Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział szósty: Dziewczyna o oczach koloru fiołków

Mijają kolejne dni i dzięki opiece Rose, do mojego wycieńczonego ciała powoli powracają siły. Wreszcie jestem w stanie ponownie stanąć na nogi. Wiem, że będę potrzebować więcej czasu, aby na dobre rozstać się z narkotykiem, a nawet wtedy chęć sięgnięcia po niego prawdopodobnie będzie mi towarzyszyć do końca życia, ale póki najgorsze minęło, a przyszłość choć raz wydaje mi się odrobinę jaśniejsza.

Jednak z powodu ostatnich wydarzeń, żadne z nas nie miało czasu, by choćby pomyśleć o pójściu na zakupy – wkrótce spiżarnia zaczyna świecić pustkami. Dlatego obiecując Rose, że niedługo wrócę, ruszam na powierzchnię.

- - - X - - -

Miasto jest skąpane w promieniach popołudniowego słońca, ale nie przeszkadza mi to, jest wręcz na odwrót – żałuję, że kaptur, który noszę by ukryć maskę, nie pozwala mi poczuć ich na mojej twarzy. Tyle lat spędziłem w mroku, ale teraz ciągnie mnie do światła.

Spacerując, myślę też o Rose i wszystkim co ostatnio miało miejsce i o tym, jak mógłbym jej za to podziękować. Może powinienem kupić jej prezent? Biżuterię, albo nową sukienkę... na przykład fioletową czy niebieską. Te kolory jej pasują.

Niewiele myśląc, skręcam w ulicę, przy której wiem, że znajdują się sklepy oferujące rzeczy, o których właśnie myślę.

Jednak do żadnego z nich nigdy nie wchodzę, a wszelkie rozważania na temat prezentu zostają natychmiast zapomniane, gdy dostrzegam parę stojącą przed jedną z wystaw.

Christine i Wicehrabia.

Jego dłoń dotyka jej zaokrąglonego brzucha, gdzie zapewne teraz rośnie ich dziecko. Oboje są roześmiani, szczęśliwi. Jakby nic się nie stało, jakbym nic nie znaczył, jakby przez te dwa lata przez które cierpiałem, oni nie poświęcili mi ani jednej myśli, jakbym nigdy nawet nie istniał...

Nie jestem w stanie na to dłużej patrzeć – odwracam się i biegnę w przeciwnym kierunku.

Oni nawet mnie nie zauważają.

- - - X - - -

Pędzę przez kolejne korytarze, próbując jak najszybciej dostać się do swojej siedziby. Gdy jestem na miejscu Rose przychodzi mnie przywitać, ale ja nie zwracam na to uwagi. Bez słowa wyjaśnienia mijam ją i wpadam do swojego pokoju, gdzie po prostu stoję z zaciśnięty pięściami, próbując się opanować. Jednak jak zawsze Rose nie pozwala mi być samemu i wkrótce słyszę kroki za moimi plecami.

– Widziałem . Z nim... – udaje mi się wycedzić przez zaciśnięte zęby w odpowiedzi na nieme pytanie.

Drobna dłoń dotyka mojej, ale ja wciąż się nie odwracam. Mój brak reakcji powoduje, że Rose okrąża mnie, by stanąć tuż przede mną i zmusić mnie bym na nią spojrzał. I gdy wreszcie na nią patrzę, ona robi to co zawsze. Uśmiecha się.

I to jest kropla, która przelewa czarę.

Dlaczego się zawsze uśmiechasz?! – Mój wrzask przypomina bardziej ryk dzikiej bestii. – Co jest takie zabawne, że śmiejesz się nawet gdy ty lub inni cierpią?!

Rose chce się ode mnie odsunąć, ale nie pozwalam jej na to, chwytając ją za ramiona. Potrząsam nią, krzycząc okropne rzeczy. Okrutne słowa i bezpodstawne oskarżenia opuszczają moje usta zanim zdążę je powstrzymać. Wiem, że nic z tego nie jest prawdą, że ona na to nie zasługuje, ale nie jestem w stanie przestać. Przelewam swój ból i frustrację na Rose, mimo że nic z tego nie jest jej winą. Zachowuję się jak zaszczute zwierze, które atakuje wokół na oślep, próbując w jedyny znany sobie sposób ochronić się przed kolejnym zranieniem.

Jednakże wciąż jestem słaby i jeden cios zadany mi przez spanikowaną dziewczynę, wystarczy żebym się zachwiał. Rose wyrywa się z mojego uścisku i ucieka, a ja padam na kolana. Jej kroki odbijają się echem, coraz bardziej i bardziej odległe, aż w końcu nie słyszę ich wcale.

Dopiero, gdy zapada kompletna cisza, uświadamiam sobie w pełni, co zrobiłem.

– R-Rose? ROSE! – wołam ją, ale to na nic.

Jestem tutaj sam.

I mogę za to winić jedynie siebie.

To tylko i wyłącznie moja wina, to przeze mnie uciekła. To jedyna osobą, którą obchodził mój los, która chciała mi pomóc. Była zawsze przy mnie, nigdy mnie nie opuściła, gdy jej potrzebowałem... bez niej już dawno bym nie żył...

A ja ją przepędziłem. Zrobiłem dokładnie to, czego tak się obawiałem.

Przecież ona nawet nie ma dokąd pójść...

Co ja zrobiłem?

- - - X - - -

Nie wiem jak długo już siedzę na kamiennej podłodze i płaczę, kiedy ponownie słyszę kroki. Powoli unoszę głowę i dostrzegam stojącą na progu pokoju Rose, która nieśmiało podchodzi i siada obok mnie. Nasze oczy się spotykają i przez chwilę po prostu patrzymy na siebie w ciszy.

Wróciła.

Ale to nie jest możliwe.

Otwieram usta i zadaję pytanie. To samo pytanie co zawsze, to które jest obecne w moim umyśle od naszego pierwszego spotkania, to wokół którego od początku wszystko się kręciło...

– Dlaczego?

Nigdy nie sądziłem, że jedno słowo może mieć tak wielką wagę.

Rose chwyta moją dłoń i powoli kładzie ją sobie na piersi tam gdzie jest serce. Wiem, co w ten sposób chce powiedzieć, ale to bez sensu. Jak ktoś mógłby mnie... kochać? Rzeczy, które zrobiłem, to jak wyglądam...

Drugą dłonią odruchowo dotykam maski.

Jestem potworem.

Rose powoli puszcza moją rękę i zamiast tego sięga ku masce, którą noszę. Nie zrywa jej tak jak Christine, lecz patrząc mi w oczy, delikatnie ją ściąga. Pomagam jej, samemu zdejmując perukę. Siedzę przed nią taki, jaki jestem, niczego już nie ukrywam, a ona... akceptuje. Robi to, w czym jest najlepsza – uśmiecha się dokładnie tak jak dwanaście lat temu. Ponownie kładzie moją dłoń na swoim sercu.

Jestem potworem... ale nie dla niej.

Gdy patrzę na nią oniemiały, przez jej twarz przemyka jakiś cień. Rose dotyka swojego gardła i spogląda na mnie pytająco.

Właśnie... ona potrafi mnie zaakceptować, ale czy ja potrafię zrobić to samo? Rose jest niemową i nic tego nie zmieni – czy potrafię z tym żyć?

Głos... coś tak niepozornego, a jednocześnie dla mnie tak ważnego. To on przyciągnął mnie do Christine, inspirował mnie, to na nim mi tak często zależało, a przede wszystkim... jest coś jeszcze. To czego zawsze pragnąłem... i nie chodzi tu wcale o mój wygląd. Owszem, zawsze chciałem być taki jak inni, ale jest jedna, jedyna rzecz, która znaczy dla mnie jeszcze więcej... przez całe życie tak naprawdę chciałem jedynie, by ktoś powiedział, że mnie kocha. To wszystko. Ale Rose zrobi żadnej z tych rzeczy – nigdy nie zaśpiewa ani wypowie tych słów, które tak desperacko pragnę usłyszeć...

Ja... jestem skończonym głupcem.

Każdy drobny gest, każdy upominek, każdym uśmiech, jej nigdy niekończąca się cierpliwość, wyrozumiałość, troska... Tak, to prawda – Rose nie może powiedzieć mi, że mnie kocha. Ale nie musi. Ponieważ cały czas mi to pokazuje. Ona mnie kocha. Ona. Mnie. Kocha. A to znaczy więcej niż jakiekolwiek słowa czy nawet najpiękniejsza muzyka.

– Nie muszę słyszeć twojego głosu, żeby cię kochać – mówię stanowczo.

I wypowiadając to zdanie, wiem, że to prawda. Nie jestem pewien kiedy to się stało, ale w którymś z tych drobnych, zwykłych momentów coś się zmieniło. Goniąc za jakimś wyśnionym ideałem, mogłem tego nie zauważyć, ale ja ją kocham.

Moja miłość do Christine była pełna pasji, płonęła jasnym płomieniem, który w moim szaleństwie omal nie spalił nas obojga. To co czuję do Rose jest inne, łagodniejsze, ale... ale może to właśnie tak powinno wyglądać. Może to na to czekałem – na ten dziwny spokój, to ciche zrozumienie. Może to zawsze miała być ona. Nie Christine, lecz Rose – dziewczyna o oczach koloru fiołków.

Sięgam ku niej i kładę jej dłoń na moim sercu.

Uśmiech jakim mnie obdarza tym razem, jest najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro