Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. ("You Get What You Give")

Ilość wyrazów: 2144

⛔: terroryzm, zdemoralizowana młodzież, wykłady na ósmą rano

-------------------------------

Madryt

Wrzesień 2001r.

Profesor Castellano zmarszczył brwi, spoglądając na zegarek wysunięty spod mankietu błękitnej koszuli. Przeniósł wzrok na duży zegar ścienny, umieszczony naprzeciwko niego, z tyłu sali wykładowej. Jego czasomierz kazał już zaczynać wykład, podczas gdy oficjalny pomiar uniwersytecki wciąż dawał studentom minutę.

Naukowiec postanowił wypełnić pozostałe mu sześćdziesiąt sekund obserwacją stopniowo pojawiających się postaci, którym będzie dane korzystać ze skarbnicy udostępnianej przez niego wiedzy podczas nadchodzącego roku akademickiego. 

Jego profesorskie oczy, schowane za zasłoną z okularów, czujnie przemknęły wzdłuż rzędów drewnianych stolików i krzeseł, aż wreszcie zatrzymały się na czyjejś potarganej kasztanowej czuprynie, która spoczywała na pulpicie, podczas gdy jej osiemnastoletni właściciel odsypiał zapewne jakąś wyjątkowo ciężką i wymagającą noc. Istniało bardzo małe prawdopodobieństwo, że przygotowywał się w jej trakcie do porannych zajęć.

Felix Garcia de Leon – fuknął profesor w myśli, po czym wszedł na schodek prowadzący na podwyższenie, a następnie skierował się do swojej mównicy, gdzie z ciekawością zajrzał do teczki, w której trzymał informacje na temat studentów i studentek, żeby upewnić się, że poprawnie zidentyfikował personalia spokojnie śpiącego nieszczęśnika. – Syn Księcia Bejár z Salamanki, z prowincji Kastylii i Leon. – Profesor skrzywił się pod nosem, odnajdując potrzebne mu papiery. – Co za wstyd dla tak znakomitego rodu.

Westchnął głęboko, z tą myślą wwiercającą się w jego umysł, jednocześnie przeliczając w pamięci, czy jego wynagrodzenie aby na pewno było adekwatne i czy pokrywało wszystkie straty moralne, wynikające z pracy w tych najbardziej szkodliwych spośród możliwych warunków. 

Nikt bowiem z tego kwiatu młodzieży, któremu właśnie się przyglądał, nie znalazł się w Wyższej Szkole Administracji w Biznesie w Madrycie przypadkiem. 

Profesor miał przed oczami zbieraninę najbardziej problematycznych dzieci z najbardziej wpływowych rodzin hiszpańskojęzycznego świata. Najprawdziwszych artystów generowania kłopotów. Niestrudzonych geniuszy imprezowania. Mistrzów usprawiedliwień. Znakomitości habilitowane w zakresie migania się od najprostszej nauki. 

Takich wyjątkowych specjalistów, których bogaci i wysoko postawieni rodzice obawiali się wysłać w bardziej prestiżowe naukowo miejsce, gdyż inne uniwersytety jednocześnie dopuszczały do edukacji pospólstwo, co z kolei wiązało się z gorszym zabezpieczeniem wielkich nazwisk przed nieuchronnie zbliżającymi się skandalami.

Wykładowca podniósł głowę znad teczki, by po raz kolejny westchnąć, a następnie utkwił wzrok w nowych studentach, którzy stopniowo wypełniali wciąż nieco opustoszałą salę. 

Po schodkach w stronę Garcii szła, kołysząc biodrami, Katja Hedqvist. Pół-Szwedka, pół-Hiszpanka. Jasna blondynka, mlaskająca co chwilę różową gumą balonową. Miała na sobie beżową marynarkę i plisowaną spódniczkę, która była równie krótka, co czas potrzebny do tego, aby zaciągnąć Katję do łóżka.

Zgrabnie wyminęła Cristobala Caro, syna barona z rejonu Walencji, po czym pochyliła się wprost nad Felixem, przyciskając swój idealny biust do jego pulpitu i szepcząc mu do ucha tak, żeby usłyszało co najmniej pięć najbliżej położonych rzędów:

— Dziękuję za wczoraj. Dzisiaj powtórka?

Felix z trudem poruszył obolałym karkiem i przyciągnął dłoń do twarzy, żeby za pomocą palców rozchylić sobie powieki. Zasnął na minutę, a miał wrażenie że spał przez tysiąc lat. Niestety, wcale nie pomogło mu to wypocząć. Kac toczył w jego głowie zażartą rywalizację o palmę pierwszeństwa z resztkami upojenia.

Twarz tej dziewczyny. Chyba już ją kiedyś widział. Ale kiedy? I kto to był?

Pamiętał wyraźnie: dopiero co zaczynały się wakacje, a teraz nagle jakimś cudem siedział na pierwszym wykładzie na studiach. 

— Gdzie się podziały trzy miesiące pomiędzy? – Felix starał się znaleźć odpowiedź na to pytanie z zaangażowaniem godnym Sherlocka Holmesa. 

Gdy tylko zmrużył oczy, zobaczył atak na World Trade Center. Tak, ten dzień pamiętał akurat dokładnie. Jeździł wtedy na nartach wodnych na Ibizie, a potem – z szacunku do ofiar zamachu – upalił się na smutno.

Czasem zastanawiał się, po co to sobie robił. Jednak po chwili znajdował odpowiedź na to pytanie. Ten impuls uwalnianej dopaminy. Poczucie bycia wyjątkowym. Możliwość chwytania pełną garścią każdego dnia. Przeżywanie wszystkiego naraz. Uprzywilejowanie, o jakim inni mogli tylko pomarzyć. To były uczucia nie do podrobienia. Felix nie czuł się ograniczony niczym.

Mimo wszystko, posłał Katji ciepły uśmiech. Młody książę był dżentelmenem.

Profesor Castellano odkaszlnął znacząco. Poprawił mały mikrofon zaczepiony przy szarej marynarce, a następnie rozpoczął przemówienie:

— Witam państwa bardzo serdecznie. Jest mi miło, że rozpoczynacie studia na naszej prestiżowej uczelni akurat wykładem z filozofii i uwierzcie mi, drodzy państwo, że nie jest to przypadek.

Cristobal kopnął Felixa w kostkę.

— Ej, kurwa. Dlaczego my mamy filozofię na MBA? To na pewno jest dobra sala?

Felix poderwał się z wygodnego legowiska na pulpicie i z przerażeniem zauważył, że nie pamiętał, w jaki sposób znalazł się w tym miejscu.

— Bo musimy zaliczyć sześćdziesiąt godzin przedmiotów humanistycznych na pierwszym roku, żeby nam wpisali osiem punktów ECTS – syknęła Katja z rzędu powyżej. Wyciągnęła z markowej torby duży, różowy zeszyt i zapisała u góry nazwisko: Castellano oraz przepisała z tablicy godziny konsultacji. Złożyła sama przed sobą solenne postanowienie, że nie wyleci z tych studiów. A przynajmniej, że nie zrobi tego jeszcze przed pierwszą sesją.

Profesor tymczasem, nie zważając na dochodzące do niego szepty, rozpoczął wprowadzanie rozespanej młodzieży w arkana prowadzonego przez siebie przedmiotu:

— Słowo filozofia pochodzi z języka starogreckiego – kontynuował wykład – i składa się z dwóch wyrazów. φίλος oznacza: miły, ukochany, a σοφία oznacza mądrość. Razem oznaczają umiłowanie mądrości. Każdy wykształcony człowiek powinien...

Nagle duże, drewniane drzwi u góry sali wykładowej otworzyły się, a prowadzący zamilkł i obdarzył surowym spojrzeniem spóźnionego studenta. Ten zaś stanął u góry audytorium, w nieskończoność zdając się rozglądać za wolnym miejscem, które byłoby wystarczająco odpowiednie dla niego.

Chłopak był w miarę wysoki, straszliwie szczupły, miał na sobie podarte czarne rurki, czarno-białe sneakersy oraz czarną bluzę dresową z kieszenią kangura. Jego ciemne włosy sięgały do ramion. Kilka pasemek opadających na oczy przypiął sobie nad czołem drobnymi, równie ciemnymi klamerkami. – Typowy leser – pomyślał Castellano. Nie spodziewał się po dopiero co zauważonym studencie niczego dobrego.

— Pana godność – zwrócił się poirytowanym głosem do spóźnialskiego.

Student zsunął z ramienia plecak, przez moment popatrzył na wykładowcę nieco zagubionym wzrokiem, po czym utkwił spojrzenie w pustym siedzeniu, które właśnie zauważył.

— Ma pan jakąś godność? – ryknął profesor Castellano.

To był finałowy test cierpliwości pracownika naukowego. Zamierzał pokazać tej bandzie rozkapryszonych, bananowych nieudaczników, że w prowadzonej przez nich batalii zwycięzca mógł być tylko jeden. Ten, który wykonywał czynność sprawdzania egzaminów.

Chłopak zgiął ramię w łokciu, żeby niepewnie podrapać się z tyłu głowy, jakby próbował sobie przypomnieć własne nazwisko. W końcu wydusił z siebie, dość cicho:

— Ibaiguren Betancur, Amado.

Po sali rozległ się szmer, który dobudził nawet najbardziej zaspanych studentów.

— Ach, czyli nie ma pan żadnej – mruknął wykładowca niby sam do siebie, ale jednak do mikrofonu.

Amado przygryzł wargę, opuścił głowę i bez słowa komentarza zaczął się przeciskać między rzędami w stronę upatrzonej miejscówki w rogu sali, przy której nie było innych ludzi. Wypakował swój zeszyt przeznaczony do wszystkich przedmiotów, następnie wyciągnął piórnik, a z niego wydobył wieczne pióro z czarnym atramentem. Każdy z tych przyborów ułożył w sobie tylko znanym układzie i przeklął, kiedy pióro ześlizgnęło się o centymetr na lekko pochylonym pulpicie, zaburzając jego porządek wszechświata.

— Noc się dla pana za późno skończyła? – Profesor zaśmiał się pod nosem. – Czy może jeszcze nawet się nie zaczęła?

Ośmieleni tym niecodziennym widokiem studenci wydali z siebie pomruk rozbawienia.

— Ty, to jest ten. – Cristobal popisał się bogactwem swojego słownictwa, które zapewniło mu miejsce w tej elitarnej placówce, po czym szturchnął Felixa łokciem w bok. – Co on tu robi u nas na roku?

Amado skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, powoli obrócił głowę do tyłu i namierzył autora komentarza swoimi piwnymi, przenikliwymi oczami. Patrzył na niego tak długo i znacząco, że chociaż Cristobal przez chwilę odpowiadał mu w ten sam sposób, zastanawiając się, czy powinien dodatkowo pokazać środkowy palec, to wreszcie zamarł z uśmiechem na ustach, a na koniec pochylił się nad notatkami, których nie miał.

Ibaiguren spokojnie powrócił do uprzednio zajmowanej pozycji. Następnie przeniósł swój wzrok na osobę wykładowcy i spojrzał na niego w identyczny, zimny, wyrachowany sposób. Profesor Castellano właśnie rozpoczął omawianie podręczników oraz sylabusa z zagadnieniami wymaganymi do egzaminu, ale uchwycił to spojrzenie, które wylądowało na jego bladym obliczu. 

Wiedział, że znalazł się w centrum zainteresowania syna terrorysty z organizacji baskijskich separatystów ETA, który, po przymusowej ucieczce z Hiszpanii, założył jeden z najbardziej liczących się w Kolumbii karteli narkotykowych. Profesor poczuł, jak na jego karku zaczęły się formować kropelki chłodnego potu.

Przez trzydzieści lat kariery Castellano radził sobie z generacjami patologicznej młodzieży, jednak po raz pierwszy miał przed sobą syna człowieka, który sponsorował ubiegłotygodniowy zamach ETA na komendę główną policji w Madrycie. W dodatku uczynił to za pieniądze z produkcji kokainy. 

Profesor zdawał sobie sprawę, że terrorystom nie wolno było ustępować i nie zamierzał tego robić, tym niemniej w sposobie, w jaki ten chłopak potrafił popatrzeć, było coś przerażającego. Coś, co zwiastowało burzę, która miała swój wyraźny początek, ale która nie zamierzała się skończyć, dopóki nie wymordowała jasnymi piorunami i nie zatopiła ulewnym deszczem całego żywego stworzenia, bezskutecznie odbijającego się od drzwi do drzwi, szukającego schronienia w stajniach, oborach, oraz pod powierzchnią Ziemi. A potem miało otworzyć się niebo, zabrzmieć wycie trąb jerychońskich, i miał to być koniec świata w wydaniu znanym ludzkości do tej pory.

Nadszedł ten moment. Amado Ibaiguren Betancur wyłonił się z piekielnego mroku kolumbijskiej dżungli.

***

Rozpoczęła się część główna wykładu. Felix odsypiał, Amado notował, uważając, żeby nie rozmazać atramentu, co często zdarzało się osobom leworęcznym, Cristobal ziewał, a Katja po pięciu minutach zaczęła rozmawiać z dopiero co poznaną koleżanką.

— ...i dlatego człowiek wykształcony musi wiedzieć, co naprawdę kryje się za sentencjami, które znalazły swoje miejsce w mowie potocznej – wyjaśnił profesor. – Zastanówmy się nad znaczeniem słów Heraklita z Efezu, używanymi dziś w formie: Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, choć oryginalna formuła brzmi: Niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki.

Przerzucił oczami po sali i znów zauważył kasztanowe włosy Felixa. Leżały zwrócone do niego najgorzej ułożonymi kosmykami z czubka głowy, podczas gdy lekko piegowata twarz wygodnie opierała się na rękach ułożonych na pulpicie, a szaroniebieskie oczy zamknęły się na cztery spusty, jakby były drzwiami do Morii u Tolkiena.

Dla takich momentów jak ten, profesor Castellano wciąż prowadził wykłady, zamiast oddać się całkowicie pracy naukowej. Dumnie wyprężył pierś i z nieukrywaną satysfakcją zaproponował:

— Może pan Garcia de Leon wyjaśni całej grupie, o co chodziło Heraklitowi z Efezu.

Felix resztką świadomości usłyszał swoje nazwisko i natychmiast poderwał się do wyprostowanej pozycji. Upłynęło mu jednak kilkadziesiąt sekund, spędzonych na przecieraniu zaropiałych oczu, zanim przeprocesował zadane mu pytanie.

— No, w sensie, że jak się człowiek utopi za pierwszym razem, to już nie może wejść do rzeki po raz drugi – palnął bez myślenia, żeby tylko zaznaczyć swój nonkonformizm oraz sprzeciw wobec autorytetów.

Sala zawrzała od śmiechu i głupawych komentarzy, a profesor zignorował Felixa i z kamienną twarzą przeniósł swój wzrok o kilka rzędów niżej.

— Pan Ibaiguren ma coś do dodania?

Amado poruszył się niespokojnie na krześle, pochylając głowę, jakby próbował się w ten sposób uczynić niewidzialnym. Na trzeźwo z trudnością znosił duże skupiska ludzi. Nie atakował, jeżeli sam nie został zaatakowany. 

— Chodzi o to – powiedział cicho wśród ogólnego hałasu, ponieważ sądził, że profesor i tak go usłyszy, a cała reszta jego zdaniem nie musiała – że nawet jeśli sytuacja wydaje się identyczna, to i tak zmieniają się okoliczności. Na przykład, jeśli jakaś osoba po dwudziestu latach znajdzie się w tym samym miejscu, to tak naprawdę nie będzie już ta sama osoba. Ani to samo miejsce. Heraklit z Efezu powiedział: panta rhei, co oznacza: wszystko płynie...

Felix przysłuchiwał się tej wypowiedzi z narastającą frustracją. Żałował, że nie odpowiedział tak samo. Pamiętał to przecież ze szkoły. Zapunktowałby u profesora, zamiast u paru znajomych idiotów, którzy i tak nie cenili go za wiedzę, tylko za najlepsze domówki oraz nielimitowany dostęp do narkotyków. Wyszedł na śpiącego debila, podczas gdy syn baskijskiego terrorysty właśnie składał zdania do kupy równie łatwo, co jego ojciec potrafił złożyć bombę.

— Dobra, obudźcie mnie, kiedy ten pajac z ETA już skończy pierdolić – warknął tak, żeby mieć pewność, że Amado usłyszy.

Zadziałało.

I do tego wystarczyło, że sprowokować chłopaka ubranego na czarno, który zdecydowanie dzisiaj również nie przeżywał swojego najlepszego dnia.

Amado zacisnął z całej siły dłonie na pulpicie i pomyślał, że jeśli zostanie w tej sali choćby o dziesięć sekund dłużej, znów wydarzy się coś, za co będzie musiał przepraszać swoich rodziców. Pospiesznie wrzucił do plecaka wszystko, co leżało na jego małym biurku, wstał z drewnianego, uchylanego krzesełka, obrócił się gniewnie w kierunku Felixa i oznajmił mu prosto w twarz, a jego oczy płonęły żywym ogniem:

— W takim razie, koniec spania. Bezmózga pało z Salamanki.

— Bo co? Bo zamierzasz wysadzić ten budynek w powietrze? – odwinął się Felix, opierając z ciekawością łokcie na umiejscowionej tuż przed nim deseczce.

— Jedyne, co wysadzam, to twoją starą pod mostem, za każdym razem, kiedy kończę się jej spuszczać do mordy.

Amado trzasnął pulpitem z powrotem na miejsce, aż zadźwięczał metal podtrzymujący deseczkę, a następnie, nie zważając na poruszenie na sali ani na profesora ostrzegającego, że jeśli w tym momencie Amado wyjdzie z wykładu, to będzie mógł przyjść dopiero na egzamin, pobiegł po schodkach w kierunku drzwi wyjściowych.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro