Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

To ja, Anioł Śmierci, który przybył po Ciebie przez nieba sklepienie.

Gdy wstałem rano, niewyspany, zadowolenie z uszczęśliwienia majora zniknęło, przekłuwając się w coś zupełnie odwrotnego. Byłem na siebie wściekły za kłamstwo. Okłamałem majora, przez swoje egoistyczne myślenie, że w taki sposób będzie mnie widział jako człowieka, który się nie poddaje. Byłem idiotą jeśli myślałem, że major tak właśnie mnie zapamięta, kiedy zniknę i nie wrócę. Będę dla niego jeszcze większym kłamcą i perfidnym...

~ Alanie...?

Przewróciłem się na drugi bok i pogrążony w myślach słuchałem Azraela.

~ Na misję wyruszę ja. Ale powinieneś na wszelki wypadek jeszcze się ze wszystkim pożegnać. W razie, jakbyś miał tą możliwość po raz ostatni.

Zacisnąłem usta, wiedząc, że ma rację. Jakkolwiek napawało mnie to... różnymi emocjami. Wiedziałem, że nie zostawię swoich przyjaciół i bliskich w niewiedzy co się stało. A skoro z większością nie mogę się na radzie zobaczyć twarzą w twarz...
Podniosłem się z pryczy. Nie chciałem dłużej denerwować Evana, więc zmieniłem swoje jeansy na jasne, przepisowe spodnie, które wolne od plam krwi, wyglądały znacznie lepiej. Narzuciłem niedbale górę munduru na ramiona i ruszyłem do wyjścia z koszar, które już opustoszały, gdy kadeci z rana wyszli na codzienne ćwiczenia.
- Te, śpiochu! - krzyknął ktoś na mnie z drugiego końca korytarza.
Niby wiedziałem, że długo śpię, ale od razu śpioch?
- Tak? - obróciłem się. To jeden z kadetów podchodził do mnie sprężystym krokiem. Jego twarz ociekała od potu, ale nadal miał zacięty wyraz twarzy.
- Pułkownik pana do siebie wzywa, sir.
- Tak? Dziękuję, za informację - uśmiechnąłem się przyjaźnie, na co kadet zareagował tak jak się spodziewałem. A mianowicie szokiem.
- Idę na śniadanie, chcesz zjeść? - zapytałem się miło. On natychmiast pokiwał głową.
- Mam swoje rozkazy, sir - odparł regulaminowo.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
- Jasne, powodzenia młody - pożegnałem go i ruszyłem do wyjścia z koszar, by zaraz słońce uderzyło w moją skórę z pełną siłą. Było dziś naprawdę, niewyobrażalnie gorąco.
Minąłem biegających kadetów, ale nie umknęło mojej uwadze, że większość ćwiczyła... w wyposażeniu zupełnym nie dopasowanym do pogody. Mieli na sobie mundury polarne.
Zbliżyłem się do pułkownika, który stał wyprostowany, patrząc na kadetów przez swoje ciemne okulary.
- Pułkowniku Jackson?
- Azrael, jesteś w końcu - westchnął. - Zdecydowaliście z Alanem co do tego o czym rozmawialiśmy?
Widziałem, że grał, by nasza rozmowa wyglądała jak normalna pogawędka. Doceniałem ten gest. Ukrywaj wszystko zawsze na widoku, bo wtedy ludziom nie wydaje się interesujące.
- Jestem Alan i tak, zdecydowaliśmy - powiedziałem, grając w tą samą grę co żołnierz. - Obaj podtrzymujemy gotowość, co do wykonania rozkazu - zameldowałem. Pułkownik oczekiwał chyba innej odpowiedzi, ale nie skomentował. Mógł się spodziewać, że nie cofniemy się przed wykonaniem zadania dla dobra tych ludzi.
- Papier listowy jest na moim biurku w gabinecie, jakbyś chciał... - powiedział ciszej. Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.
- Dziękuję, pułkowniku. Za wszystko.
Z tymi słowami na ustach, ruszyłem do garnizonu, gdzie planowałem spędzić cały dzień na pisaniu listów.

Koniec dnia nadszedł zdecydowanie za szybko. Czułem, jakby czas uciekał mi między palcami, a pisanie listów, do wszystkich znaczących dla mnie osób, które zasłużyły na pożegnanie, było najbardziej czasochłonnym zajęciem. Przekazanie emocji, nigdy nie szło mi za dobrze, ale możliwość opisania wszystkiego, bardzo mi pomogła. Nie musiałem przynajmniej patrzeć im w oczy, gdy żegnałem się z nimi. Ludźmi dla mnie ważnymi. Czasem pisał Azrael, czasem ja. Choć w obecnym stanie, trudno było stwierdzić, kto jest kim z naszej dwójki. Świadomości zderzały się i jak podczas zderzenia się dwóch planet w przestrzeni kosmicznej, atmosfery naszych dwóch świadomości zaczęły się łączyć. Jeśli nie przejdę ponownej próby łagodnego połączenia naszych świadomości, te dwie planety w końcu zderzą się z całą mocą i skończy się to... szaleństwem.
Choć prawdopodobnie nie dożyję do ponownego spotkania z psychologiem.
W pierwszej kolejności ruszyłem do koszar. Wszyscy byli na wieczornym posiłku więc w części sypialnej nie było żywego ducha. Zdjąłem z siebie mundur i mimo początkowych oporów założyłem na siebie kombinezon. Nawet Azrael musiał przyznać, że taki kombinezon to nieoceniona pomoc, której nikt nie można lekceważyć. Kombinezon był dość cienki, i nie miałbym szans przetrwać zimnych nocy na pustkowiu, więc owinąłem się płaszczem, naciągając na jasne włosy kaptur. Postanowiłem wykorzystać wszystkie prezenty ze Szkoły, więc do pasa przypiąłem sobie pałkę. Kosę jak zwykle przełożyłem przez ramię, sprawdzając wcześniej, czy jest naostrzona.
Wszystko było gotowe do tego, bym stąd odszedł. Tylko nie ja sam.
Z koszar przemknąłem do namiotu sanitarnego. Ranni, albo osoby akurat tam przebywające, nawet nie zwróciły uwagi, gdy przemykałem przez namiot, do miejsca, gdzie zawsze widywałem Doktor Wandę. Może to było głupie, ale mimo więzi łączących mnie z sierżantem Anthonym i kapralem Reese, czułem, że to ona była mi najbliższa.
- Azrael?
Zaczynałem się zastanawiać, czy nie słyszałem zbyt często tego imienia, rzuconego zza moich pleców. To Reese, leżący w łóżku, z ramieniem unieruchomionym aż do łokcia. Patrzył na mnie pytająco, czemu nie mogłem się dziwić. Musiałem wyglądać jak prawdziwy Anioł Śmierci.
Przyłożyłem palec do ust, uciszając go. Zdobyłem się na smutny uśmiech i zostawiłem go z niewypowiedzianym pytaniem. Nie potrzebowałem więcej słów i jego pytań, czy oskarżeń. Zawsze, wszystkie sprowadzały się do jednego i zawsze wszystkie były zaczepkami skierowanymi do Azraela. Kapral widocznie już taki był, że musiał udowadniać sobie i innym kim jest i jak ważny jest. Jednak mimo tego był dobrym człowiekiem i żołnierzem o silnym poczuciu sprawiedliwości choć porywczym charakterze. Azrael mógł go za to nie znosić, ale ja doceniałem te chwile kiedy mogłem rozmawiać z Reese'm i widzieć jego uśmiech.
Zarzuciłem płaszczem i wszedłem do odgrodzonego parawanami kącika Wandy.
- Azrael? - zdziwiła się. Dlaczego wszyscy myśleli, że to Azrael?
- Przyszedłem... Po kilka dawek środków przeciwbólowych - powiedziałem cichym, gardłowym głosem. Wanda nie kryła przerażenia, gdy zobaczyła mnie w tej pelerynie.
- Po co? Przecież...
- Wando. - Uniosłem na nią oczy, a wzrok mój nie znosił sprzeciwu. Wiedziałam, że się boi, ale gdy bez słowa położyła na niewielkim stoliku na kółkach kilka porcji leków, moje rysy złagodniały. Zdjąłem ze swojej szyi krzyż i wyjąłem zza pazuchy plik listów.
- Jeśli jutro do wieczora nie pojawię się, wyślij je. Krzyż zostaw sobie. Niech chroni ciebie i Evana, gdy już zostaniecie zwolnieni ze służby... - powiedziałem słabo. Wanda patrzyła na mnie, nie rozumiejąc żadnego z moich słów.
- A-ale...
- Dziękuję Wando. Pamiętaj, Bóg liczy na ciebie... - powiedziałem cicho, starając się zażartować. Marnie mi to szło.
Zabrałem leki i przeszedłem przez kotarę. Wanda nawet nie starała się mnie zatrzymać - być może domyślała się, że dzieje się coś ważnego o czym jeszcze nie ma pojęcia. Opuściłem namiot sanitarny i jak najszybciej, omijając główne miejsca zbiórek różnych oddziałów kadetów, udałem się w jedno miejsce, gdzie zawsze to ja spotykałem Anthony'ego, a nie na odwrót.
Naprawiał podobizny terrorystów na torze przeszkód. Te same, które zupełnie zniszczyłem, po przejściu całego i pobiciu rekordu. Powiedział mi wtedy, że niszcząc innym możliwość dorównania mi, stałem się bezsprzecznie najlepszym. Ale to nie o to chodziło w rywalizacji.
Obiecał sobie, że naprawi tor i będzie dążył do pobicia mojego rekordu.
Bo o to chodzi w rywalizacji - tłumaczył - by konkurując z lepszymi, dążyć do stania się jeszcze lepszym.
Gdy zapytałem, co w takim razie określa to, kto jest tym lepszym, powiedział, że to ci, którzy dają szansę słabszym dorównać sobie.
Azrael nie był tym lepszym, ponieważ był najsilniejszy, ale palił mosty.
Alan był słaby, bo bał się i był ograniczany, przez własny strach.
Ale prawdziwy właściciel tego ciała, był idealnym połączeniem tych dwóch cech, które Anthony nazywał "bycie lepszym".
Patrzyłem, skryty w cieniu, na człowieka, który nauczył mnie, kto jest lepszym i jak należy się nim stać. Odłożyłem swoją biblię obok jego rzeczy i odwróciłem się na pięcie, by dłużej nie stać jak głupi i nie wpatrywać się w pracującego ciężko sierżanta.
Ruszyłem, już pewien, że o niczym nie zapomniałem. Słońce zaraz miało się złączyć z horyzontem, a wszyscy zgromadzą się na wieczornym posiłku. Mnie już na nim nie będzie, ale pułkownik wyjaśni moją nieobecność ważnym telefonem z zagranicy. Tak więc nikt nie powinien zauważyć mojej nieobecności do jutrzejszego poranka. Nikt nie będzie udzielał odpowiedzi, a popołudniu, gdy mam zameldować powodzenie misji, ma być wysłana eskadra, która ma "sprawdzić niepokojące doniesienia". Spotkają mnie z bombami po drodze, albo moje zwęglone ciało, w zniszczonym budynku. Innej opcji nie ma.
Byłem już blisko granic bazy. Gwiazdy zaczynały lśnić na niebie. Słońce w połowie zniknęło z zasięgu wzroku. Podniosłem rękę, i zerknąłem na niewielki kompas na pasku od zegarka, który założyłem na kombinezon. Pułkownik tłumaczył mi w jakim kierunku mam iść. Kazał mi rozłożyć siły, bo to będzie długi spacerek. Przed północą powinienem już widzieć swój cel, a zaatakować mam dopiero gdy będę gotów.
Mogłem powiedzieć... Nigdy?
To nie tak, że nie chciałem tego zrobić, albo tego nie zrobię. Z całą pewnością to zrobię. Ale... Nie wiedziałem jak określić szalejące emocje, zupełnie nowe. Mieszanie się jaźni nie pomagało mi w dobieraniu słów, albo nazywaniu mojego zachowania.
Ktoś krzyknął, a ja miałem ochotę się zbuntować i tym razem nie odwracać. Tak też zrobiłem. Zignorowałem nawoływanie i dalej dążyłem drogą, do wyjścia z garnizonu.
Ktoś jednak nie pozwolił mi na to. Silna dłoń złapała mnie za ramię, i odwróciła w swoją stronę.
- Alan? Co ty tu do cholery znowu robisz? - zapytała jedyna osoba, która bez problemów rozpoznawała zamiany między mną i Azraelem. Jedyna, której wolałem już unikać, a trafiła mi się na samym finiszu mojej ucieczki stąd.
Spojrzałem na Kyle'a, który nie wyglądał na najszczęśliwszego. Uśmiechnąłem się słabo.
- Nic... Tylko spaceruje... - skłamałem. Ponownie skłamałem mu w twarz. Tym jednak razem, major mi nie uwierzył.
- Ah tak? - warknął. - Spacerujesz? A jutro stawisz się na sesję z psychologiem? - wypytywał. Wiedziałem przynajmniej, że nie muszę już dłużej kłamać.
- Ile wiesz...?
- Na pewno nie tyle ile usłyszałem od ciebie - syknął. - Wszystko. Przycisnąłem Noah'a, a tak się składa, że umiem naciskać na ludzi, tam gdzie najbardziej boli.
- Przepraszam...
- Za co? - zapytał z drwiną. - Za to, że kłamałeś, czy za to, że w ogóle się zgodziłeś na coś takiego?
Spojrzałem mu w oczy, z pewnością oraz wszystkimi siłami, które nie były przytłoczone wizją przyszłości, w której widziałem samego siebie w gruzach budynku.
- Muszę to zrobić. Tylko Azrael jest zdolny do czegoś takiego, a skoro nie jesteśmy ostatecznie z wami powiązani... Możemy zaryzykować.
- Masz dwadzieścia trzy lata i od małego gówniarza, jesteś chory psychicznie! - przypomniał. - Nie możesz podejmować takich decyzji z pełną świadomością! Nie możesz, to...
- To moja decyzja i życie milionów ludzi, Kyle! - przerwałem mu. - Pułkownik rozrysował mi to na tyle prosto iż wiem, że nie chodzi tu o jedno miasteczko, a o cały kraj. Co byś ty niby zrobił, wiedząc, że tylko ty możesz powstrzymać terrorystów?
- Wiedząc, że mogę stracić życie? - upewnił się, a ja potwierdziłem. Major Bell zacisnął pięści i związał usta w wąską linię. Oboje znaliśmy odpowiedź na pytanie co by zrobił.
- Idiota z ciebie, aniołku - warknął.
- Wszyscy jesteśmy idiotami. To co uczynimy jeszcze przed śmiercią, określa jak wielkimi idiotami byliśmy - zauważyłem. - Wolę być idiotą, który zginął ratując nic nie znaczący, zniszczony przez wojnę kraj, niż idiotą, który siedział z założonymi rękoma, gdy to wszystko, wasza wieloletnia wojna, poszła na nic.
Kyle był mocno zagubiony w moich słowach. Widziałem, że próbował zrozumieć moje czyny i to co mną kierowało, ale chyba nie potrafił teraz tego przetrawić. W końcu, gdy cisza zaczynała nasiąkać ciemnością nocy, drgnął i sięgną po coś na karku. Spod munduru wyciągnął długi łańcuszek, a na nim zawieszony nieśmiertelnik. Potem przysuną się do mnie i zapiął łańcuszek na moim karku.
- Co ty...?
- To mój nieśmiertelnik - przerwał mi, śpiesząc z wyjaśnieniami. - Moje dane, imię i nazwisko, narodowość... Jeśli ktoś cię znajdzie z naszych, będą wiedzieli gdzie cię odstawić, bo wezmą cię za majora Bell'a.
Ująłem kawałek metalu w palce, lekko go pocierając.
- Jeśli mnie znajdą, pierwszy się o tym dowiesz. Czy żywego, czy martwego...
- Żywego - wysyczał. Był na tyle blisko, że poczułem jego oddech na twarzy, co tylko napawało mnie smutnym rozbawieniem. Spojrzałem na nieśmiertelnik i mrużąc oczy spróbowałem odczytać dane z nieśmiertelnika.
- Nazwisko, Bell... Imię, Kyle... Kyle Abraham? - zaskoczony spojrzałem na majora, który tylko westchnął ciężko.
- Znasz już moją największą tajemnicę. Teraz zabić mogę cię tylko ja, rozumiesz? - upewnił się, chcąc podkreśli po raz setny, że mam wrócić żywy. Uśmiechnąłem się łagodnie.
- Jasne, Kyle Abraham. Mam taką samą grupę krwi... - przyznałem, dalej odczytując dane z nieśmiertelnika.
- Podadzą ci przynajmniej właściwą, jakbyś wymagał pomocy medycznej - wzruszył ramionami, jakby oczywistym było, że jeszcze takową pomoc otrzymam. Ostatnią pozycją było wyznanie i przy tym zawahałem się najbardziej.
- A więc protestant? - znów uśmiechnąłem się mimo woli i powagi nadchodzących wydarzeń. - Łączy nas więcej niż sądziłem, Abrahamie...
- Co jest takiego szokującego? - prychnął, a ja roześmiałem się, właściwie nie wiedząc z czego. Z bezsilności? Z dobroci jego gestu? Oddał mi swój nieśmiertelnik, to był naprawdę niezwykły gest. Gdy przestałem się śmiać, nadal pocierałem kawałek metalu, jakby miało mi to dodać otuchy.
- Boisz się?
Pytanie było ciche, tonem jaki najbardziej lubiłem. Co ciekawe, tym pytaniem odpowiedział na moje wewnętrzne rozterki. Moje pytania, co czuję, jak to nazwać, jak powinienem się zachowywać...
- Tak... Boję się... - przyznałem, z łamiącym głosem, który w pierwszej chwili można wziąć za śmiech, a nie płacz. Kyle, bez słowa, pozwolił mi się do siebie przytulić, a ja zrobiłem to natychmiast, byle ukryć twarz, do której dociera strach.
Tak, bałem się. Gdy docierało do każdej świadomości tego ciała, że umrzemy, strach był nieunikniony i paraliżujący. Wcześniej nie umiałem nazwać emocji, która mną targała, a teraz odczuwałem ją każda komórka mojego ciała.
To nie tak, że nie chciałem tego zrobić, albo tego nie zrobię. Z całą pewnością to zrobię. Ale bałem się śmierci. Choć nosiłem w sobie Anioła Śmierci, to Alan bał się umierania.
Trochę minęło, nim uspokoiłem oddech, a plamy czerwieni zniknęły z mojej twarzy. Trwało to za długo, ale nie mogłem pozwolić, by Kyle widział mnie w takim stanie. Straciłby resztki szacunku. Musiałem być silny i nie odwracać wzroku. Obiecałem mu przecież, że tego nie zrobię...
Spojrzałem na majora, na żołnierza, który przecież przeżył już coś takiego. Który wiedział w jaki bagno się pakuje. Patrzył na mnie spokojnie i łagodnie, jakby mówił, że nie przeszkadza mu mój strach. Zaskoczyło mnie to, ale nic nie powiedziałem. Po prostu puściłem go i wziąłem głęboki oddech.
- Azrael powinien przejąć kontrolę. Musimy wyruszać - powiedziałem, a w moim głosie nie było już śladu wewnętrznych zmagań. Była to co prawda marna przykrywka, ale do końca mojego życia, wolę udawać, że wszystko jest w porządku niż umierać w bólu i wiedzieć, że umieram nie tylko fizycznie.
- Daleka droga przed tobą, Alan - uśmiechnął się do mnie major, pokrzepiając podupadającą psychikę. Patrzyłem długo na dowódcę. Nie był moim dowódcą, tylko Azraela. Ale ostatecznie... Byłem z Azraelem jednością. Więc major Kyle Abraham Bell był też moim dowódcą. Wiedziałem, że Anioł nie odda mu żadnego szacunku, więc to musiałem być ja.
W moich ostatnich chwilach świadomości, gdy jeszcze nie oddałem władzy Azraelowi, pochyliłem się i złożyłem na wargach majora lekki pocałunek, któremu bliżej było do muśnięcia. Jako symbol pożegnania.
- Żegnaj, sir... - szepnąłem, i przełknąłem gulę, którą miałem w gardle.
Moje ostatnie słowa, wypełniły niewielką przestrzeń między mną, a majorem Bell'em. Potem straciłem jakąkolwiek władzę nad ciałem i umysłem, zapadając się, bardzo głęboko.

Sytuacja w jakiej byłem, nie była oczywista i można było ją odczytać na wiele sposobów, ale tylko jeden był według właściciela właściwy. Zgadzałem się z jego intencjami, więc nie oponowałem, gdy zmieniając świadomość, po raz ostatni, pożegnał się z dowódcą. Gdy jednak przejąłem kontrolę w całości, odsunąłem się od mężczyzny. Widziałem po jego spojrzeniu, że zrozumiał czyste intencje Alana. Skinęliśmy sobie głowami, a gdy tylko złapałem oddech, obróciłem się na pięcie i ruszyłem przez piach i kurz afgańskich pustkowi.
Naciągnięty kaptur na głowę, nie zsunął się ani razu mimo wiatru, choć pozostała część peleryny łopotała jak skrzydła, których nie miałem w tej postaci.
Właśnie. Postać.
Kiedy właściciel, uczył się interpretować uczucia, emocje i wspomnienia, ja miałem czas na własne dylematy. Dokładniej, dylemat istnienia.
Czy... na pewno jestem Aniołem? Bożym pomocnikiem, ciałem niebieskim o którym mówi biblia? Czy naprawdę wstąpiłem w ciało tego zagubionego i przerażonego światem chłopca, tak jak zapamiętałem, a może... A może jednak to tylko wyobraźnia właściciela mnie takim uformowała? Tylko ona była odpowiedzialna za moje stworzenie, za stworzenie przeświadczenia, że jestem czymś więcej niż tylko ratunkiem właściciela przed światem? A co, jeśli sam nadałem sobie imię Anioła Śmierci i sam się nim mianuje, a Bóg tak naprawdę nigdy nie przyłożył ręki do tego, jak opiekuję się tym chłopcem?
Jeśli Bóg naprawdę opuścił ten świat, dawno temu? Po tym co zobaczyłem w tamtej wiosce i po tym co słyszałem od ludzi bałem się jeszcze bardziej. Może nie ma Boga, nie ma Aniołów, a w takim wypadku nie ma też i mnie, więc... Kim jestem, prócz stworzoną sztucznie, przez wyobraźnię trzynastolatka świadomością?
Może tak naprawę, nie ma Boga, nie ma Aniołów, nie ma mnie, a wszystkie życia, które odebrałem, tłumacząc iż jestem Boskim narzędziem, więc jeśli to zrobiłem, taka była wola Boga... Jeśli te wszystkie życia, były niewinne? I ci ludzie powinni żyć dalej? Morderstwo, zabójstwo, okrucieństwo, krew, ból, ostrze mojej kosy... Nic nie ma wyjaśnienia i wszystkiemu temu byłem winien sam sobie i...
I powinienem przestać. Przestać myśleć. Myśleć i wątpić w Boga Ojca. Choć było łatwiej nie dopuścić do siebie świadomości, że On na wszystko co tutaj widziałem pozwala. Tak by było łatwiej, ale wiedziałem, że droga Boga nie jest łatwa. Jeśli chciałem udowodnić, że jestem prawdziwym Aniołem, powinienem wraz z moją wiarą i właścicielem, przejść przez misję nam powierzoną z podniesioną głową. I zwyciężyć. Przynieść chwałę imieniu właściciela i sobie.
Utrzymywałem jednostajne tempo w swoim dążeniu do celu. Najtrudniejszym momentem mojej podroży, byłą chwila, w której gdy obejrzałem się za plecy nie widziałem nawet łuny światła, która unosiła się nad garnizonem. Zrodziło to w mojej głowie, stan beznadziejności. Zupełne osamotnienie na środku pustkowi było na pewno jednym z wielu koszmarów ludzkich, a gdy świadomość jest tak wahająca... Powoli przybierałem ludzkie cechy. Takie jak strach przed osamotnieniem.
Krajobraz długo pozostawał niezmienny, co zaczęło irytować moje zmysły. Niejednokrotnie czułem jak omamy chcą mnie zmylić. Widziałem błyski światła i natychmiast reagowałem upadając na piach, by ukryć się przed nieprzyjacielem. Potem okazywało się, że to moje przywidzenia, więc pośpiesznie podnosiłem się z ziemi i dalej dążyłem tylko sobie znaną ścieżką. Kilka razy usłyszałem krzyki, a nawet muzykę. Powtarzałem sobie, że to tylko przesłyszenia, ale zmysły nie były skore do współpracy. Plątały mi figle, zamiast słuchać się i działać dla dobra właściciela.
Znów zauważyłem błyski reflektorów samochodu i mimo początkowych oporów i tłumaczeń, że to tylko przywidzenia, padłem na ziemie, obserwując światło. Piasek wciskał się w szczeliny kombinezonu i uciskał na moje ciało. Było to skrajnie niewygodne i irytujące jeszcze bardziej, niż nieposłuszne zmysły, jednak szybko o tym zapomniałem, gdy tym razem błyski reflektorów nie okazały się przywidzeniem.
Samochód terenowy, w kolorach maskujących przecinał w kurzu i warkocie silnika pustkowie. W samochodzie siedzących widziałem podobnych tym, których zabiłem wcześniej na drodze. Była ich tylko trójka, mógłbym przejąć samochód i dojechać...
Nie. Nie wolno mi było. Pułkownik powiedział pieszo, więc pójdę pieszo. Jednak obecność samochodu dawała do myślenia - mój cel był blisko, a osoby siedzące w samochodzie i tak wkrótce zginą.
Przeczekałem, aż samochód oddali się. Tylko to było mi potrzebne, aby ktoś mnie zauważył i podniósł alarm. Mój cel znajdował się już blisko i tylko to było ważne.
Podniosłem się ponownie z piasku i ruszyłem dalej, zmieniając tempo i przyśpieszając nieznacznie. Musiałem zapanować nad euforią niedalekiego celu. Jeśli teraz straciłbym za wiele sił, nie było by już sensu atakować budynek. A moim celem było przejąć bomby i nie mogłem tego celu tracić z oczy.
Kolejne zwidy świetlne i dźwiękowe, oszołomiły mnie i mimo przyśpieszenia, zaraz zwolniłem. Obawiałem się, ze zaraz mogę tracić orientację więc uspokoiłem oddech i krok i ruszyłem wpatrując się w igłę kompasu.
Dopiero gdy pokazała się łuna światła budynku, który opisywał pułkownik uspokoiłem się i znów ruszyłem bez zerkania na kompas. Czułem narastające zdenerwowanie, wraz ze zbliżaniem się do terytorium wroga.
Musiałem być spokojny, więc w myślach, by zagłuszyć setki obaw, które przychodziły wraz z połączeniem świadomości, zacząłem się modlić. Modlić o dobro na świecie, o powodzenie misji i o zbawienie zagubionych dusz, które zaraz miałem zabić.
Skryłem się za najbliższym z możliwych, niewielkich pagórów i uzupełniłem zapas wody w organizmie. Musiałem też uspokoić oddech, więc przeleżałem chwilę, nie ruszając się. Planowałem atak oraz drogę ucieczki, co nie należało do najłatwiejszych. Wszyscy moi wrogowie byli uzbrojeni po zęby i gotowi na atak. Jednak ci ludzie spodziewali się oddziału, a nie jednej istoty dodatkowo o anielskiej mocy. Musiałem jak najlepiej wykorzystać ten efekt zaskoczenia.
Ruszyłem więc, wykonując pierwszy krok mojego planu.
Najpierw wyeliminowałem stojących na czatach i obserwujących teren. Bałem się, że rozkładanie kosy wywoła zbyt wiele dźwięku, więc wykorzystałem niewielki nóż, by podciąć gardło. Gdy życie uszło z człowieka, położyłem go po cichu, by nie wzbudzić podejrzeń, jego towarzyszy. Potem zakradłem się do dwóch kolejnych, stojących w równej odległości. Wszyscy zostali wyeliminowani po cichu i bez podejrzeń. Nie było sensu chowania ich gdziekolwiek, ponieważ prędzej czy później i tak trupów zrobi się więcej niż żywych. Nadal kryjąc się i trzymając w cieniu, okrążałem budynek, eliminując zagrożenie z zewnątrz. Kolejnych trzech stało na rogu. Stali wszyscy razem, więc moje ruchy musiały być maksymalnie szybkie. Pierwszego zabiłem gdy się nie spodziewał, drugi nie zdążył zareagować, a trzeci pochwycił tylko karabin w ręku, jednak wbiłem mu nóż w czoło, nim zdążył zrobić z broni użytek. Pozwoliłem sobie na chwilę oddechu, nim ruszyłem dalej.
Wzdłuż tylnej ściany stał tylko jeden, ale pilnował tej samej trójki na samochodzie, która mijała mnie na pustkowiu. Tym razem mężczyzna przy ścianie mnie zauważył, ale nim krzyknął, wsadziłem rękaw kombinezonu do jego ust. W rękawie były metalowe płytki, o wzmocnionej twardości, więc nie zdziwiłem się, gdy po zabiciu mężczyzny i osunięciu się na ziemie, kilka jego zębów okazało się złamanych i ukruszonych.
Musiałem przeczołgać się blisko ziemi, aby szybko mnie nie spostrzegli. Słyszałem ich krzyki, gdy zauważyli, że towarzysz przy ścianie leży bez życia. Nim jednak zdążyli zeskoczyć z auta, ja już mordowałem po cichu innego z nich, który grzebał w silniku auta. Nóż wbiłem także w kręgosłup kolejnego, który sprawdzał opony. Ostatni zauważył mnie i zaczął coś wykrzykiwać po afgańsku. Nie zastanawiałem się jednak nad znaczeniem słów, tylko wbiłem mu nóż w gardło. Gdy uporałem się z przeciwnikami z auta, przeciąłem wszystkie opony, nie zapominając o zapasowych. Nie uciekną, a przynajmniej nie tym autem.
To było by na tyle z ludzi pilnujących budynku na zewnątrz. Pułkownik tłumaczył mi plan, jeszcze dziś rano... Choć nie. Było już po północy. Pamiętałem jednak dobrze plan. Dwa piętra, na każdym pusto, tylko żołnierze. gdy zaatakuje parter ci z pierwszego piętra zbiegną więc powinienem uważać na schody by nie być w zasięgu ich strzału. Musiałem to dobrze rozplanować, ale wiedziałem, że było to możliwe.
Czas przejść w krok drugi. Eliminacja załogi wewnątrz budynku.
Tuż przed drzwiami uspokoiłem oddech i otworzyłem kosę. Musiałem schować nóż, który tutaj kiepsko by się sprawdził.

~ Powodzenia Azraelu...

Po tych słowach, przypuściłem atak. Nogą wyważone drzwi odskoczył bez problemu. Pierwsi wrogowie nie zdążyli złapać za broń, kiedy pożegnali się z życiem. Potem pojawiły się pierwsze strzały, na szczęście chybione. Usłyszałem krzyki na piętrze wyżej, więc przyśpieszyłem tempa. Nisko pochylony, przebiegłem bliżej schodów. Kosą wytrąciłem im karabiny z rąk, a gdy wrogowie pozbawieni zostali broni, byli zbyt spanikowani i zaskoczeni obecnością takiej istoty jak ja. Ostrze gładko przeszło przez ich kamizelki kuloodporne, a jedna rana cięta moją kosą, wystarczała, do uśmiercenia.
Wypadłem z rytmu i sekwencji ruchów uderzeń kosą, gdy jeden z pocisków, śmignął mi koło ucha, grożąc, że kolejny strzał nie będzie pudłem. Pośpiesznie skryłem się za szeroką kolumną i nasłuchiwałem ilu mam przeciwników na schodach i jakiej długości serie wystrzeliwują. Przeciwników było trzech, słyszałem jak na zmianę zmieniają magazynki. Nie mogłem czekać tutaj w nieskończoność, ale do momentu, gdy miałem pewność, że przynajmniej jeden nie będzie strzelać.
Gdy wyczekałem odpowiedni moment, ruszyłem pośpiesznie, omijając strzały i prawie na oślep machając kosą. Wytrąciłem broń z rąk, dwóm pierwszym napastnikom i z sukcesem przeciąłem ich najważniejsze arterie, a jednemu sądząc po krzykach, chyba odciąłem rękę. Trzeci, który zmienił już magazynek, wycelował we mnie i wystrzelił, ale z prędkością światła zasłoniłem się metalowym rękawem kombinezonu, a strzał odbił się w bok. Dokończyłem dzieła, ścinając mu głowę.
Zatoczyłem się na nogach i rozejrzałem pośpiesznie, czy oczyściłem już parter. Prócz jednego skomlącego bez ręki, wszyscy byli martwi. Nim przeszedłem na pierwsze piętro, dobiłem jęczącego, by nie hałasował zbytnio. Ostatni jego dech był muzyką dla moich uszu.
Pamiętałem słowa i polecenia pułkownika, jakby wypowiedział je chwilę temu. Zlewały się w mojej głowie z szumem adrenaliny i ciężkim oddechem.
Teraz na pierwszym piętrze nikogo nie będzie. Muszę ich tam zwabić, inaczej spotkam się na drugim piętrze z taką ilością przeciwników, że nie zdążę mrugnąć, a będę martwy.
Powoli, zachowując środki ostrożności, wszedłem na pierwsze piętro. Tutaj leżało kilka koców, czy zniszczonych materaców. Kilka wypalonych świec i łusek, samotnie leżących. Te koce i materace należały do tych ludzi? Oni tutaj spali, żyli? Z bombami piętro wyżej? Boże, dopomóż...!
Musiałem coś wymyślić by ich tutaj zwabić z góry... Spojrzałem na zniszczone materace i koce, a w mojej głowie zrodził się bardzo zły pomysł.
Podszedłem do każdego materaca po kolei i po kolei podpaliłem, zapalniczką, którą zabrałem pułkownikowi z biura.
Powietrze wypełnił ciężki odór, palącego się tworzywa. Skryłem się w cieniu, za schodami na drugie piętro i czekałem. Na górze słyszałem krzyki i nawoływania. Kilka razy padło jakieś imię, ale niczego nie rozumiałem. Wziąłem głębszy oddech i spojrzałem na kosę, splamioną krwią. Mocno trzymałem trzon, jakby tylko on mógł mnie jeszcze uratować. Kątem oka coś rozbłysło w mroku. Wstrzymałem oddech, ale prócz trzaskającego ognia, który zaczynał rosnąć w siłę, nic nie lśniło w pokoju. Potem dotarło do mnie, że błysk wpada przez okno od wschodniej strony budynku.
Słońce wstało powoli, po mrocznej nocy. Krwisto czerwone światło, uświadomiło mnie, że przetrwałem noc, a to był już częściowy sukces. Bóg rozpoczął nowy dzień, obudził ludzi ze snu, a teraz i ja muszę dać z siebie wszystko. Nim wybije południe, muszę być już daleko. Nie istotne, czy daleko od tego budynku, uciekając z bombą, czy daleko swoją świadomością, gdy pod czas śmierci odprowadzę duszę właściciela na należne jej miejsce.
Krzyki na piętrze ustały i kroki, zaczęły się zbliżać do schodów. Złapałem kosę już gotów mordować.
Pierwszy strzał jaki padł już upewnił mnie, że nie będzie to takie proste, jak wcześniej. Nabój uderzył mnie w dłoń. Wydałem z siebie tylko krótki pomruk bólu, gdyż kombinezon nie pozwolił mnie zranić mocniej. Kosa wypadła mi z rąk, a wtedy zaatakowali. Spanikowany sięgnąłem po nóż i przeturlałem się z mojej kryjówki w bok, byle nie dosięgły mnie strzały z karabinów. Oddychałem szybko, nie spodziewając się takiego obrotu.
Ale to, że nie spodziewałem się go, nie oznacza, że nie byłem na niego przygotowany.
Gdy tylko stojący najbliżej mojej nowej kryjówki musiał wymienić magazynki, wyskoczyłem i szybko zaszedłem go od tyłu, łapiąc pod gardłem i używając go jako swoją żywą tarczę, wycofałem się w głąb pomieszczenia, między płonące materace. Czułem jak brakuje mi tlenu w tym dymie, ale jeszcze nie musiałem się obawiać. Odrzuciłem ciało wroga, zabitego przez swoich towarzyszy i uzbrojony w nóż, stałem pośród płomieni. Czekałem.
W końcu z dymu wyłonił się jeden z zamaskowanych terrorystów, który ściskał swój karabin. Rzucił się w moją stronę w biegu, więc gdy odskakiwałem na bok, przejechałem nożem po jego gardle. Jednak za słabo, bo napastnik mimo mojego ataku, wycelował we mnie lufę i już chciał naciskać spust. Musiałem zaryzykować i liczyć na jego zaskoczenie. Skoczyłem w jego stronę z donośnym rykiem i zatopiłem nóż w czaszce mężczyzny. Upadliśmy razem na ziemię. On martwy, ja - jeszcze nie.
Usiłowałem wyrwać nóż z głowy truchła, ale ostrze zaklinowało się. Szarpałem i ocierając pot z czoła starałem się jeszcze bardziej pośpieszyć. Wtedy straciłem na kilka sekund orientację , co dzieje się dookoła mnie i ten moment wykorzystał wróg. Zostałem kopnięty ciężkim butem w twarz, moja głowa odskoczyła do tyłu, jak na sprężynie. Upadłem na plecy i mimo przyćmionych zmysłów spróbowałem zorientować się kim jest mój przeciwnik. Nie używał karabinu, co wywnioskowałem po fakcie, że leżę dokładnie przed nim, a nadal żyję. Mężczyzna nie pozwolił mi jednak na odzyskanie zmysłów. Tymi samymi ciężkimi buciorami, kopnął mnie leżącego w bok. Skórcz mięśni i zwinięcie się z bólu były silniejsze ode mnie. Poczułem jak lekarstwa zabrane Wandzie, pękają, a małe kawałki szkła wbijają się w kombinezon. Kiedy mnie tak kopał, poczułem jeszcze jeden przedmiot, który sprawiał, że uderzenia były większą torturą. Przypomniałem sobie o pałce i postanowiłem szybko zrobić z niej użytek.
Gdy mężczyzna czerpał niewyobrażalną radość z kopania leżącego (Bóg nie wybaczy tej zniewagi!), ja udając spazmy bólu sięgnąłem pod płaszcz, gdzie ukryty był paralizator. Włączyłem go na oślep, nie widząc jaki tryb był ustawiony i z krzykiem, który mimo woli wyrwał się z moich ust, uderzyłem naelektryzowaną pałką.
Ryk bólu poniósł się w całym budynku, kiedy trzymałem pałkę przy nodze mężczyzny, który zadawał mi ból. Gdy krzyk zaczął robić cię paniczny i bardziej skrzekliwy, już wiedziałem na jaki tryb był ustawiony paralizator. Maksymalny.
Po kilku minutach, krzyk ustał, a wielkie ciało mężczyzny legło na ziemie, obok mnie. Skwierczało i lekko drgało w skurczach mięśni, ale on sam już nie żył. Odetchnąłem, ale po chwili zorientowałem się, że nie mam czym odetchnąć. Podniosłem się z ziemi i pochylony, trzymając się za brzuch wybiegłem z pomiędzy płonących materaców. Moja kosa leżała dokładnie tam gdzie ją upuściłem.
Z przyjemnością wyłączyłem paralizator i ponownie schowałem go znów pod płaszcz. Pry okazji wygrzebałem zniszczone strzykawki z lekiem i wyrzuciłem resztki szkła. Musiałem polegać teraz tyko na sobie.
Spojrzałem przez okno, na tarczę słońca. Przeżyłem już tak długo... Tak długo...
Zacisnąłem palce na trzonie kosy. Azrael, Anioł Śmierci, tak łatwo się nie podda, przez kilka złamanych żeber.
Przeskakując co drugi stopień, nabierając prędkości i pewności, wbiegłem po schodach na samą górę i szybko musiałem wykonać pierwsze cięcie. Nie przeszło ono na wylot, kosa musiała się już stępić, ale zabiła na miejscu mojego przeciwnika. Kolejny rzucał się w moją stronę, więc obróciłem w dłoniach moją broń i zadałem kolejny cios. Musiałem jednak poprawić, ponieważ ostrze nie przebiło się nawet przez kamizelkę.
A może to nie kosa stępiała, a ja traciłem siły?
Odsunąłem od siebie tą myśl i znów obroniłem się przed atakiem. Uchyliłem się przed pociskami z karabinu, a następnie wytrąciłem diabelską broń palną z dłoni mężczyzny, a wykorzystując moja prędkość uderzyłem zaciśniętą pięścią z bólu w szczękę atakującego. Słyszałem jak kość zostaje złamana, a sam napastnik pada na ziemię, nieprzytomny.
Obróciłem się w stronę ostatniego pozostałego przy życiu terrorysty, który... Tak. Trzymał jakąś czarną torbę w swoich rękach.
Bomba.
Spojrzałem na niego przerażony, a gdy spostrzegłem ten błysk w oku, ten szaleńczy uśmiech i dłoń zaciśniętą na niewielkim pilocie... Wszystko przeleciało mi przed oczami i zrozumiałem jedno.
On nie odda się w moje ręce żywy.
Czas zwolnił, a ja obróciłem się w morderczym pędzie. Nawet kosa wypadła mi z dłoni, gdy biegłem w stronę najbliższego okna, jakby w szale ratowania swojego życia moje mięśnie odruchowo pozbywały się wszystkiego, co mogło mnie spowalniać. Nie miałem jednak szans uciec.
Wszystko poszło na nic. Taki był ich plan od początku.
Zwabić jak największy oddział śmiałków i wysadzić się wraz z nim. Dzięki temu będą mogli spokojnie wprowadzać w życie swoje plany, a najbliższy garnizon , nie były w stanie im przeszkadzać, przez kilka tygodni.
Choć... Patrząc obiektywnie, nie do końca przegraliśmy. Zginę tylko ja, a mój oddział, będzie mógł chronić ten Boży świat dalej.
Dźwięk tłuczonego szkła i odłamki kreślące linie ran na mojej odkrytej skórze. Czułem już żar wybuchu na plecach, apotem przyszła fala uderzeniowa, która wyrzuciła mnie w powietrze, daleko i z wielką siłą. Niewiele już czułem bólu. Wszystkie funkcje mózgu, powoli zaczęły... odpływać.
Poczułem jak upadam na piasek, zupełnie ogłuszony. Wszystko dookoła płonęło, a ja nie czułem już żadnego mięśnia.
Pan przyszedł, by oddzielić moją anielską formę od duszy właściciela. Pan przyszedł w ten sam sposób co dziesięć lat temu,gdy nas złączył ze sobą. W ten sam sposób, której tak lękał się właściciel.
Ogień. Mój stary przyjacielu.
Czas powrócić do Nieba, przed tron Pański.

Poczułem nieopisany ból. Nie mogłem nawet drgnąć, a każdy oddech był okrutnie bolesny. Co więcej, coś mi nie pasowało. Brak ludzi. Czułem dziwną pustkę, samotność wewnątrz siebie.
Po raz pierwszy od dziesięciu lat, byłem zupełnie sam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro