Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[4] Przeszłość, która nadejdzie

Stała przed nim. Stała przed nim, jakby była całkowicie żywa. Widząc jej martwe ciało po raz ostatni, wiedział, że musi to z siebie wyprzeć. Ukłucie w sercu, jakie doznał, przypominało mimo wszystko, co stało się setki lat temu. Pozostawało jedynie podążać szlakiem beznamiętności i grać nieczułego, tak jak zawsze to robił. Wolał udawać, że nic nie czuje, jakby był wyciosanym posągiem z marmurowej skały. Mimo to nie mógł oderwać od niej wzroku. Szok cały czas mieszał się z niedowierzaniem, a zarazem zaprzeczeniem. Pierwsze co przyszło mu do głowy to kolejna złudna wizja, przez co przyszpilił kobietę do ściany za szyję.

— Nie dam się zwieść. Nie jesteś prawdziwa. — Widział jej wzrok. Przewiercała swoimi czarnymi tęczówkami jego duszę, jakby chciała go obedrzeć ze wszystkich tajemnic. Nie ufał już nawet własnym oczom. — Kim jesteś — wycedził i zacisnął mocniej dłoń na jej szyi.

Oczekiwał jakiejś odpowiedzi. Liczył, że się odezwie i skończy iluzję. Otrzymał jednak jedynie milczenie, przez które jego złość się nasiliła. Nie zamierzał nad sobą panować, pozwolił tej złości wypełznąć z niego. Nie zawahał się przed uderzeniem mocno pięścią w cegły tuż koło jej głowy.

— Powiedz coś!

Uśmiechnęła się lekko. Było w tym coś niepokojącego. Trudno było odróżnić, co było rzeczywistością, a co jego wyobraźnią. Tak sobie wmówił, lecz widząc różne niemożliwe rzeczy na tym świecie, które się spełniały, sam nie był już przekonany. Możliwe, że jego umysł sam sobie to wszystko ubzdurał. Takiej wersji się trzymał. Mimo to wiedział, że nie jest jeszcze z nim tak źle. Paranoja nie przejęła nad nim władzy — powtarzał sobie w nieskończoność.

— Domyślałam się, że nadal jesteś wybuchowy. Liczyłam jednak na cieplejsze powitanie. — Złapała go mocno za rękę. Czuł, jak jego mięśnie drżą i próbował nadal zacisnąć dłoń, ale szatynka sprawnie odsunęła dłoń, jakby nie czuła siły, jaką wkładał w to Klaus. To jeszcze bardziej było intrygujące.

— Nie bawię się w gierki.

— Oh, czyżby? Nigdy nie byłam tak prawdziwa.

Zacisnął szczękę. Odliczał w myślach sekundy, które w nieskończoność się dłużyły. Nie odezwał się. Nie wydał nawet z siebie żadnego dźwięku, choć zawsze miał coś do powiedzenia. Pierwszy raz Klaus Mikaelson po prostu zamilkł. Patrzenie na szatynkę coraz bardziej upewniało go, że musi to zakończyć. Przyjaciółka, którą znał, już nie istniała dla niego. Zapomniał o zdarzeniach w przeszłości, by móc spokojnie zasnąć. Sen przynosił upragnione ukojenie, choć nie wymazywał przeszłości.

Nie mógł nawet na nią patrzeć. Nie mógł tak dalej pozostać w bezczynności. Zaprzeczał temu, co widział. Oszustwo — powtarzał jak mantrę. Zacisnął ponownie dłoń na jej szyi, lecz teraz całej siły użył, by wykonać jeden konieczny ruch, by sekundę później usłyszeć zgrzyt kości. Jej kark wykrzywił się w nienaturalnej pozycji, a ciało upadło na podłogę. Rozluźnił mięśnie, jakby przestało mu zagrażać niebezpieczeństwo.

— Niezła próba — usłyszał po chwili tuż za swoimi plecami. Sparaliżowało go od środka. Spojrzał ponownie na posadzkę, gdzie leżało ciało kogoś zupełnie innego. Inna twarz, inne ciało, inna kobieta.

Niepokojąca atmosfera panowała tego dnia w Nowym Orleanie. Wyczuwalna wilgoć w powietrzu, a także otulający chłód nie napawał spokojem. Zdawało się, jakby całe miasto na ten moment zamarło. Żadnych śmiechów, żadnej muzyki. Jakby najgorsze miało nadejść w najmniej oczekiwanym momencie. Nowy Orlean zawsze był miastem, który mimo swojego piękna skrywało w sobie mnóstwo mroku. Było jak wielki magnes na kłopoty.

Swym urokiem przyciągał wiele istot. Nie wszystkie siły były jednak dobre. Rozgniewane dusze w Nowym Orleanie czerpały siłę z tego miejsca. Chodniki na zawsze splamione krwią i zabarwione na karmazynowy kolor, nieme krzyki utrapieńców, którzy podzielili z innymi nieszczęsny los. Taki właśnie był Nowy Orlean — piękny w swojej powolnej agonii.

I teraz miasto pokazywało swoją mroczną stronę, gdy krzyk przeciął powietrze z jednej z uliczek. Kobieta o kruczoczarnych włosach upadła na ziemię, gdy mężczyzna wbił dłoń w jej ciało, jakby było z gliny i nie wywierało żadnego oporu. Czuła jak dłoń napastnika zaciska się powoli na jej sercu, zadawając jej agonalny ból. Jej ciało było sparaliżowane, nie mogła wykonać żadnego ruchu. Każde nieoczekiwane drżenie mogło ją pozbawić życia. Zacisnęła szczękę, a jej twarz z każdą chwilą przypominała mniej ludzką. Czarne żyły mocno odznaczyły się pod jej oczodołami, pokazując jej prawdziwe oblicze. Wampirzyca z determinacją uniosła wzrok na osobę, która miała stać się jej katem. Przypomniała sobie wszystkie chwile, lecz nie żałowała niczego w swoim życiu. Zwalczanie tyrana było dla niej konieczne. Walczyła za siebie i za swoją rodzinę, aby nie musieli żyć w strachu. Wypominała sobie jedynie, jak łatwo dała się złapać w pułapkę bez wyjścia.

— Jesteś głupcem. — Jej własna krew powoli wypełniała jej usta, przez co kaszlnęła, chcąc złapać życiodajny oddech. — Stoisz nie po tej stronie, co trzeba.

— Stoję po tej, która zapewni mi życie. Źle zrobiłaś, sprzeciwiając się zasadom. Przykro mi, ale muszę to zrobić — wypalił, spoglądając uważnie na kobietę. Pamiętał ją, wielokrotnie przychodziła do jego baru ze znajomymi. Widać, że była szczęśliwa i pełna życia. Jednakże każde szczęście można było rozsypać niczym domek z kart. Nasze wybory zbliżają nas do nieuchronnej zagłady.

— Klaus Mikaelson musi opuścić to miasto.

— I kto niby to nam zapewni? Ty? — prychnął, ewidentnie ją lekceważąc. — Nie masz pojęcia, z kim masz do czynienia. Nie zdajesz sobie sprawy, ile osób zginie przez twoją głupotę. Nie da się z nim walczyć, można się jedynie dostosować.

Zaśmiała się.

— Mówi to osoba, której nawet nigdy nie spuszczono z kagańca.

— Zważaj na słowa.

— Prawda jednak boli. — Zacisnęła szczękę, gdy dłoń otulająca jej serce została mocniej zaciśnięta. Wiedziała, że nie szans. Był starszym wampirem od niej, a tacy wykazują się większą siłą. To był jej koniec w tym życiu. — Zabij mnie, ale pamiętaj, że na moje miejsce pojawią się inni. Nie rozumiesz? Tu nie chodzi o zemstę tylko o zapewnienie pokoju. Tacy jak on nigdy się nie zmieniają. Zawsze będzie miał pretekst, aby nas wykańczać jedno po drugim. Moja rodzina miała być dzięki temu bezpieczna.

— Właśnie o to chodzi, że nie ma końca. Na jego miejsce również przyjdą inni. Zawsze znajdzie się ktoś gorszy.

Nie odpowiedziała nic. Nie zdążyła. Jej bijące jeszcze przez chwilę serce znalazło się w dłoni wampira. Próbował zagłuszyć wyrzuty sumienia, lecz gdy spoglądał na nieruchome ciało kobiety, poczuł gwałtowną i rozdzierającą pustkę w sobie. Jakby po raz kolejny stracił część własnej duszy. Nie był taki. Nie chciał nigdy zabijać, więc jaki błąd popełnił po drodze swojej tułaczki po świecie? I wtedy sobie przypomniał, jak pierwszy raz spotkał Klausa Mikaelsona. Czuł, jakby całe jego życie kręciło się właśnie wokół niego. Ten bar, ta dzielnica, to miasto.

Dlaczego wszystko było takie skomplikowane? Nie mógł dłużej tutaj zostać. Odsunął się od ciała, chcąc wymazać to z pamięci, lecz nie mógł. Pamiętał każdego, któremu odebrał życie. Ocknął się ze stanu chwilowego zawieszenia, gdy poczuł wibracje telefonu w swojej kieszeni. Odrzucając połączenie, mógłby spokojnie wrócić do domu i do niej. Do Vanessy. Jednak musiał odebrać, widząc dawno niepamiętane imię, które dopiero teraz wyłoniło się z szuflad jego pamięci. Ludzie na zawsze będą w stanie zachwiać człowiekiem w najmniej oczekiwanym momencie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro