Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[1] Gdy Diabeł zejdzie na Ziemię

Ciepły letni wiatr muskał skórę mężczyzny, który kroczył przez Nowy Orlean. Co chwilę mijały go najprzeróżniejsze osoby, których twarzy nawet nie próbował spamiętać, a gdy kilka z nich go szturchnęło, warknął cicho pod nosem. Ludzie na ulicy odbierali mu własną przestrzeń osobistą i można było mieć wrażenie, jakby ściskali go, coraz bardziej odbierając dostęp do tlenu. Z jednej strony uwielbiał zabawy i różne uroczystości, które były wyprawiane przez miasto. W końcu wiele z nich samodzielnie wymyślił i wcielił w życie, aż przetrwały do dziś. Z drugiej strony wyglądało to dawniej zupełnie inaczej, przez co zatęsknił za tamtymi czasami. Wiele rzeczy było wtedy o wiele lepsze oraz prostsze.

Wziął głęboki wdech powietrza, które o dziwo nie było napakowane spalinami samochodu. Można było za to wyczuć lekką woń dopiero co rozkwitłego kwiatu, budzącego się wraz z zachodem słońca do życia, by być gotowym na poranek. Słychać było muzykę, a wraz z nią ludzi, którzy bawili się do niej, tańcząc. Byli beztroscy w swoich działaniach i zbyt nieświadomi. Nowy Orlean zawsze był pełen tajemnic, choć dla turystów te wszystkie czarownice i otoczka magii były jedynie picem na wodę. Oh jak bardzo się mylili.

Świat skrywał w sobie o wiele więcej mroku, niż można się było spodziewać. Wiedźmy, wilkołaki, wampiry, a nawet i sobowtóry. To tylko nieliczne stworzenia kroczące po ziemi. Tylko ukrywanie się oraz nieafiszowanie sprawiło, że udało im się przetrwać, ponieważ był jeden najgroźniejszy gatunek. Ludzie. Ludzie od zawsze byli porywczy, a strach umiał zapanować nad ich umysłami, przez co byli zdolni sprzedać nawet własną rodzinę. Mimo ich pozornej słabości to oni górowali nad pozostałymi gatunkami. To przed nimi trzeba było się kryć.

Jeden człowiek wierzący w wampira to nic. Pięciu ludzi wierzących w wampiry nawet do przełknięcia, ale gdy zbierze się tak ziarnko do ziarnka, może powstać niemałe zagrożenie. Świat miał już przyjemność być tego świadkiem. Ludzie nie mogą wiedzieć, nie przyjęliby faktu, że już nie są najpotężniejsi, dlatego właśnie wampiry i inne stworzenia nadprzyrodzone są uważane za mity. Legendy mają za zadanie zapewniać ludzi, że nie ma się czego bać. Jeżeli natomiast jakaś zabłąkana dusza zostanie wciągnięta w wir tych istot, nikt jej nie uwierzy, gdy zechce się podzielić swymi przeżyciami. Głupcy nie wierzą w takie rzeczy, wyśmiewając delikwenta i sądząc, że sobie to jedynie ubzdurał. Tak już było na świecie i nic tego nie mogło zmienić.

Blondyn poruszał się coraz szybciej uliczką zniecierpliwiony długim oczekiwaniem na swojego nieobecnego kompana. Nienawidził czekać. Uznawał to za lekceważenie jego osoby, a nikt nie miał prawa lekceważyć pierwotnej hybrydy. Dosłownie nikt.

Przeczesał dłońmi swoje włosy i sięgnął do kieszeni płaszcza po telefon, a następnie wybrał numer do wampira. Jeden sygnał, drugi, trzeci.... Zostaw wiadomość po sygnale. Mężczyzna przeklął siarczyście wyprowadzony z równowagi. Zapomnienie, a może raczej spisek? Rozejrzał się dookoła, nie zauważając nic szczególnego, co mogło być jedynie pozorami. Skupił się. Doszedł do miejsca, w którym zdecydowanie było za cicho. Zaśmiał się. Naprawdę ktoś sądził, że się nie zorientuje, co się święci. Czekał tylko na tego błazna, który ośmielił się z nim zadrzeć.

Wystarczyły dwie minuty, gdy wampiry zaczęły go okrążać, sądząc, że wzbudzą w nim jakikolwiek strach. Najzwyczajniej w świecie były po prostu za młode, by domyślić się, na co się porywają. Mało osób miało świadomość, kim był Klaus Mikaelson, choć krążyło mnóstwo plotek. W jednej z wersji był pierwszym wilkołakiem na ziemi, a jad jego był zabójczy dla każdego stworzenia. Pojawiła się również opowieść o tym, by był najstarszym wampirem na ziemi i to on stworzył całą rasę, ponieważ według legend każdy wampir pochodził od niego.

Prawda natomiast zawsze mijała się z tymi historiami, co działało na jego korzyść. W każdej wersji natomiast istoty wiedziały jedno. Klausa Mikaelsona trzeba się bać. W swej naturze był nieobliczalny i zdolny do krzywd na jakie wielu nie byłoby w stanie się ponieść. Zawsze próbował pokazać, że jest silniejszy od każdego kroczącego po tej ziemi i próbował nie okazywać słabości.

Mimo to miał więcej wad, niż można byłoby zliczyć i to właśnie tworzyło z niego człowieka, którym niegdyś był. Pamiętał wszystko z okresu swojego człowieczeństwa, choć nie chciał, bo jedyne co się z tym wiązało to wieczne poczucie bólu i upokorzenia. Zawsze przewyższały w jego głowie cierpienia, aniżeli radość i troska. Jednego zawsze mu brakowało, dlatego starał się grać kogoś, kim wmawiał sobie, że jest.

Spojrzał na tłum wampirów, ustawiających się w kręgu. Rozstawiły się lekko, gdy usłyszały gwizd, a jedna strona koła rozstąpiła się, ukazując wysokiego mężczyznę z bujnym zarostem. Sylwetka jego była wyprostowana, a jego kędzierzawe włosy opadały mężczyźnie na czoło.

— Proszę, proszę. Naprawdę jesteś tak głupi Samuelu? Spodziewałem się po tobie czegoś więcej. — Przybliżył się trochę do niedawnego znajomego, który był kolejnym zdrajcą, z którym miał do czynienia. Przyzwyczaił się być oszukiwany, dlatego właśnie ufał jedynie sobie. Zawsze próbował mieć plan „b", na wypadek, gdyby ludzie go zawiedli. Zawsze go zawodzili. Byli tacy przewidywalni.

— To koniec Niklaus. Mam sztylet z prochem białego dębu — zawołał. Jedyna broń zdolna zasztyletować pierwotnego, skazując go na wieczny sen, póki nie wyjęło się sztyletu była właśnie w posiadaniu przywódcy jednej z frakcji w Nowym Orleanie. Musiał się niebywale natrudzić oraz dać za niego niebywale wysoką cenę, lecz było to warte, skoro mógł wreszcie uwolnić się od diabła, depczącego wampirowi po piętach. Zrobiłby z pewnością przysługę temu światu, lecz Klaus nie okazywał strachu. Uniósł dumnie głowę, uśmiechając się szeroko.

— Nie uda ci się we mnie wbić tej wykałaczki, nawet gdybym miał zawiązanie oczy — powiedział prowokująco i zaczął krążyć wokół, zapamiętując oblicza swych przeciwników, w razie, gdyby któryś miał zamiar uciec. Musiałby wtedy dać im karę nieco później. — Nie okażę ci tym razem litości — rzekł, zatrzymując się. Musiał pokazać, co spotyka każdego, kto mu się sprzeciwi.

— Nudzisz mnie już. Król już dawno powinien być obalony. — Na jego sygnał wszystkie wampiry rzuciły się na Klausa, próbując go przytrzymać, lecz z marnym skutkiem. Równie szybko zostały pozbawiane głów lub serc, a wielka kałuża krwi pod nimi coraz bardziej się powiększała ozdobiona martwymi ciałami. Złość buzowała w Mikaelsonie, przez co coraz agresywniej pozbawiał życia swoich wrogów. Jego oczy jarzyły się złotem, a jego ugryzienia powodowały ogromne pieczenie. Tak naprawdę ugryzienie wilkołaka było dla wampirów śmiertelne, więc nawet gdyby udało im się uciec, nie dożyliby ranka. Wszyscy zawsze powtarzali, że nie ma odtrutki na takowe ukąszenia i nawet najpotężniejsze wiedźmy jeszcze nie odnalazły na to sposobu.

Po chwili jednak udało się przytrzymać mężczyznę, choć potrzeba było do tego niebywale wiele trudu. Samuel zauważył w tym momencie okazję, dlatego wyjął spod marynarki sztylet, którego poszukiwały zapewne tysiące istot. Ostrze błysnęło niebezpiecznie w świetle księżyca. Młody wampir uśmiechnął się z satysfakcją, że to właśnie on uśmierci Klausa Mikaelsona i wryje się w karty historii nadprzyrodzonych istot. Zamierzał chełpić się tym i był pewny, że nikt nigdy już go nie zlekceważy. Jego pycha zawsze była wadą wampira. Był już bliski od wbicia sztyletu, lecz ten szybko został wytrącony z jego dłoni poprzez kopnięcie.

Klaus wyrwał się spod uścisku oprawców i spojrzał na każdego z mordem w oczach. Nikt nie sądził, że mimo przewagi liczebnej zdoła odzyskać wolność. Wszyscy gwałtownie zbledli, ponieważ mieli świadomość swego bliskiego końca. Dali się omamić obietnicami wielkości i że staną się bohaterami, którzy powstrzymali tyrana. Znikome były jednakże ich nadzieje i mało wiarygodne. Nikt dotąd nie wygrał z Klausem. Nie uczyli się na błędach poległych i porwali się na wietrze. Pozbawienie ich życia było dla pierwotnego jedynie czystą formalnością, za to najlepsze zostawił sobie na koniec. Podszedł do Samuela, który czołgał się po ziemi, brudząc się w krwi swoich poddanych. Blondyn uśmiechnął się przeraźliwie i nadepnął na dłoń mężczyzny.

— Ostrzegałem cię — oznajmił i kucnął przy nieszczęśniku. — Przekaż w Piekle, by nie przestali mnie wyczekiwać. — Złapał za jego głowę i specjalnie powoli oraz miarowo zaczął ciągnąć. Słychać było, jak skóra zaczyna pękać, a wraz z nią i mięśnie. Ciche chrupniecie, w końcu sygnalizowało złamanie kręgu, a jedno zamaszyste szarpnięcie spowodowało oderwanie się głowy.

— Zabrałbym cię na kominek, ale nie pasujesz mi do wystroju — stwierdził pierwotny, wstając i otrzepując się, co i tak nie pomogło na kapiącą z niego krew. Podszedł do leżącego na ziemi sztyletu, którym miał być zasztyletowany i popatrzył na niego, mrużąc oczy. Któreś z jego rodzeństwa zostało w takim razie uwolnione. Zacisnął szczękę, czując ogromny gniew. Musiał zajrzeć do pozostałej części członków rodziny, których niegdyś zasztyletował i którzy powinni leżeć w trumnach. Powtarzał sobie, że powinien to, jak najszybciej załatwić.

Znów się otrzepał. Całe jego ubranie było nasiąknięte posoką, a w powietrzu unosił się nieprzyjemny metaliczny zapach, który był dla hybrydy niczym woń najlepszych słodyczy. Oto co za każdym razem za sobą pozostawiał. Świat zrodził kolejnego potwora zdolnego do najgorszych czynów. Jednak każda historia ma swój początek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro