~•° Baśń o Niedźwiedziu °•~
Baśń o Niedźwiedziu
***
Litwa, Wilno. Rok 1341.
Giltinė cierpliwe czekała na moment, w którym spełni swoją rolę. Mogłaby już teraz zdusić resztki tlącego się ognia w ciele starego człowieka, wszak to ona decydowała o odejściu ludzkich istot z tego świata. Jednak darzyła swoją ofiarę ogromnym szacunkiem i wiedziała, że starzec pragnie jeszcze pomówić z bliskimi. Jeśli jest taka możliwość, to trzeba zakończyć wszelkie ziemskie sprawy, nim na stałe zasiądzie się do wiecznej uczty. Nie byle kto dziś umierał. Biały Wilk, Wielki Książę Litwy, Giedymin Butywidowicz.
Słabość przyszła nagle, gdzieś zeszłej niedzieli. Z początku myślano, że to tylko chwilowy stan, gdyż organizm kniazia z rzadka poddawał się chorobie i zawsze po kilku dniach nie było po niej śladu. Nie tym razem. Sam Giedymin wiedział, że śmierć jest blisko, a jego ciało i ognisty duch zwolna gasną, odkąd z Rusi Czerwonej przybył goniec z tragiczną wieścią. Kazał odesłać kapłanów, wiedźmy i inne szeptuchy, bo już nic nie powstrzyma kolei losu. Laima się o niego upomina. Choć zdawał sobie sprawę z zimowej zawieruchy za oknami, miał jednak nadzieję, że synowie zdążą rozmówić się z nim ten ostatni raz.
Jawnuta był w Wilnie, gdy zaniemógł ojciec, toteż na zmianę z matką czuwali przy jego łożu. Następnie przybyła Eufrazja, wdowa po Witoldzie, wraz z synem Jerzym, z którym dziad wiązał ambitne plany na północy Księstwa. Później Monwid, bo niedaleko było z Kiernowa do stolicy, oraz Koriat i jego dwaj najstarsi potomkowie: Jurij i Dymitr. Giedymin zapraszał ich do swojej komnaty, gdzie rozmówił się z każdym na osobności.
Giltinė uśmiechnęła się delikatnie, spoglądając z okna wieży na dziedziniec. Dwaj jeźdźcy, odziani w ciężkie futra przyprószone śniegiem, zeskoczyli ze swych wierzchowców i pognali w stronę wejścia do warowni. To na nich czekała, a w zasadzie na jednego z nich.
**
Leżał na środku łoża, obłożony skórami, a miecz, którym posługiwał się przez całe życie, trzymał przy swoim boku. Zasłonięto okna, jedynie ogień i świece rozstawione po całej komnacie dawały światło i ciepło. Twarz Giedymina była blada, nieco się zapadła, a usta spierzchły od powietrza dostarczanego przez nie do płuc. Mimo duszności i cierpienia, uśmiechał się.
– Wiedziałem, że to ty – rzekł pierwszy stary kniaź chrapliwym głosem.
– Słyszałem.
– Narymunt i Lubart nie dotrą dziś do Wilna...
– Zapewne posłowie zawitają do nich nie wcześniej jak pod koniec przyszłego tygodnia. Zasypało trakty. Pewnie i mnie byś tutaj nie uraczył, gdyby nie to, że byłem w Kobryniu. U syna – chciał zobaczyć jak sobie poradzi pierwszej zimy na własnych włościach.
– Szkoda – sapnął – miałem nadzieję, że uda mi się powiedzieć do każdego z was kilka słów.
– Powiesz, ojcze. Jeszcze wiele mądrości nam przekażesz.
Giedymin zaśmiał się niebywale głośno, co poskutkowało nagłym atakiem kaszlu. Olgierd nie panikował, jeno podszedł do stolika i podał ojcu kufel ciemnego piwa z ziołami na wzmocnienie. Starzec wziął kilka łapczywych łyków i powoli uspokajał oddech. Kufel odstawił na etażerkę, po czym oparł głowę o wezgłowie łoża i tak rzekł do swego dziecka:
– Czujesz ten zapach? Odrobina krwi, sosnowego igliwia i czegoś dziwnie znajomego? – nabrał głęboko powietrza. – To zapach śmierci. Ona tu jest i czeka na mnie. Chodź, synu – poklepał dłonią siennik. – Chcę z tobą pomówić, skoro bogowie pozwalają mi popatrzeć na wasze twarze, nim spalicie mnie na stosie.
Olgierd posłusznie przysiadł na posłaniu tak, aby ojciec mógł swobodnie leżeć i z nim rozmawiać. Milczeli przez chwilę, jakby Giedymin układał sobie w głowie przemowę albo nie potrafił ubrać w słowa tego, co podpowiadało mu serce.
– Byłem wielkim wojownikiem – chrząknął, gdy wreszcie zabrał głos – i może nie takim złym władcą...
– Jesteś wielkim wojownikiem i najlepszym księciem, jakiego miała Litwa.
– Tak. Byłem wielkim księciem, na dźwięk mojego imienia drżały wrogom kolana. Ale nie byłem najlepszym mężem i dobrym ojcem – jego spojrzenie zaczęło się stopniowo zmieniać. Jakiś ból mienił się w jego oczach i żal do samego siebie.
– Nieprawda. Byłeś taki, jaki powinieneś być – nie potrafił powiedzieć złego słowa o swoim rodzicielu.
– Mój ojciec był surowym, starym człowiekiem i właściwie nie nadawał się na przywódcę. Wyręczał się moim bratem, a mnie traktował ostro i ozięble. Nie potrafiłem być dla was lepszym ojcem, bo nie wiedziałem, jak nim być.
Olgierd pokręcił przecząco głową, nie zgadzając się z jego słowami.
– Ty pokazałeś nam jak trzymać miecz. Jak strzelać z łuku i jeździć konno. Nauczyłeś nas słuchać, patrzeć i działać.
– A co zrobiłem dla swoich córek? Przez całe moje życie widziałem wiele rzeczy, moje uszy usłyszały niejedną wieść. Mały i niepozorny człowiek walczył o odbudowę królestwa przodków. Kawałek po kawałku. I został królem. Szanowałem go, ale stał się zagrożeniem. Dla pokoju z Polską oddałem im swoje dziecko. I co spotkało tam Aldonę? – widział, jak oblicze Algirdasa smutnieje. – Złośliwa świekra, niewdzięczny dwór i nieszczęsne królewiątko za męża, co własną chucią sprawił, że węgierski magnat jego siostrze cztery palce obciął i niewiele brakowało, a przy tym pozbawiłby życia dwóch niewinnych chłopców.
– Nie wiedziałeś, że Kazimierz nie będzie dobrym mężem – przez wspomnienie Elżbiety jego głos wydawał się nienaturalnie cichy.
– Wiedziałem, że nie nadaję się na królową – przed oczami widział jej napuchnięte od łez lico, gdy oświadczył, że pójdzie za Łokietkowego dziedzica. – Powinna zostać na Litwie. Tam, gdzie jej miejsce, bo jej duch nierozerwalnie był związany z tą ziemią. Odeszła z tego świata w cierpieniu, nie pozostawiając po sobie ani syna, ani chwały. Dobrze ją wspominać będą ci, którzy pamiętają ją wolną i dziką.
Znów zaczął kaszleć i charkać, aż poczerwieniał na twarzy. Syn chciał ponownie podać mu napój, jednak Giedymin zaprzeczył gestem dłoni. Uspokoiwszy oddech, otarł usta lnianą chusteczką. W ślinie nie było krwi.
– Kiedy Moskiewski zamordował Michała Twerskiego, wsparłem jego syna i oddałem mu Idraję – kontynuował dalej. – Wiedziałem, że Dymitr jest w gorącej wodzie kąpany i że skończy się to jakąś tragedią. Nie pomogłem własnemu dziecku, nie dałem jej schronienia w rodzinnym domu, kiedy kryła się przed Tatarami. Nie uczę się na własnych błędach, skoro kolejną córkę posłałem na rzeź do Halicza.
– Eufemia chciała poślubić Bolesława – usprawiedliwił Olgierd. – To był dobry sojusz, a ona była z nim szczęśliwa.
– Ale każdego dnia słusznie obawiała się wziąć cokolwiek do ust – zerknął na kufel piwa. – Wiem, że odkąd zmarła, nie pijesz niczego poza źródlaną wodą.
– Tak chciała Laima i bogowie, ojcze. Aldonie nie było dane urodzić syna, ale pozostawiła dwie córki. Helena miała umrzeć wraz z dzieckiem, Maria wieść żywot w klasztorze, a Eufemia dołączyć do męża w ich chrześcijańskim niebie – z całego rodzeństwa, Aldona i Danmilla były mu najbliższe i cierpiał, kiedy docierały do niego wieści o ich odejściu.
– Dzieci nie powinny umierać przed starymi rodzicami. Zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy straciłem syna. Kiedy przywieźli tutaj jego ciało. Zmiażdżone, obite i poskręcane...
– Ale obronił zamek. Gdyby Krzyżacy zdobyli wtedy Troki, podeszliby pod Wilno. Śmierć Witolda nie poszła na marne.
– Zadziwia mnie twoja wiara w przeznaczenie – poklepał go po udzie. – Moje błogosławieństwo przeszło na ciebie. Bogowie będą ci sprzyjać.
– Matka w gniewie za twoje czyny zawsze powtarzała, że ciebie pobłogosławili, a ją przeklęli osłem, zamiast rozumnym mężem.
Giedymin uśmiechnął się, a oczami wyobraźni widział swą małżonkę, jak wykrzykuje te słowa i tupie wściekle nogami ze złości, bo postąpił wbrew jej woli. Często się to zdarzało.
– Klęła na mnie, rzucała przedmiotami, nawet z łuku do mnie strzeliła. Do dziś mam bliznę na ramieniu. O was walczyła, broniła swoich dzieci własną piersią. Pragnęła szacunku, którego nie okazywałem jej należycie – zamyślił się Biały Wilk, przypominając sobie w odmętach pamięci dziecięce lico, zapłakane i żałośnie łkające. – Czy wiesz... gdzie ona jest?
Olgierd domyślił się, o kogo spytał ojciec. Westchnął i zerknął w palący się w kominku ogień.
– Wiedziałem pięć wiosen temu. Była tam, gdzie ją zostawiłem – odparł spokojnym tonem Giedyminowicz.
– Jest bezpieczna?
– W niebezpieczeństwie są ci, którzy wejdą jej w drogę – mimowolnie uśmiechnął się półgębkiem. – Jest dzika i nieobliczalna.
– Dobrze – wyraźnie uspokoiły go te słowa. – Niech twoja matka nigdy się o tym nie dowie.
– Przyrzekłem to Rucie i słowa dotrzymam.
Starzec patrzył na profil trzeciego ze swych synów i mógł przysiąc, że widzi w nim nadzieję dla Litwy.
– Spośród wszystkich moich synów, ty jesteś najmądrzejszy, najlepszy i najczystszy w oczach bogów, Algirdasie.
– Nie jestem wilkiem, jeno synem Białego Wilka. Nazywają mnie Niedźwiedziem – bawiło go to przezwisko, a jego córeczka upodobała sobie zabawę, w której ryczał groźnie niczym król matecznika i gonił małą Wasylisę po korytarzach witebskiego zamku.
– Nie jesteś, to prawda. Masz duszę i siłę swojej matki, a ona jest niedźwiedzicą prosto z rodu księcia Świętoroga.
Olgierd nie odczuwał jakiegoś szczególnego zainteresowania bóstw swoją osobą. Wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że czasem zapominają o jego istnieniu albo specjalnie utrudniają mu żywot dla własnej rozrywki. Mimo licznej gromadki dziatek i dobrej, aczkolwiek cichej i wiecznie smutnej małżonki, nie potrafił nie myśleć o żonie innego mężczyzny. Nie byle czyjej, bo była to żona Karola Roberta, królowa węgierska – Elżbieta. Serce mu drżało na samo wspomnienie jej przecudnych oczu w kolorze szafirów, śmiechu rozkosznie pieszczącego ucho i głosu, którego barwa była tak kojąca, że mógł słuchać godzinami jak rozprawia o najbardziej błahych sprawach.
– Kiejstut jest do ciebie podobny. Mówią o nim Młody Wilk – przywołał się prędko do porządku, gdyż nie uchodziło, aby przy umierającym ojcu o swej zakazanej miłości rozmyślał. – Silny, groźny, pełen dumy i zawsze gotowy do ataku.
– To źle – zmarkotniał Wielki Książę.
– Dlaczego? Ty z małego księstwa uczyniłeś potęgę, której boją się od Malborka po Saraj.
– Świat się zmienia. To nie będą te same czasy i ci sami ludzie. Temperament Kiejstuta nie przyniesie niczego dobrego. Teraz posłuchaj mnie uważnie. Kiedy przychodzą mrozy i nastaje zima, samotny wilk skona, ale wataha przetrwa – mówił wolno i spokojnie, aby Olgierd uważnie zapamiętał jego słowa. – Rodzina jest najważniejsza. Jeśli w domu nie będziesz czuł się bezpieczny, to znaczy, że nigdy nie będziesz mógł spokojnie zasnąć we własnym łożu. Dom. Twoja żona, twoje dzieci. Oni mają być ostoją, podporą. Braciom ufaj, ale z rozwagą, bo w każdej chwili możesz się niemile zaskoczyć.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Przyrzeknij, że zapamiętasz i będziesz postępował według moich rad – nie odpowiedział, lecz zażądał obietnicy.
Olgierd położył dłoń na dłoni ojca.
– Przysięgam.
**
Rodzina Wielkiego Kniazia czuwała tak w komnacie przejściowej przez cały dzień. Jego małżonka, synowie, kilkoro z wnuków i synowa – Eufrazja. Kiejstut sączył grzany miód z potężnego kufla, Olgierd grał w szachy z Jerzym Witoldowiczem, a Koriat przyglądał się ich starciom na drewnianej planszy. Jego synowie wyszli na zewnątrz w towarzystwie Fiodora, nie mogąc dłużej usiedzieć w zamknięciu.
Jawnuta pokręcił przecząco głową, patrząc na matkę, która przysypiała w fotelu na siedząco. Nie spała już kolejną dobę. Delikatnie poruszył niewieścim ramieniem.
– Mamo?
– Co? – zerwała się gwałtownie – Czy... czy to?
– Nie, spokojnie – pogładził jej plecy. – Idź się połóż, jesteś bardzo zmęczona.
– Ja tu muszę być.
– Zawołam cię, kiedy...
Nie było dane mu dokończyć, gdyż drzwi komnaty Giedymina otworzyły się, a ze środka wyszedł Monwid – najmłodszy z synów Wielkiego Kniazia. Wszyscy zebrani w pomieszczeniu wstali.
– Matko – uśmiechnął się delikatnie książę kiernowski, po czym uchylił szerzej odrzwia – ojciec prosi cię do siebie.
Jewna wygładziła poły wełnianego kubraka i złączyła dłonie na brzuchu. Uniosłwszy wysoko podbródek, weszła do skąpanego w mroku alkierza.
– Chodźmy się pomodlić – rzekł Koriat, kiedy zamknięto za księżną drzwi. – Jego dusza uleci do krainy zmarłych, nim nastanie świt.
Giedymin wciąż leżał w tej samej pozycji, nie poruszył się ani o centymetr. Jeno twarz mu pojaśniała na widok kobiecej sylwetki. Zrobiła dwa kroki do przodu i zatrzymała się, a świece oświetliły ją od stóp do głów pomarańczową i złotą poświatą, aż mężczyźnie serce zatrzepotało jak kiedyś przed wieloma laty.
– Dlaczego nie kąpiesz się w jeziorze, piękna księżniczko? Czemuś wciąż w odzieniu i to na brzegu? – zapytał z nutą nostalgii, uśmiechając się przebiegle.
Oczy Jewny zaszły łzami wzruszenia i odwzajemniła uśmiech najszerzej jak potrafiła. Przybrawszy wyzywającą postawę, odpowiedziała:
– Nie będę rozbierała się do naga przed tak pysznym i lubieżnym księciem. A kto wie? – zacmokała ustami i odrzuciła warkocz do tyłu – Może nie jestem godna jego majestatu?
– Nieprawda, dziewko przecudnej urody. Nie dąsaj się i pozwól mi nacieszyć oczy twymi wdziękami.
– Ani mi się śni – nie mogła powstrzymać cichego chichotu.
– Śmiesz mnie się przeciwstawiać? – warknął z udawaną grozą – Mnie? Wielkiemu Księciu i Białemu Wilkowi?
– Głupcowi odmawiam, nie Wielkiemu Kniaziowi.
Moment swojego pożegnania, rozpoczęli od przywołania rozmowy z ich pierwszego spotkanie nad jeziorem Gegutė, kiedy to Giedymin wszystkie panny starające się o miano jego małżonki, chciał sobie dokładnie obejrzeć podczas kąpieli. Tylko jedna, ta najpiękniejsza i najmądrzejsza, odmówiła. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i koniec końców sam wszedł nagi do jeziora, żeby niepokorna księżniczka zechciała wyjść za niego za mąż.
Mężczyzna wyciągnął w jej kierunku dłoń. Jewna zrozumiała prośbę i podeszła do wielkiego łoża, w którym spędziła niezliczoną ilość nocy. Niestety, nie była jedyną kobietą, zajmującą lewą część posłania. Złączyła ich palce w uścisku, a on ucałował wystające kosteczki niewieściej dłoni.
– Naprawdę przyszło ci poślubić głupca – puścił do niej oczko i zaśmiał się z własnych słów, bo rzadko kiedy przyznawał się do błędów i miał o sobie złe mniemanie. Choroba i czyhająca za rogiem śmierć potrafiła wpłynąć na niego niedopoznania. – Nie byłem dobrym mężem.
– Nie byłeś – przyznała cicho, choć jej oczy śmiały się teraz, migotliwie błyszcząc od łez. – Zgadzam się z tobą, widzisz? Mamy jakiś przełom.
– Za to ty byłaś i jesteś najlepszym, co spotkało mnie w życiu – włożył pomiędzy ich splecione dłonie jakąś rzecz, a potem pogłaskał jej policzek. – Nie zasługiwałem na taki skarb, a mimo to bogowie pozwoli nam spędzić ze sobą ponad czterdzieści wiosen, mano Mėlyno Rožė.
Odchyliła zaciśnięte palce. Jej oczom ukazał się płatek błękitnej róży prosto z jej ogrodu. Spojrzała na niego wzruszona tymi słowami i gestem. Ta róża była symbolem miłości, bardzo trudnej, szczególnie dla księżnej. Łzy popłynęły po policzkach Jewny, a Giedymin starł je kciukiem.
– Żal marnować tych cudotwórczych łez – to właśnie one dały początek pierwszemu krzewowi róży, który zakwitł pewnej grudniowej nocy.
– Nie wiedziałam, że już obrodziły – pociągnęła nosem. – Nie byłam w ogrodzie, odkąd zachorzałeś.
– Teraz będziesz miała dużo czasu, żeby tam przebywać i pielęgnować swoje rabatki. Już nie będziesz musiała marnować nerwów na starego głupca.
– Nie mów tak – choć wiedziała, że miał na celu rozbawienie jej, ona wcale nie chciała, aby zostawiał ją tutaj samą.
– Wzywają mnie, Jewno. Naszykowali już dla mnie miejsce.
– I tak zawsze się spóźniasz.
Zaśmiał się, a potem kaszlnął w chusteczkę.
– Chciałbym, żebyś mi wybaczyła – znów złapał ją za dłoń. – Wybacz mi, że nie szanowałem cię należycie. Że nie słuchałem twoich cennych rad i nie liczyłem się z twoim zdaniem. Przebacz mi te noce, które spędziłem z innymi niewiastami. A zwłaszcza za Ru...
– Nie mówmy teraz o tym – poprosiła stanowczo. – Nie chcę o niej słyszeć.
Biały Wilk posmutniał. To on był winien całemu zdarzeniu i to on powinien ponieść tego konsekwencję, a nie niewinne istoty. Miał tylko nadzieję, że spotka po drugiej stronie Rutė i dzieci, aby mógł uzyskać od nich przebaczenie.
– Powiedz mi tylko, czy to ty za tym stałaś – szepnął cicho. – Czy masz ich niewinne dusze na sumieniu.
– Nie ja to zrobiłam – przełknęła głośno ślinę. – Chociaż czasami żałuję.
– Jewno...
– Przebaczam ci – weszła mu w słowo. – Przebaczam wszystko. Pomimo cierpienia i obowiązków, które spadły przez ciebie na moje barki, dałeś mi więcej, niż mogłam sobie wymarzyć – przysunęła się bliżej niego i ujęła pomarszczone policzki w swoje dłonie. – Dałeś mi czternaścioro zdrowych dzieci i uczyniłeś Wielką Księżną. Bogowie obiecali, że z siły twoich lędźwi i mojego łona powstanie wielki ród, który wzmocni Litwę i obejmie panowanie poza jej granicami, pamiętasz? To nasza krew da temu początek.
– Pamiętam – choć nie od razu wierzył w słowa kapłanek i uważał, że karmią jego młodą małżonkę źle odczytanymi znakami. Dopiero od niedawna zaczął dostrzegać w tym sens. – Dlatego teraz ty mi coś obiecasz.
– Co takiego?
– To Olgierd zostanie Wielkim Księciem. On obejmie po mnie tron.
Korybutówna pokręciła przecząco głową.
– Nie, nie Olgierd. On nie może...
– Właśnie on. Jest wybrańcem i szansą Litwy na przetrwanie.
– Jeśli zasiądzie na tronie – zginie. A z nim całe księstwo, przecież wiesz że... - uciszył ją, kładąc palec na jej wargach.
– To był tylko koszmar, Jewno – spojrzał jej głęboko w oczy. – Nie wizja przyszłości.
– Skąd wiesz? – głos jej drżał, tak jak serce drżało o los ukochanego syna.
– Zaufaj mi, kochanie.
Księżna położyła się obok męża i przyłożywszy sobie jego dłoń do ust, całowała ją raz po raz, a on głaskał jej gęste, bursztynowe włosy.
– Nie chcę stracić kolejnego dziecka, Giedyminie – wyznała płaczliwie. – Nie przeżyję tego.
– Tego też mi nie wybaczyłaś wtedy, więc teraz znów proszę cię o wybaczenie – również nie krył już łez. – Przebacz mi za Witolda, za Austėję, Aldonę i Danmillę. Jestem winien ich śmierci. A także za to, co spotkało Idraję i Medeinė.
– Nie winię cię za to, mój kochany. Lecz wybaczam, jeśli przyniesie ci to spokój.
– Miłuję cię. Rzadko ci to mówiłem, jednak mam nadzieję, że o tym wiedziałaś.
– Aš myliu tave, mano Baltasis Vilkas – tymi słowami wyraziła i miłość, i podziękowanie za spędzone razem lata.
Oboje usnęli ze zmęczenia, wciąż mając splecione dłonie. Kiedy za oknami wstawało słońce, Giedymin otworzył oczy. Zerknął na pogrążoną we śnie małżonkę i uśmiechnął się delikatnie, bo wyglądała teraz jak czternastoletnie dziewczę, które poślubił w świętym gaju w Noc Kupały.
Po chwili dostrzegł jakąś postać w cieniu komnaty. Przyglądała mu się intensywnie zielonymi oczami, a jej czarne włosy spływały wzdłuż chudej sylwetki niczym całun.
– To ty – rzekł spokojnie. – Dziękuję, że poczekałaś.
Giltinė wyłoniła się z cienia, wykrzywiając trupiobladą twarz w delikatnym uśmiechu.
– Jesteś gotowy? – spytała Wielkiego Kniazia.
– Całe życie byłem gotowy na śmierć. Nie sądziłem jednak, że umrę we własnym łożu.
– Wolałbyś śmierć na polu walki?
Popatrzył na śpiącą Jewnę, po czym ucałował jej czoło w geście pożegnania.
– Nie.Tak jest dobrze.
– Tobie, twojemu synowi i wnukowi, przyjdzie umrzeć w wieku starczym w otoczeniu bliskich – przekazywała mu swoją wiedzę, zwolna zbliżając się do łoża. – Wasze imiona świat zapamięta na zawsze.
– Olgierd dokona wielkich rzeczy.
– Jego syn będzie większy, lepszy – pochyliła się nad nim, przymykając na moment powieki.
– Fiodor?
Przecząco pokręciła głową.
– Konstantyn? Może Dymitr? – Dymitr wydawał mu się odpowiedniejszy.
– Żaden z nich. Nie Marii łono nosić go będzie i nie jej piersi go wykarmią.
– To kto będzie wielkim władcą? – podążył wzrokiem za jej dłonią, którą ułożyła na jego sercu.
Giltinė zaśmiała się z ciekawości starca. Nie powinna zdradzać przyszłości, do której dożą bogowie, odkąd Biały Wilk poznał księżniczkę Jewnę nad jeziorem Gegutė. Jednak on nikomu już nie zdradzi boskich planów. Jeno jego duch posłuży jako drogowskaz dla Algirdasa.
– Jogaiła – wypowiedziała pożądane, a jeszcze nikomu nieznane imię. – Najmężniejszy i najdzielniejszy z dzielnych. A kto wyda go na ten świat? – zamilkła na moment, po czym owiała jego ucho słodkim szeptem – Długi trzeba spłacać, prawda?
Zrozumiał przekaz, a może to ona pomogła mu przypomnieć sobie scenę sprzed kilku lat, gdzie owe słowa padły podczas rozmowy dwóch Wielkich Kniaziów na dziedzińcu wileńskiego zamku. Bezpieczny o przyszłość Litwy, nabrał głęboko powietrza i zamknął oczy.
Bogini pobłogosławiła go niezrozumiałym dla nikogo językiem i odesłała jego duszę w podróż do krainy zmarłych. Pierś Giedymina opadała powoli pod naciskiem dłoni Giltinė.
– Umarł Wilk. Teraz przyszedł czas na Niedźwiedzie.
***
Mano Mėlyna Rožė – z lit. Moja błękitna różo.
Aš myliu tave, mano Baltasis Vilkas – z lit. Kocham Cię, mój Biały Wilku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro