Rozdział 3
Rozdział 3
Za sprawą losu
Nie potrafiłam znieść świadomości utraconych możliwości. Nie potrafiłam też zupełnie się poddać i odrzucić przeszłość. Tego dnia czułam też niepokój związany z planami jakie powzięłyśmy razem z Elis. Miałyśmy powoli objechać wszystkie okoliczne miasta, w poszukiwaniu mojego oprawcy i w końcu wymierzyć mu sprawiedliwość. Wiedziałyśmy gdzie szukać wilków i byłyśmy zdeterminowane, aby przekonać ich do współpracy. Nie miałam zbyt dużo czasu, ani pieniędzy żeby poświęcić temu zajęciu więcej niż dwa miesiące wakacji, dlatego też liczyła się każda chwila.
Siedem dni wcześniej
Leżałam na łóżku wijąc się i nie mogąc skupić na niczym co mnie otaczało, czułam się jakbym była chora. Jakby gorączka trawiła moje ciało, choć w rzeczywistości byłam zupełnie zdrowa. Minęły już dwa dni odkąd spojrzałam w oczy swojemu przeznaczeniu, by zaraz potem uciec mu z przed nosa. Odjechałam z piskiem opon, nie do końca wiedząc z czym wiąże się taki czyn. Braterstwo dusz to coś więcej niż miłość, czy przyjaźń. Nie potrafię tego do końca ogarnąć, ale czuję już skutki. Są bolesne i męczące. Nie potrafię usnąć, nie mogę też jeść, nawet oddech sprawia mi cierpienie. Mój umysł bez końca odtwarza jego idealną twarz. Jednocześnie bardzo boję się, że mógłby mnie odnaleźć. Jego twarz, gdy odjeżdżałam wyrażała wściekłość, szok i zawód. Doskonale wiem, że najgorsze co można zrobić to odrzucić czyjąś pomoc, przyjaźń lub miłość. Umysł w ciągłej polemice z sercem, tłumaczył mi, że on pewnie też nie chce tego związku. Serce pozostawało jednak uparte podsyłając mi obrazy nie tylko jego twarzy, ale i wściekłości, gdy mnie odnajdzie. Tylko jak mógłby to zrobić? Nic o mnie nie wie.
- Poszukajmy go Lou, proszę - odezwała się po raz kolejny moja przyjaciółka, kuląc się na fotelu przy moim łóżku.
Patrzyłam na nią czerwonymi oczami, mogłabym na nią nakrzyczeć, bo pytała już chyba setny raz, ale wiedziałam, że tylko się martwi.
- Nie. Chcę. Go - odpowiedziałam jej, akcentując osobno, każde słowo.
Złapałam się za brzuch, mając wrażenie, że coś szarpie mnie od wewnątrz. Jakby wycie i drapanie mojego wilka, nie były wystarczająco męczące.
- Potrzebujesz go, Lou - dziewczyna nie dawała za wygraną.
Przyłożyła dłoń do ust i zaczęła obgryzać skórki. Wiedziałam, jak bezradna się czuła, ale nic nie mogłam na to poradzić. Sama prowadziłam ze sobą walkę. Zawsze twierdziłam, że ten element wilczej natury mnie ominie. Zostałam później przemieniona i nie byłam jak każdy wilk, tak mi się przynajmniej wydawało. Cóż za naiwność. Po prostu uważałam, że ja i moja wilczyca jesteśmy wojowniczkami, mścicielkami - nie kochankami. W moim życiu niemal nie było możliwości nawiązania romansu, co innego się liczyło. To Elis powinna spotkać swoją bratnią duszę, zasługiwała na to i wyczekiwała tego dnia. Poza tym, oczywisty jest fakt, że bardziej się nadaję. Gdyby tego było mało, partner mojej wilczycy jest alfą. Z tego co mówiła Alika, to nie zwykłym. Czułam się jak ofiara zaawansowanej schizofrenii, jakby rozdzielanie na człowieka i wilka, nie wystarczyło, toczyłam jeszcze ze sobą wewnętrzne spory. Ogromna część mnie pragnęła podążyć za wielkim i silnym wilkiem, a druga tłumaczyła, że przecież wcale go nie znam - jest też niebezpieczny i okrutny. Moje rozważanie przerwało pukanie do drzwi.
Wiele kosztowało mnie wielkoduszne "proszę", gdyż nie miałam ochoty widzieć nikogo, prócz Crene (?)(sama wymyśliłam imię i teraz nie wiem jak to odmieniać. W mojej głowie, czyta się to jako [Krejn], więc analogicznie odmiana będzie brzmiała Krejnem, Krejna, Krejnowi, nie bd pisała z odmianą, dopóki czegoś nie wymyślę, lub któraś z moich nieocenionych czytelniczek czegoś mi nie podpowie :3?) W drzwiach pojawiła się sylwetka dziadka. Jego mocne i wielkie dłonie trzymały kubki z parującą zawartością, a mądre oczy skanowały pomieszczenie. Usiadł na pufie przy moim łóżku, jednocześnie gładząc pocieszająco udo Elis. Pokoik był niewielki, i prawdę mówiąc nie zbyt przytulny. Przekształcony ze strychu w sypialnie wciąż pachniał kurzem. Skośny dach nieraz zaatakował moją głowę, a małe okienka przyprawiały o klaustrofobię. Jakieś dwa i pół metra szerokości i i trzy, może cztery długości. Mieściło się łóżko, dwie skórzane pufy z purpurowymi poduchami, karton z książkami robiący za szafkę nocną i metalowy wieszak na kółkach, będący szafą. Wszystkie osobiste rzeczy trzymałam w walizce pod łóżkiem. Czułam się dobrze w tym małym pomieszczeniu, mogłam się wyciszyć i uspokoić, ale moim żywiołem była otwarta przestrzeń i przestronne miejsca.
- Nic do ciebie nie dociera, prawda? - spytał mnie mężczyzna i poprawił jedną dłonią, gęste choć zupełnie białe włosy.
- Czy twoja wilcza forma również jest siwa? - spytałam nagle nie mogąc oderwać oczu od głowy staruszka.
Członkowie sfory nie cierpieli moich pytań, które zwykle pojawiały się zupełnie bez ostrzeżenia, nie mając związku z prowadzoną rozmową. Dziadek westchnął ciężko i pokazał mi ręką, aby się podniosła, nim podał mi naczynie.
- Pojęcia nie mam - odpowiedział z uśmiechem na twarzy.
Nie było łatwo, tak po prostu się podnieść, czułam się wykończona i podekscytowana jednocześnie. Wręcz chora z niepokoju.
Oparłam się o ścianę, zbyt zmęczona by ustać. Suche i popękane usta z ulgą przyjęły ciepła herbatę. Dziadek poprawił się na pufie, jego twarz też wyrażała zmęczenie.
- Jak długo chcesz się w to bawić? - zapytał mnie.
Zamyśliłam się patrząc na jego oklapłe loki, Elis odziedziczyła je właśnie po nim. Aż trudno uwierzyć, że przypominające druciki, zupełnie białe włosy starca, były kiedyś sprężyste i płomiennie rude.
- W nic się nie bawię, staram się przeżyć - odpowiedziałam burkliwie i natychmiast zrobiło mi się głupio.
Darzyłam tego człowieka ogromnym szacunkiem i czułam wstyd za każdym razem, gdy go rozczarowałam. Zawdzięczam mu życie, gdyby nie jego wiatrówka, byłabym dawno martwa. Oszalały z pragnienia wrak wilkołaka poszarpałby mnie i zjadł, jak królika w lesie. Nie uratował mi tylko życia, ale i dał dom, którego tak bardzo potrzebowałam.
- Opóźniasz tylko to co nieuniknione. Los chcę, abyś była z tym chłopcem, nie wygrasz z tym, mimo całej swojej upartości - oświadczył z niezachwianą pewnością.
Upiłam kolejny łyk napoju.
- Przecież ona wierzy, że jeśli wystarczająco długo będzie stała po kolana w wodzie i gadała, rzeka zmieni swój bieg - roześmiała się ruda dziewczyna, oblewając się delikatnie herbatą.
Wywróciłam oczami.
- Próbujesz być zabawna? - zapytałam złośliwie, łagodząc tę uwagę uśmiechem.
Zamknęłam na moment zaczerwienione oczy. Nawet jeśli mieli rację, nic nie potrafiłam na to poradzić. Bo niby co miałabym zrobić? Wsiąść do mróweczki i pojechać pod klub? Byłam pewna, że Crena już dawno tam nie było.
- Chcę po prostu zrobić wszystko po swojemu. Załatwić swoje sprawy - tłumaczę, choć robiłam to już wiele razy.
Jest jeszcze coś, czego nie chcę im powiedzieć, Ja się boję. Obawiam się tego jak mocno reaguje na tego chłopaka, jak i tego, jaki jest. Sam jego widok jest dość przerażający. Wysoki, porażający i umięśniony - w dodatku z reputacją mordercy rodziców. Władający wielką sforą, której członek chciał zatrzymać mnie za wszelką cenę. Jakoś nie mogę uwierzyć w tę gadkę o wielkiej miłości - przecież my się nawet nie znamy. W dodatku rzeczony Crene nie wygląda na romantyka. Poza tym wszystkim, on wysłał za mną swojego betę, który raczej nie stronił od przemocy, nie tak wyobrażałam sobie miłość.
- Robisz sobie krzywdę - oznajmił mężczyzna.
Wszystkie zmysły szalały, nakazując poszukiwania. Było mi źle z faktem, że powstrzymuję siebie i wilczą siostrę.
- Nawet nie wiem, jak miałabym go znaleźć - oznajmiłam trochę się poddając. - Poza tym, jest już o wiele lepiej, przecież jeszcze wczoraj nie mogłam nawet porządnie odetchnąć. Czymkolwiek jest ta dziwna choroba, przechodzi.
***
Piątego lipca, wczesnym rankiem wysiadałam z starej terenówki należącej do dziadka i zamknęłam ją używając klucza, przypiętego do metalowego breloczka forda i kieszonkowej latarki. Oparłam się o karoserię i wypuściłam niepewny oddech. Wizyty w domu rodzinnym nigdy nie należały do najlepszych, mimo wszystko czułam się w obowiązku odwiedzać babcię. Ta kobieta utrzymywała i wychowywała mnie przez dwanaście lat i powinni dać jej za to medal. Jako adopcyjna mama mojej rodzicielki, czuła się w obowiązku przygarnąć mnie po śmierci moich rodziców. Miałam wtedy dwa lata, policzki wielkości brzoskwiń i wielkie, sarnie oczy. Przez te wszystkie lata zmieniałam się kolejno w pulchnego pięciolatka, negującego wszystko na swojej drodze, patykowatą dwunastolatkę z napadami złości i cieniem dawnej, naiwnej urody w postaci dołeczków w policzkach. Tuż przed ugryzieniem byłam nieznośną gówniarą, która rozładowywała złość biorąc udział w zawodach biegu przełajowego. Miałam obcięte po uszy, jasno - brązowe włosy i wiecznie nadąsaną minę i wydęte pulchne wargi. Wyglądałam trochę jak chłopiec i nienawidziłam tego. Dopiero dwa lata po przemianie natura przypomniała sobie o mnie poszerzając biodra i powiększając znacząco biust. Do tej pory jednak moje włosy nie bywają dłuższe niż do brody i wiecznie nastroszone, a usta nie straciły nawyku układania się w grymas obrażonego dziecka. Rozejrzałam się po ulicy, czując sentyment do tych brudnych kamienic i obdrapanych podwórek. Poprawiłam luźną, piaskową bluzeczkę na ramiączkach i schowałam kluczyki do mróweczki w tylnej kieszeni, brązowych szortów. Na klatce schodowej jak zawsze panował lekki chłód, a z mieszkania na parterze dobywał się nieprzyjemny zapach smażonej ryby, wyczuwalny na całej długości korytarza. Poręcz była nierówna, a metalowe końcówki schodków obijały się od drewno z charakterystycznym dźwiękiem. Nic nie zmieniło się od mojej poprzedniej wizyty, choć minęły już cztery długie miesiące. Na suficie były te same imiona wymalowane za pomocą rzutu zapaloną zapałką, na załamaniach pajęczyny miały te same pająki. W tych samych miejscach odpadała zielona farba i tynk. Nawet pety na parapecie drewnianego okna zdawały się być te same. Ciężko wdrapałam się na drugie piętro i wydobyłam z kieszeni pęk kluczy. Niewielki mosiężny klucz był na tym samym kółeczku co drewniana małpka, prezent od Elis. Podobno zobaczyła ja w jakimś kiosku przy okazji kupowania biletu na autobus i musiała kupić. Zamek nie chciał zaskoczyć, musiałam oprzeć się o drzwi. Otwierając je, słyszałam kroki wewnątrz.
- Kogo niesie? - Zapytał znajomy, nieco zachrypnięty głos.
Odetchnęłam głęboko, mierząc się z duchami przeszłości, którym wychodziłam na przeciw. - To ja Lou!
Babcia jak na sześćdziesięciopięcioletnią staruszkę trzymała się nader dobrze. Jej twarz była jak zawsze pulchna, a dłonie odrobinę drżące. Miała na sobie niebieski fartuszek w żółte, drobne kwiatki.- Dobrze przyszłaś, właśnie wstawiłam lane kluski - powiedziała dobrze mi znanym nieco surowym, ale troskliwym głosem.
Podążyłam za nią do malutkiej kuchni i usiadłam na blacie, przy lodówce. Zawsze siadałam w tym miejscu.
- Jak szkoła?
- Brakowało mi kilka punktów do paska, następnym razem przyniosę świadectwo - odpowiedziałam mechanicznie i bez większego zainteresowania.
Kochałam tą kobietę, ale nie potrafiłam zmusić się do częstych odwiedzin. Wszystko w niej i tym domu krzyczało moją przeszłością. Stary i zakurzony dywan. Porysowany stolik do kawy, a nawet tania reprodukcja Mona Lisy na ścianie. Każdy kąt i słowo babci otwierało, nie zagojone jeszcze w pełni rany. Echa dawnego życia, które powinnam teraz wieść.
Drżące i zaznaczone wątrobianymi plamami dłonie staruszki ustawiały głębokie talerze na pokrytym laminatem blacie. Chochla pełna mlecznej brei odrobinę się chwiała, ale ciecz nie skapnęła na podłogę.
- Schyl się, na dole są łyżki nowe. Kowalska mi przyniosła bo promocja ponoć była w Biedronce.
Usiadłyśmy razem przy stole zasłanym szydełkowanym obrusikiem i zabrałyśmy się za jedzenie. Nie byłam głodna, jednak nie chciałam sprawić babci przykrości.
- Pieniądze masz jakieś? - odezwała się kobieta po chwili leniwej ciszy, przetykanej odgłosami łyżek uderzających w ceramiczne talerze.
Zawsze pytała. Ledwo wiązała koniec z końcem, jednak zawsze znalazłaby jakieś zaskórniaki na moje pierdoły.
- Mam babciu. Pracowałam w weekendy i mam odłożoną kasę - oznajmiłam szybko.
- Wiedziałabym, gdybyś mnie częściej odwiedzała.
- Wiem babciu. Przepraszam.
Babcia zaczekała aż zjem i podniosła się ze stękiem, aby odnieść naczynia. Gdy wróciła jej czujne niebieskie oczy skanowały moją twarz z szaloną gorliwością.
- Źle wyglądasz - poinformowała mnie, ze szczerością ludzi starych i doświadczonych.
Uśmiechnęłam się lekko, ze zmęczeniem. Minął już tydzień odkąd spotkałam swoją bratnią duszę i wciąż nie byłam taka jak przedtem. Nocą budziły mnie łzy i nieznana wcześniej tęsknota, a dni były wypełnione zmęczeniem i dręczącym uczuciem niepokoju.
- Nie sypiam najlepiej.
- Masz coś na sumieniu - orzekła ze zdumiewającą trafnością.
Zaśmiałam się wymuszenie, pragnąć przegnać ponurą atmosferę, zwykle towarzyszącą naszym spotkaniom.
- Ja zawsze mam coś na sumieniu, babciu przecież wiesz.
Kobieta pokiwała głową z widoczną troską.
- Och ty moje niespokojne dziecko, wiecznie tułaczka i wydziwianie.
W drodze powrotnej byłam na tyle zmęczona, że opierałam się na kierownicy. Wizyty w domu babci zawsze wysysały ze mnie energię. Nie potrafiłam znieść świadomości utraconych możliwości. Nie potrafiłam też zupełnie się poddać i odrzucić przeszłość. Tego dnia czułam też niepokój związany z planami jakie powzięłyśmy razem z Elis. Miałyśmy powoli objechać wszystkie okoliczne miasta, w poszukiwaniu mojego oprawcy i w końcu wymierzyć mu sprawiedliwość. Wiedziałyśmy gdzie szukać wilków i byłyśmy zdeterminowane, aby przekonać ich do współpracy. Nie miałam zbyt dużo czasu, ani pieniędzy żeby poświęcić temu zajęciu więcej niż dwa miesiące wakacji, dlatego też liczyła się każda chwila. Nie mogłam stać się na powrót człowiekiem i nie chciałam tego, ale z całych sił pragnęłam ukarać winnego za moje przemienienie. Nie miałam domu, ani prawdziwej sfory - nie powinnam być wilkiem. A przez tamten straszliwy błąd byłam skazana na życie w świecie, w którym byłam sierotą, bardziej niż kiedykolwiek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro