3
Kolejne dni mijają niezwykle szybko. Wypełnione były smutkiem, frustracją i niezrozumieniem stają się moją przykrą codziennością. Wracam do domu przed piątą po południu. Obładowana zakupami, byleby mieć co jeść przez nadchodzący weekend, marzę o tym, by jak najszybciej wypełnić moją rutynę. Letnie wieczory spędzam w moim wielkim, różowym fotelu z kubkiem mrożonej herbaty w jednej ręce i czytnikiem e-booków w drugiej. Odliczam godziny do upragnionego wolnego i niepokoję się ostatnim dniem pracy w tym tygodniu. Jutro przypada mój dyżur radarowy. Oznacza to, że od ósmej rano do szóstej wieczorem będę siedzieć w redakcji, odbierać telefony od słuchaczy, zapisywać ich zażalenia i obserwować sytuację na drogach w mieście. To stresujące, bo nie dość, że ludzie skarżą się dosłownie na każdą pierdołę, to jeszcze w tym samym czasie dochodzi do przynajmniej jednego dużego wypadku, który blokuje już i tak mocno zakorkowane ulice. A nie daj Boże trafi się pożar...
Wzdycham i przywodzę na myśl ostatnią sesję terapeutyczną z moim psychologiem, który stale upomina, bym nie złowróżyła i nie przyciągała na siebie wszystkich klątw świata. To nie takie proste, gdy z natury jest się pesymistką i zawsze dostrzega czające się wokół zło. Mama również ciągle mi powtarza, że stres, który towarzyszy mi na co dzień, w końcu mnie zabije. Ale jak mam się nie stresować, kiedy robię coś, czego nie lubię, odczuwam niekończącą się presję i nie mogę znaleźć sobie celu w życiu? Jak przestać myśleć o tym, że każdego dnia tracę czas, nie spełniam się, nie realizuję marzeń i w dodatku w wieku dwudziestu siedmiu lat stałam się rozwódką?
Wyciągam się w fotelu, włączam czytnik i sięgam po romans, który czytałam już chyba dziesięć razy. Mariana Zapata to jedna z moich ulubionych autorek (chociaż dla powieści Hannah Hills dałabym się pokroić), a jej książka Wielki Mur z Winnipeg i ja zawsze wyzwala we mnie emocje, o których istnieniu już dawno zapomniałam. Właśnie to kocham w czytaniu romansów – że nie tylko rozpalają moje policzki do czerwoności, ale potrafią też sprawić, że płaczę w poduszkę. I przede wszystkim przestaję myśleć o tym, co przytłacza mnie na co dzień.
Pierwsze zdanie czytam dokładnie szesnaście razy i ani trochę nie rozumiem, co ono oznacza. A powinnam, bo przecież znam je na pamięć. Marszczę brwi, kiedy czytam je kolejny raz. Przełykam głośno ślinę, zaczynając literować słowo po słowu, ale nic nie składa się w całość. Myśli zaczynają wirować mi w głowie i już wiem, że kolejne zetknięcie się z opowieścią o tajemniczo zakochanym futboliście właśnie poszło się walić. Czemu? Czemu właśnie teraz, kiedy tak bardzo potrzebuję odpoczynku, przekierowania uwagi na coś, co nie wiąże się z codziennością, zaczynam rozmyślać o tym, że jeszcze przed rozpoczęciem studiów czytałam więcej i prowadziłam bloga poświęconego książkom? Czemu mój umysł gna w stronę nierzeczywistych wizji? Czemu odczuwam poczucie winy, że porzuciłam pisanie, że przestałam publikować, a maila z propozycją pracy w jednym z wydawnictw otworzyłam dopiero po roku? I to całkowicie przypadkiem, kiedy przeszukiwałam skrzynkę, by odnaleźć maila od prawnika byłego męża.
Wzdycham, próbując odgonić od siebie wszelkie myśli. Chcę skupić uwagę na książce, na historii, która w zasadzie nie ma w sobie nic zaskakującego, a jednak wciąga tak, że kiedy czytałam ją po raz pierwszy, postanowiłam zarwać nockę, mimo że wiedziałam, że następnego dnia idę do pracy na dwanaście godzin. Nie skończyłam jej wtedy, dlatego przez cały dzień siedziałam jak na szpilkach, nie mogąc się już doczekać powrotu. A teraz... Siedzę jak na szpilkach, bo chcę wejść ponownie do świata Zapaty, a za cholerę nie mogę.
Jęczę, odchylam głowę do tyłu i sięgam po komórkę, która prawie nigdy nie przestaje wibrować. Albo dostaję miliony maili na służbowe konto, albo moje najlepsze przyjaciółki wymieniają się najróżniejszymi przemyśleniami na grupowym chacie. Tym razem przeważa to drugie. Widzę, że prowadzą wideorozmowę, więc do nich dołączam. Nagle trzy twarze pojawiają się na ekranie mojej komórki. Elena piłuje paznokcie, Annie jest w swoim gabinecie i sprząta, a Holly leży w łóżku z maseczką i ogórkami na twarzy. Cudownie. Uwielbiam je.
– Kogo moje oczy widzą?! – piszczy Annie, kiedy dostrzega moją obecność.
– Co tam? – pytam, by dowiedzieć się, o czym plotkowały.
– Gadamy o sobocie. Elena stresuje się kolacją przedślubną z rodziną – wzdycha Holly i nagle kładzie sobie świeże plasterki ogórka na oczy. – Mówimy jej, że przecież będzie okej, ale wiesz, jak to z nią jest.
– Gadasz, jakby mnie tu nie było, kochana – wtrąca się Elena i przewraca oczami. – Po prostu martwię się, że zwyczaje mojej rodziny niekoniecznie będą odpowiadać zwyczajom rodziny Simona. Znacie ich – szaleni Słowianie muszą się teraz zetknąć z rdzennymi Amerykanami.
– Simon wywodzi się z rdzennych Amerykanów? – dopytuje Annie. – Hm, nie powiedziałabym...
– Oj, Annie! Nie wiem, skąd on się wywodzi – prycha Elena i kręci głową. – On sam tego nie wie i nawet nie próbuje się dowiedzieć. Wiem tylko tyle, że jego rodzina jest ostro wierząca i już niekoniecznie zadowala ich fakt, że nie będziemy ślubować przed Bogiem, a przed urzędnikiem. Mojej babci też to się nie podoba, ale potrafi to zaakceptować – opowiada cicho, bez większych emocji w głosie. – A w przypadku rodziców Simona nie jest już tak prosto.
– I jak się z tym czujesz? – pytam po chwili ciszy. Żadna z nas nie wiedziała, co powiedzieć, by nie pogorszyć już i tak dość nieciekawej sytuacji i nie doprowadzić do większego wybuchu emocji u Eleny.
– Chujowo – odpowiada Elena i posyła nam nieśmiały uśmiech. – Ale z drugiej strony mam to gdzieś. To my mamy być szczęśliwi, nie oni. Simon już i tak za dużo dla nich poświęcił. Czas postawić na siebie i przestać zadowalać innych. Długo o to z nim walczyłam, aż w końcu zrozumiał.
– To czemu tak bardzo przejmujesz się tą kolacją? – zagaja Annie. – Właśnie sama przyznałaś, że chodzi o was, nie o nich.
– Bo znam moją rodzinę i wiem, że wystarczy jedno krzywe spojrzenie albo jeden niefajny komentarz, by zaczęły latać talerze...
– Czy dopiero co nie tłukłyśmy szkła za twoje szczęście? – mówię, by przypomnieć wydarzenia z ostatniego weekendu. – Zawsze możesz to potraktować jako wypełnienie rodzinnej tradycji.
– Dokładnie – kwituje Annie i unosi wysterylizowaną pęsetę na znak zgody. – Zresztą, co takiego może się przytrafić? Nie sądzę, by twoja rodzina nie potrafiła się zachować.
– Ewentualnie ktoś się na kogoś zbełta, komuś pękną spodnie albo ktoś przypali kogoś papierosem we frustracji – żartuje Holly. Wygląda co najmniej niepoważnie z tymi ogórkami na twarzy. – W hotelu na pewno jest jakaś apteczka.
– Nawet tak nie mów – warczy Elena i zerka na nas spod byka. – Wysłałam dziś na naszym rodzinnym chacie kilka zasad, których mają przestrzegać – opowiada z powagą w głosie. – Oczywiście nikt nie potraktował tego poważnie. Właśnie tak, jak myślałam! Dlatego mam obawy co do ich zachowania.
– A czego im zakazałaś? – pytam i wstaję z fotela, by przejść się po mieszkaniu i rozprostować zdrętwiałe kości. – Albo raczej, co im nakazałaś?
– Nie ma tego zbyt wiele – mówiąc to, wzrusza ramionami. – Po prostu, żeby ważyli słowa, nie przeginali z alkoholem, bo to jeszcze nie wesele, i żeby byli uprzejmi...
– Co kryje się za słowem „uprzejmi"? – odzywa się Holly.
– Serio? – dopytuje z westchnięciem Elena. – Przecież znacie tych potworów.
To prawda. Rodzina Eleny traciła wszelkie hamulce. I nawet żaden z jej członków nie potrzebował do tego alkoholu. Wystarczyło, że w rozmowie została przełamana „bariera trzech pytań". Sama Elena testowała ją na każdej z nas, kiedy poznawałyśmy się po dołączeniu do kobiecego stowarzyszenia na studiach. Pierwsze pytanie było bardzo ogólne – dotyczyło tego, jak ktoś czuje się w danej chwili. Chodziło o przełamanie lodów i zrobienie dobrego wrażenia na rozmówcy. Drugie pytanie zwykle było bardziej szczegółowe, mające pokazać, czemu wybrało się przyjście na daną imprezę albo czym ktoś zajmuje się na co dzień. Wszelkie bariery miało przełamać pytanie trzecie, które było albo szokujące, albo obrzydliwe. Wywoływało oburzenie i sprawiało, że albo ktoś stawał w bezruchu, albo uciekał, gdzie pieprz rośnie. Ja stanęłam, a potem zaczęłam się śmiać. Kilka miesięcy później Elena obwieściła mi, że zrozumiała, że możemy się przyjaźnić właśnie przez pytanie, czy wolałabym zrobić kupę podczas porodu, kiedy partner będzie na mnie patrzył, czy puścić pawia na włosy Harry'ego Stylesa i musieć je wytrzeć własną koszulką. Przyznaję, że zdębiałam, nie odzywałam się wtedy przez kilka chwil, ale kiedy dotarło do mnie to, że traktuje to pytanie poważnie, musiałam wybrać. I trafiło na Harry'ego Stylesa. Bo wtedy przynajmniej mogłabym go dotknąć.
– Przesadzasz, kochana – ogłasza Annie i rozbiera się właśnie ze swojego różowego fartucha. – Na pewno nie będzie tak źle. Nikt nie zrobi ci wstydu. A to, że ktoś się pokłóci, to nic dziwnego. Nie ma dobrej imprezy bez kłótni.
– Jeśli nie poleci szkło, to będzie sukces – wyjaśnia z małym uśmiechem Elena, a potem odkłada pilniczek i pokazuje nam paznokcie, które właśnie skończyła robić. – Przyjdziecie w sobotę przed kolacją, tak jak się umawiałyśmy? Mamy wynajęty pokój w hotelu, tam się spotkamy.
Kiwamy głowami. Obiecałyśmy Elenie już dawno, że będziemy towarzyszyć jej we wszystkich najważniejszych momentach przedślubnych. Zapoznawczy wieczór już za nami. Wypadł całkiem nieźle. Jeszcze tylko kolacja i wieczór panieński. A potem długie i mocno zakrapiane wesele w słowiańskim stylu – cokolwiek to znaczy.
– Mam nadzieję, że nie pogniewacie się na mnie za to, że oprócz nas będzie ktoś jeszcze... – mówi cicho, unikając kontaktu wzrokowego z kamerką.
Oddech utyka mi w gardle. Marszczę brwi i czekam na wyjaśnienia. Nie wiem dlaczego, ale spinam się na samą myśl o tym, że ma towarzyszyć nam ktoś jeszcze. A po minie Eleny wnioskuję, że nie ucieszy nas ta nowina.
– Kto? – pyta hardo Holly.
Elena przez chwilę milczy, a potem wzdycha i przysłania twarz dłońmi. Jęczy w skórę, a potem przeciera oczy. Chichoczę, widząc jej reakcję. Zdenerwowana Elena nie jawi nam się często. Raczej gra twardą i nieugiętą, taką, którą bardzo trudno zaskoczyć. Takiego zachowania prędzej spodziewałabym się po Annie, naszej panikarze i pocieszycielki. Holly natomiast postawiłaby nas przed faktem dokonanym.
– Denise... – szepcze Elena i ogląda się za siebie, jakby chciała zobaczyć, czy nikt tego nie usłyszał. – Charles dziś do nas przyszedł – mówi cicho. – Zabrał Simona na słówko, a gdy wyszedł, dowiedziałam się, że nie tylko przyjdzie z nią na kolację, ale też chciałby, by pomogła nam w przygotowaniach. Rozumiecie to? Tłumaczył to tym, że nie chce zostawiać jej samej i że tak będzie mu po prostu wygodniej, ale sama nie wiem, co powinnam o tym myśleć.
– Czy to nie narusza już jakichś waszych granic? – pyta Holly i zdejmuje ogórki z oczu, by spojrzeć prosto w ekran. Nie jest zadowolona.
– Teoretycznie tak, praktycznie nie – odpowiada Elena.
– Co to znaczy? – pytam, nie bardzo rozumiejąc, o co jej chodzi.
– Charles jest świadkiem. Dużo pomaga Simonowi. Głupio odmówić.
– No dobra, ale chyba zapominasz, że Charles to Charles, jest dla Was jak rodzina. A Denise... Ile w ogóle ją znacie? – ogłasza surowo Holly.
– No właśnie! – wtrącam się. – Poznałaś tę laskę tego samego dnia co my, a teraz ma ci towarzyszyć przed kolacją?
– Wiem! Też mnie to frustruje. Nawet nie będziemy mogły o niej poplotkować i obstawić, kiedy się rozstaną. Co za porażka! – wyrzuca z siebie Elena.
– Wiesz, że teraz to nasze zachowanie brzmi jak porażka? Jakbyśmy nie robiły nic więcej oprócz rozważania, kto, kiedy i z kim się rozstanie – szepczę wysokim głosem.
– Mówisz, jakby to było coś złego. Albo jakby ci to przeszkadzało – zarzuca mi Elena. – Po prostu nie uważam, byśmy miały okazję przegadać jej temat i w ogóle stwierdzić, czy do niego pasuje.
– Ale przecież nie pasuje – wtrąca się Annie.
– No właśnie! – krzyczy Elena. – I kiedy to omówimy?! W trakcie kolacji, na której będę zajęta? A może w tygodniu, kiedy nie możemy się złapać?
– Ale z was suki – komentuje Holly i robi kwaśną minę.
– Z was? – pytam i unoszę brew.
– Miałam powiedzieć „z nas".
– Tak, tak...
***
Kończę rozmawiać z rzecznikiem prasowym policji, kiedy dostaję nowego maila od jednego ze słuchaczy. Wywracam oczami na treść wiadomości, która jest zwyczajną skargą na uliczny hałas. Chciałabym móc odpisać, że sama mieszkam przy jednej z ruchliwych ulic i że też uważam, że hałas zabija, ale jedyne co mogę w tym wypadku zrobić, to odpisać, że zajmiemy się sprawą. Przekierowuję wiadomość do redaktora naczelnego, który przydziela tematy poszczególnym dziennikarzom, i modlę się w duchu, by nie spadło to na mnie. Nie, żebym miała coś przeciwko rozwiązywaniu spraw mieszkańców miasta, akurat w pracy lokalnego dziennikarza naprawdę cenię sobie to, że dzięki kilku telefonom, opisaniu sprawy na stronie internetowej i nagraniu minireportażu radiowego, mogę mieć wpływ na czyjeś życie. Ale na Boga, co mam zrobić z ulicznym hałasem? Już widzę, jak dzwonię do Departamentu Transportu z pytaniem, czy mogą zmniejszyć jakoś natężenie aut na ulicach.
Wzdycham, przeglądam pocztę i sprawdzam dyżury na kolejny tydzień. Została mi godzina radarowania. Jestem wykończona, a nawet nie było dziś tak źle. Tylko jeden wypadek, jedna bójka z rozbitą butelką na głowie i mnóstwo korków. Do redakcji napisały cztery osoby, a dwie postanowiły zadzwonić. Naprawdę było całkiem luźno. Mimo to czuję, jakbym przebiegła maraton i nie pozwoliła sobie podczas niego nawet na chwilowe zwolnienie.
Notuję w zeszycie, że pracuję w terenie w poniedziałek, wtorek i środę. W czwartek mam wolne za to, że prowadzę audycje w piątek i w sobotę. Żałuję teraz, że nie zastrzegłam sobie wszystkich wolnych sobót w sierpniu. Nie musiałabym się martwić, że spóźnię się na wieczór panieński Eleny, który odbywa się w następny weekend. No cóż. Przynajmniej na kolacji przedślubnej i na samym ślubie pojawię się punktualnie.
Kiedy przypominam sobie, że kolacja z najbliższymi Eleny i Simona odbędzie się za dwadzieścia cztery godziny, odczuwam obawę. Znowu myślę też o tym, czemu w ogóle postanowili ją zorganizować, jeśli wiedzą, że może wyjść z tego jakiś kwas. Pukam długopisem o biurko i udaję, że intensywnie myślę nad pracą. W redakcji nie ma już prawie nikogo, więc w zasadzie nie mam przed kim się kryć, ale jakoś mi tak głupio, że mogą pomyśleć, że jestem nieproduktywna. Może dlatego jest mi w tym miejscu tak źle – bo stale daję sobie wejść na głowę i nie umiem odmówić. Asertywność poziom minus jeden. Świetnie. Już wiem, jaki temat podjąć na kolejnej sesji z terapeutą.
Telefon wibruje osiem razy, zanim do niego zaglądam. Mam zasadę, że w pracy nie korzystam z prywatnej komórki, bo od razu wciągają mnie social media, i na dobrą sprawę, zamiast rzeczywiście pracować, siedzę i przeglądam filmiki z hasztagiem perfekcyjna para. Ewentualnie wybieram śmieszne króliki, bo te z psami i kotami obejrzałam już chyba wszystkie, jakie kiedykolwiek zostały nagrane. Jako że telefon wibruje po raz dziewiąty, kiedy trzymam go w ręce, szybko wchodzę na komunikator. Grupa z moimi przyjaciółkami zalana jest wiadomościami, ale nie mam czasu sprawdzać wszystkich. Decyduję się przeczytać tylko kilkanaście ostatnich. Marszczę brwi, kiedy dostrzegam wiadomość Holly.
Holly: instagram Charlesa....
Holly: ?!?!?!?!?!?!
Annie: LOL
Elena: co jest????
Elena: o matko, to chyba serio poważne
Holly: na to wygląda
Annie: w sumie dobrze
Elena: no nie wiem, czy dobrze
Elena: nie tak wyobrażałam sobie jego partnerkę
Elena: nie umawiał się też z tym typem dziewczyn
Annie: z tym typem? co masz na myśli? przecież wygląda normalnie
Elena: nie chodzi mi o jej wygląd, jest bardzo ładna, raczej mówię o jej zachowaniu, sprawdź jej instagrama i tiktoka
Holly: przesadzasz, sprawdziłam i to całkowicie normalne zachowanie dzisiejszej kobiety, nagrywa filmiki z żywą muzyką, do której kręci biodrami, nie widzę w tym nic nietypowego
Elena: może jestem przewrażliwiona, może on serio potrzebuje kogoś, kto rozrusza mu ten sztywny tyłek, nie wiem
Annie: za bardzo się o niego martwisz, zdecydowanie
Annie: ale nie zmienia to faktu, że i tak dziwię się, że ją tam zabrał
Kiedy jestem już na bieżąco z wiadomościami, wchodzę na Instagrama Charlesa i klikam na jego ikonkę, by wyświetlić story. Pomijam dwie poranne relacje, które przedstawiają wschód słońca i kubek kawy. Zamieram w bezruchu, kiedy pojawia mi się krótki filmik z Charlesem i Denise w roli głównej. Mrugam parę razy i przewijam relację do początku, by jeszcze raz przeanalizować, co właśnie zobaczyłam. Czy on naprawdę zabrał ją na lodowisko? Serio? Naprawdę uczy jeździć ją na łyżwach? Czy ja dobrze widzę, że obejmuje ją za biodra, obraca i przytula? Wstrzymuję oddech i zatrzymuję palcem filmik. Wgapiam się przez kilka sekund w zatopioną w ramionach Charlesa Denise. Wyglądają hiperuroczo, niemal jak para z okładki. Kręcę głową, opadam na oparcie krzesła i śmieję się pod nosem. Ale w żadnym stopniu nie czuję się rozbawiona. To raczej śmiech, który brzmi, jakby był oznaką porażki. Wchodzę w konserwację z dziewczynami i wystukuję słowa, które jako jedyne potrafią oddać to, co czuję:
Ja: Co jest kurwa?????
_____
Wesołych Mikołajek! Dziękuję za zainteresowanie BILYF <3 Będzie mi miło, jeśli zostawicie po sobie ślad. Ściskam, K.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro