zaaplikował sobie sugerowaną dawkę, następnie zsunął się z kanapy i zwymiotował na podłogę. A potem w swoich wymiotach błyskawicznie zasnął.
Felix tylko zamrugał oczami z niedowierzaniem, obserwując to wszystko. Kiedy zapowiadał najlepszą i najważniejszą domówkę roku, nie myślał, że ona skończy się jak bitwa, w której obie strony strzelały do siebie do ostatniego żywego. Nie będąc pewnym, jak prawidłowo powinno wyglądać odurzenie opiatami, nieśmiało zbliżył się do Amado, żeby sprawdzić, czy było z nim wszystko w porządku. Zmierzył jego puls. Sprawdził oddech. Chłopak spał. Na jego ustach gościł ten cudownie rozanielony, migdałowy uśmiech.
W ostatnim przebłysku przytomności, Felixowi przypomniała się jeszcze jedna ważna rzecz. Musiał schować buteleczkę z proszkiem. Viejas nie mógł jej dostać. Przecież Amado sam powiedział Felixowi: nie wolno było wynosić narkotyków.
Wsunął drobny, brązowy przedmiot do kieszeni, po czym położył się tuż obok Amado. Myślał o tym, jak bardzo chciałby go pogładzić po policzku. Dotknąć jego włosów. Jego wyjątkowy Baskijczyk już nigdy nie będzie bardziej słodki i bezbronny. Jednak pomyślał, że uczyniłby tym samym coś wbrew woli Amado. Coś, co w normalnych warunkach by mu sprawiło ogromny dyskomfort. Dlatego po prostu postanowił zasnąć tuż przy nim. Kto wie, czy jeszcze kiedyś będą mieli okazję na to, żeby spać raz—... tak blisko siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro