~*~ 1
Minęły niecałe dwa lata od moich narodzin. Już za miesiąc miałam wziąć udział w moim pierwszym wyścigu, debiucie. Codziennie solidnie trenowałam, tak jak moi rodzice i przodkowie osiągając niezwykłe czasy. Jednak tego dnia całkowicie nie miałam ochoty na trening- koszmary, które dręczyły mnie w nocy, spędzając sen z powiek skutecznie sprawi, że ciężko było mi funkcjonować za dnia, piekielny gorąc i kolejna niemiła wymiana zdań z Casablancą:
-Serio myślisz, że będziesz "gwiazdą toru wyścigowego"?! No błagam cię! To, że Robert tak myśli nie znaczy, że to prawda!- szczebiotała kłusując wokół mnie, idącej stępem z położonymi ostrzegawczo uszami.
-Zamknij się.- syknęłam przez zęby.
-O, proszę! Błyskawiczka jest zła! Ojej! Słuchaj! To, że twoja babcia była niepokonana na ileśtam startów nie znaczy, że ty będziesz wspaniała! Ja mam dużo lepsze pochodzenie!
-Taaa... jasne. Nie wspominając o tym, że twój ojciec na swoim debiucie wywrócił się wyskakując ze startboksu i złamał nogę, a dziadek na siedem startów wygrał dwa. Rzeczywiście jest się czym chwalić.- odbiłam piłeczkę po czym z gracją wyminęłam karuskę.
Ta położyła uszy po sobie i krzyknęła:
-Ciekawe jak będą wyglądać twoje starty! I tak nic nie osiągniesz. Nie dasz rady. Jesteś za słaba.- słowa klaczy bolały i to mocno. O nie, nie dam sobą pomiatać. Szybko się obróciłam wzbijając przednie kopyta w powietrze. Kara klacz momentalnie zrobiła to co ja, a pozostałe klacz z pastwiska zaczęły się nam przyglądać. Celowałam kopytami w łeb karej klaczy, ale ona skutecznie utrudniała mi to swoimi kopytami.
Chwilę potem stajenni zauważyli naszą bójkę i szybko nas rozdzielili. Odchodząc zdążyłam z całej siły kopnąć Casablancę w zad. Klacz wydała z siebie głośne rżenie i wyrwała galopem do przodu, jednak w ostatniej chwili stajenny złapał końcówkę uwiązu jakimś cudem zatrzymując karą klacz.
Obserwując całe zdarzenie uśmiechnęłam się lekko. Należało jej się, pomyślałam. Poczułam szarpnięcie za uwiąz. Ruszyłam stępem za stajennym.
-No chodź, dzisiaj już dużo nabroiłaś. Czas na trening.- mówił mężczyzna. Co?! Nie! Błagam, tylko nie dziś! Ja chcę już iść do stajni!, myślałam w panice. Pierwszy raz w życiu nie miałam ani sił ani ochoty na trening. Zdesperowana zerwałam się do galopu, ale nic z tego- stajenny szybko mi to uniemożliwił.- Co wam dzisiaj tak odwala?
Chwilę później byliśmy już w stajni. Pięćdziesięcioletni mężczyzna przywiązał mnie krótko w stanowisku. Szybko mnie wyczyścił i przyszedł czas na siodłanie. Wykręcałam się, kręciłam, podnosiłam kopyta, ale wszystko na nic. Stajenny zarzucił na mnie mój miętowy czaprak wyścigowy i lekkie, siodło wyścigowe, szybko dopiął popręg po czym zdjął mi kantar. Widziałam małą, malutką nadzieję na ucieczkę, ale gdy zrobiłam dwa kroki do przodu miętowe wodze już znalazły się na mojej grzywie, a mężczyzna sprawnie i szybko wepchnął mi wędzidło do ust, założył ogłowie tego samego koloru co wodze, dopiął paski i zaczął prowadzić na tor treningowy. Nie miałam wyboru. No trudno, przeżyję te kilka, kilkanaście minut, myślałam po czym parsknęłam.
***
Wchodząc na tor poczułam wilgotną ziemię. Dzień wcześniej padał deszcz, więc małe kropelki rosy osadziły się na trawie. Słońce raziło od strony maszyny startowej, więc na szczęście nie będzie raziło w biegnięciu do wyznacznika.
Nagle poczułam na swoim grzbiecie jeźdźca, którym był starszy doświadczony dżokej z ponad tysiącem wygranych na koncie. Był również dżokejem mojej niepokonanej na osiem startów mamy.
Inny mężczyzna wprowadził mnie do maszyny startowej. Próbowałam stawać dęba, ale ten sam wcześniej wspomniany mężczyzna mi to uniemożliwił. No trudno, dam radę, myślałam i parsknęłam z rezygnacją. Moim trenerem był pan Hudson. Ubrany w przetarte jeansy, czarny podkoszulek, skórzany westernowy kapelusz, z czarnymi przeciwsłonecznymi okularami na nosie siedział na grzbiecie sześcioletniego, kasztanowatego wałacha rasy American Quarter Horse, który pomagał w treningach. W jednej dłoni trzymał stoper, a w drugiej wodze, notes i długopis.
Drzwiczki z trzaskiem się otworzyły. Od razu wyskoczyłam z bramki. Dystans wynosił 1200 metrów. Od samego początku narzuciłam mordercze tempo. Jeździec mi w tym nie przeszkadzał. Co chwilę wydłużałam krok. Małe kawałki ziemi latały w powietrzu. Biegłam nie czując zmęczenia. Po przebiegnięciu wyznacznika trener zatrzymał stoper, a ja poczułam, że jeździec mnie wstrzymuje. Z cwału przeszłam w galop, a z niego kłusem podjechałam do pana Hudsona.
-Jaki czas?- zapytał dosiadający mnie dżokej.
-01.11.00. Jest gotowa na swój pierwszy wyścig.
-Gdzie zadebiutuje?
-Nagroda Cardei. Tor Służewiec.- Hudson zapisał coś w notesie.
-Da radę.- jeździec poklepał mnie po suchej szyi. Dopiero teraz poczułam zmęczenie i niewielki ból w stawie nadgarstkowym.
-Zaprowadź ją do stajni. Niech odpocznie.-powiedział Robert uśmiechając się.
Dżokej zeskoczył z mojego grzbietu. Złapał za wodze i ruszyliśmy powoli w kierunku stajni. Po mnie na trening została wprowadzona Casablanca. Miała na sobie jasnoróżowy czaprak wyścigowy, białe ogłowie i czarne, lekkie siodło wyścigowe. Dosiadał ją młody dżokej, który był tego dnia w zastępstwie za jeźdźca Casablanci. Widać, że był zestresowany i nie miał tyle doświadczenia co prawowity dżokej karuski. Kara klacz na pewno to wykorzysta i będzie sprawiać problemy. Zastrzygłam uszami patrząc w stronę wcześniej wspomnianej klaczy.
Jeździec wskoczył na grzbiet klaczy na co ta od razu się otrzepała się. Chłopak siedział jeszcze bardzie spięty. O dziwo, klacz weszła do startboksu bez problemu. Gdy drzwiczki się otworzyły wyskoczyła z bramki energicznym... kłusem. Dżokej uśmiechnął się głupkowato do właściciela klaczy, który uśmiechem próbował dodać mu odwagi. Brunet uderzył klacz batem w zad, a ta znacznie zwolniła. Bat, łydka, cmokanie, błaganie. W końcu klacz z bardzo powolnego kłusa zagalopowała. Jednak nie mogła darować sobie bryknięcia. Na szczęście chłopakowi udało się utrzymać w siodle.
-Nie spadaj, nie spadaj, nie spadaj!- krzyczał trener przy każdym bryknięciu karuski.- Nie spadaj, nie spadaj...! No i spadł...- po czym podjechał galopem do leżącego na ziemi chłopaka. Casablanca za ten czas spokojnie cwałowała przy wewnętrznej stronie toru.
Mój jeździec pozwolił mi się napatrzeć na całe to zdarzenie po czym pociągnął mnie lekko za wodze mówiąc:
-Choć. Wiem, że się nienawidzicie, ale pora wrócić do domu.- pogłaskał mnie po chrapach, zacmokał i zaczęliśmy iść w kierunku stajni.
***
Zostałam wprowadzona do swojego świeżo sprzątniętego boksu. W żłobie czekało na mnie już kilka miarek owsa, a pod nim- siano. Podczas, gdy mój dżokej odpiął popręg i ściągnął ze mnie siodło i czaprak ja zaczęłam trzeć pyskiem o żłób. Jeździec zdjął mi również ogłowie, zamknął drzwiczki boksu i zaniósł mój sprzęt do siodlarni znajdującej się kilka metrów dalej. Gdy wrócił trąciłam pyskiem jego ramię, a ten dał mi jabłkowego smaczka.
-Masz, ale nie mów nic właścicielowi.- po tych słowach uśmiechnął się, pogłaskał mnie po czole i wyszedł ze stajni. Ja natomiast wytarzałam się w słomie. Gdy wstałam otrzepałam się i zajęłam się jedzeniem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro