Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

bad dreams

"bad dreams, bad dreams go away,

good dreams, good dreams here to stay"

Greys Anatomy, s06e08

Otwieram oczy. Całe otoczenie zdaje się na mnie napierać, nie mogę złapać oddechu. Powietrze jest gęste, jak tuż przed pierwszą błyskawicą, rozcinającą niebo na połowy i przed towarzyszącym jej grzmotem, trzęsącym w posadach świata. Jednak na nieboskłonie nie toczy się właśnie walka żywiołów, a świat pogrążony jest w głębokim uśpieniu.

Krztuszę się za szybko wdychanym powietrzem, charczę, zaciskając pościel w żelaznym uścisku mej dłoni z zanieczyszczonego vibranium. Serce łomocze w nieokiełznanym rytmie, a strużki zimnego potu roszą moje skronie. Krótki skowyt tłamszę puchem miękkiej poduszki.

Co noc powracają ich twarze. Mieszają się oblicza ofiar i oprawców, tworząc pokraczne karykatury, zanoszące się płaczem, zanoszące się śmiechem, a ja nie mogę odwrócić wzroku, nie mogę zamknąć oczu, jakby na moje powieki ktoś założył blokadę nie do złamania. W koszmarach każdemu z moich kreatorów zadaję cios prosto w serce, ale gdy później spoglądam na ziemię, nie ich ciała tam leżą. Posadzkę zaścielają gęsto ci wszyscy niewinni ludzie, którym odebrałem ich jedyną szansę istnienia.

I gdy już otworzę oczy, w tej krótkiej, paraliżującej chwili tuż po, jestem w stanie wymienić wszystkie imiona, trwale wyryte po ciemnej stronie mojego umysłu. Wtedy, co sekundę się przeistaczam. Jestem znowu Zimowym Żołnierzem i znowu Buckym, krzyczącym w poduszkę.

- Bucky... - Bucky. Bucky. Bucky. Bucky. Moje, czy nie moje imię rozbrzmiewa tak miękko i jednocześnie zatrważająco, tak cicho, jak zmartwienie, z którym ciężko sobie poradzić. Kulę się na łóżku, otaczając ciasnym murem kołdry.

- Wyjdź! - odpędzam ostro i bezlitośnie tę troskę, tę miłość, bo na nią nie zasługuję.

Nie wychodzi. Siada na skraju łóżka. Materac gnie się usłużnie pod jego ciężarem. Zaciskam pięści i czekam. Czekam na dłoń na moim ramieniu, krzepiące słowa, że już jest obok, że już nie muszę się bać. Chciałbym go uderzyć właśnie w tym momencie, gdy z jego ust padają słodkie banialuki odnośnie kolejnej nocy. Będzie lepsza. Przetrwamy to, Bucky... Nie jestem nim, nie jestem Buckym.

Cisza. Wciąż oddycham ciężko. Wiem, że oni tylko czekają, aż zamknę oczy, więc ich nie zamykam. Tkwię w bezruchu w pozycji embrionalnej, choć zaczynają drętwieć mi nogi, a on siedzi obok, czuję bijące od niego ciepło. Lekkie drgnięcie mojego ciała jest wystarczającym sygnałem. Steve kładzie się obok, przygarnia mnie do siebie, wyzwalając falę gorąca i bezmyślności, której tak potrzebuję.

Udaję, że nie słyszę cichego protestu. Z resztą tak łatwo go złamać wilgotnym muśnięciem ust o usta, zagryzieniem płatka ucha, czy ciepłym oddechem omiatającym kark. Wykorzystujemy siebie nawzajem w tej z góry skazanej na porażkę grze, ale on ma na tyle silny kręgosłup moralny, by po wszystkim, za każdym pierdolonym razem, gryźć się z własnym sumieniem przez tydzień. Ja zaś staczam się na dno do momentu, w którym znowu mi ulegnie.

Steve szybko zasypia. Po dłuższej chwili ciepło i piżmowy zapach jego skóry zaczynają mi przeszkadzać. Wyślizguję się z bezpiecznej klatki jego ramion. Zapadam się w fotel przy oknie i rozpoczynam swoją wartę.

Zwieńczy ją, jak co rano, zbyt gorzka kawa i poczucie winy w niebieskich oczach, przetkanych zielenią.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro