Serca uzdrowienia doświadczysz...
Świadomość wrzucona w sam środek boju najpierw nie zareagowała za dobrze i w pierwszej chwili straciłem przytomność na kilka sekund. Gdy już się ocknąłem, złapałem za kosę i przez otwarte drzwi auta wyskoczyłem na zewnątrz. Za maską chował się już major, kucając i odbezpieczając karabin.
- Co tak długo, no?! - krzyknął, wychylając się pospiesznie i rozeznając są w pozycji wroga.
- Właściciel zemdlał, nie moja wina! - przekrzyczałem ciągły ostrzał. Major chyba zignorował moją odpowiedź, bo wychylił się i oddał kilkadziesiąt strzałów w stronę wroga.
Spróbowałem się wychylić po drugiej stronie samochodu, ale mogłem przypłacić przynajmniej stratą połowy twarzy, więc zaniechałem prób.
- Kto jest naszym wrogiem? - zapytałem, uznając to za dobre pytanie. - To przeciwnicy Boga?
- Zapomniałem, jaki jesteś wkurzający! - krzyknął. - Zaatakowali nas, więc możesz ich posłać z Bogiem jak najdalej!
To nie była odpowiedź na moje pytanie, ale chyba na lepsza nie mogłem w tej chwili liczyć. Rozejrzałem się i spostrzegłem kaprala Cook'a i sierżanta Stevensa kryjących się podobnie jak my za ciężarówką i próbujący zrobić rozeznanie.
- Za ciężki ogień, nie damy rady odjechać! - krzyknął Reese, prawdopodobnie do swojego dowódcy. Kątem oka spostrzegłem, jak dłonie majora zaciskają się na broni.
- Cholera, nie mogę nawet trafić... - mruczał pod nosem. - Kryją się za tym wałem przy drodze i...
- Mam pomysł - rzuciłem, mocniej ściskając kosę. Major spojrzał na mnie.
- Co znowu?
- Muszę tylko podejść bliżej - dodałem. Major zacisnął zęby i spojrzał na mnie. Przysunął się bliżej mnie, by lepiej słyszeć.
- Jesteś pewien? - upewnił się, zmieniając magazynki. Wszędzie leżały łuski po nabojach, a po mojej lewej nadal słyszałem strzały i okrzyki członków oddziału.
- Tak.
- A Alan, jest tego pewien? - znów zapytał, tym razem patrząc mi w oczy. Zacisnąłem dłonie i odpiąłem pas od kosy.
~ Ufam ci, Azrael. Idź i ochroń Kyla i oddział.
- Też jest pewien - zapewniłem majora. - Muszę tylko być odrobinę bliżej - dodałem, wychylając się nieznacznie. Miedzy nami, a atakującymi nas było ponad dwadzieścia metrów, a tyle nie jestem w stanie przebiec bez otrzymania trafienia.
- Stevens! - ryknął major, w stronę ciężarówki. - Wyrzuć daleko przed samochód jedną z palet - wydał rozkaz. Sierżant przerwał strzelanie na oślep.
- Nie dorzucę do nich, sir...!
- Nie musisz, po prostu to zrób! - przerwał major. Sierżant nie miał najmniejszej ochoty na dalsze kłótnie, więc czołgając się za ciężarówką sięgnął po paletę, pozostałą po lekach.
- Co zamierzasz dokładnie? - zapytał major, ledwie puszczając spust karabinu. Odetchnąłem kilka razy, uspokajając umysł. To nie są ćwiczenia, nie mogę skrzywdzić ciała właściciela, ale muszę powstrzymać agresorów.
- Gdy będę bliżej będę mógł wyskoczyć i przeskoczyć ten wał. Dostanę się do nich i odwrócę ich uwagę. Może zabiję większość, a w tym czasie Evan odjedzie z lekarzami - przedstawiłem pokrótce. Major zaklął pod nosem.
- Nawet z twoimi zdolnościami to ryzykowne - zauważył. Skinąłem głową i usłyszałem wrzask Anthony'ego gdy wyrzucał paletę przed samochody. Mogłem to uważać za swój znak, więc byłem już w pełnej gotowości do wyskoku.
- Uważaj - rzucił major. Uśmiechnąłem się posępnie.
- I tak wiem, że mam uważać na Alana, a nie na siebie - odparłem, stwierdzając oczywisty fakt. - Kryjcie mnie! - ryknąłem do reszty oddziału i ruszyłem przed siebie, trzymając się blisko ziemi i dobiegając do palety. Tam ukryłem się, korzystając z tego, że nadal byłem niezauważony.
Kalkulowałem na szybko swoje szanse, wahając się. Nigdy się nie wahałem, a przyszło mi już walczyć w gorszych sytuacjach, ale to tutaj może zaważyć na życiu Alana...
A ja powoli zdawałem sobie sprawę, że jestem tylko wytworem jego świadomości.
Niech Bóg mi będzie świadkiem, ale czułem, że Alan doznaje ozdrowienia i niedługo zda sobie sprawę, że nie jestem mu potrzebny, a wtedy wrócę do Ojca...
Ale póki co muszę działać. Tak jak powiedział właściciel - uratować oddział.
Ruszyłem więc gdy ilość pocisków w powietrzu wydała mi się najmniejsza i w biegu, nadal pochylony, otworzyłem kosę ukazując ją w pełnym wymiarze. Dopiero wtedy atakujący zwrócili na mnie uwagę. Ale było już dla nich za późno. Wyskoczyłem ponad ich wał i znalazłem się po ich stronie barykady. Kosą wykonałem uderzenie w najbliżej stojącego wroga. Opatuleni w ciemne szaty zasłaniające twarze, nawet nie widziałem jego wyrazu twarzy gdy zatopiłem w nim kosę. Inni obrócili się w moją stronę i nim zaczęli strzelać, ale ja już brałem kolejny zamach. Okręciłem się wokół własnej osi z wystawioną kosą przed siebie, a krwawy efekt nie jednego mógł przerazić. Ale nie mnie.
Następni zamaskowani przybiegali i potykali się o ciała swoich kolegów. Przerażeni, często wykrzykiwali coś po afgańsku, a czasami coś jeszcze w innym, nieznanym mi języku. Potem unosili karabiny, ale nie wiedzieli, że już dawno wydali na siebie wyrok śmierci. Sam Anioł Śmierci zadecydował o całej krwi, która została przelana w imię dobra.
Strzały powoli stawały się rzadsze. Odgłosy karabinów wypełniały jeszcze okolicę, ale pozostali napastnicy szybko byli przeze mnie eliminowani. Pobiegłem wzdłuż wału i zatapiałem ostrze w kolejne ciała, nawet bez mrugnięcia. Krzyki wydobywające się z gardeł ginących nie robiły na mnie wrażenia, bo wiedziałem, że walczę w dobrej sprawie,a Bóg ma mnie w opiece.
Gdybym robił coś bez jego zgody, ukarałby mnie. Prawda?
W końcu, przeciąłem tchawicę ostatniemu z napastników, który próbował jeszcze do mnie strzelać. Wyminąłem pociski z dziecinną łatwością i dokończyłem zadania nim zdążył coś wykrzyczeć. Gdy tylko wykonałem zadanie, przekraczając przez jego bezwładne ciało wspiąłem się na wał i pomachałem towarzyszom zakrwawioną kosą.
Ciężarówki już nie było, co uznałem za logiczne. Evan musiał odjechać, gdy tylko ogień skupił się na mnie. Mogłem odetchnąć z ulgą, wiedząc, że tamtym powołanym przez Boga ludziom nic już nie grozi. Zza auta wyłaniali się pozostali z mojego oddziału. Sierżant Stevens trzymał się całkiem dobrze, choć na jego czole widać było z daleka krople potu. Major wyglądał niewiele lepiej, choć on przynajmniej był w sile stanąć na nogach.
Ale nie widziałem jednego członka oddziału.
Ze strachem zbiegłem z wału i przebiegłem dzielącą nas odległość, zapominając o bólu mięśni i o tym jak ponad dwumetrowa kosa jest ciężka. Po prostu nie bacząc na to, przebiegłem jak nie ja.
Choć... Kim jestem ja? A kim jest właściciel? A kim jesteśmy... my?
- Gdzie kapral? - zapytałem przejęty. Major spojrzał na mnie zmęczony a potem na mój mundur cały we krwi, podobnie jak moja broń. Nie była to jednak moja krew.
- Azrael, czy wszystko...
- Gdzie jest Reese Cook!? - zapytałem jeszcze raz, tym razem nie powstrzymując krzyku. Anthony łapał płytkie oddechy i opierając się o auto, spojrzał na mnie.
- Wsadziliśmy go do ciężarówki. Oberwał w ramie, nic poważnego - zapewnił mnie, a ja odepchnąłem, odrobinę spokojniej.
- A wam? Nic się nie stało?
- Nawet nie musiałem się wychylać - wzruszył, niby od niechcenia major. Sierżant zaśmiał się, zmęczonym głosem.
- Mnie dobiła tylko ta paleta - wyjaśnił, jak gdyby nigdy nic. Zacisnąłem usta, patrząc na tych dwoje niepoważnych ludzi. Może i są po stronie Boga Ojca i walczą o dobro ludzi, ale... Ich lekceważenie niebezpieczeństwa jest irytujące i kiedyś zwróci im się z nawiązką.
- Co tu się wydarzyło? - zapytałem słabo, zabierając z bagażnika auta kawałek materiału, którym przykrywaliśmy leki w skrzynkach. Zacząłem wycierać krew z kosy i ze swoich dłoni, starając się nie patrzeć na majora i sierżanta. Mimo tego, iż wiedzieli kim jestem i co robię ze swoimi wrogami, pewnie nie byli przyzwyczajeni do widoku bojownika Bożego we krwi.
- Zasadzka - skwitował to jednym słowem major, wzruszając lekko ramionami. Anthony odłożył karabin, który musiał ciążyć mu w rękach.
- Mina, miała tylko potwierdzić naszą obecność. Kiedy usłyszeli eksplozję, byli pewni, że jedziemy w jedną stronę, a zatem byli też przygotowani na nasz powrót... Proste, ale skuteczne.
- Nie chwal wroga Anthony - pouczyłem towarzysza broni. - Jeśli zaczniesz go chwalić, zaczniesz go szanować. A gdy szanujesz, kogoś kto jest twoim przeciwnikiem, nachodzi cię myśl, by nie niszczyć go do końca. A jeśli nie zniszczysz go do końca, to jak chwast rozrośnie się na nowo i ze zdwojoną siłą powróci.
- Na szczęście, nie muszę się zgadzać z tą tezą - powiedział major, z przymkniętymi oczami. Uniosłem lekko brwi.
- Alan podziela moje zdanie - zauważyłem. Oczy majora powoli otworzyły się i przeniosły na mnie, czyszczącego swoją broń.
- Serio? - zapytał, znacznie łagodniej. Uśmiechnąłem się z lekką kipnął i złożyłem kosę, gdy uznałem, że na obecną chwilę czystsza nie będzie.
- Nie. Szczerze mówiąc zamilkł na czas walki - odparłem. - Byłem ciekaw jak pan zareaguje, majorze - wyjaśniłem zupełnie szczerze.
Nie tylko Anthony powstrzymywał się od śmiechu, gdy twarz Kyle'a Bella przeszył cień oburzenia i frustracji. Ów cień często pojawiał się na twarzy majora, gdy byłem w pobliżu.
- Wracajmy lepiej do garnizonu. - Pozwoliłem mu się uwolnić od niezręczności atmosfery. Ostatecznie jestem jednak łaskawym Aniołem.
- Dobry pomysł. Anthony idziesz ze mną do kabiny. Azrael siedzi na pace - rozdzielił nas suchym tonem, a sierżantowi nadal było dziwnie do śmiechu.
- Oczywiście, majorze - zgodziłem się, bez zbędnych problemów. Ostatecznie moim celem nie jest irytowanie tego biednego i udręczonego człowieka.
- Major Bell! - krzyk przemknął przez każdą ścianę garnizonu i koszar. Mogłem przypuszczać, że płuca pułkownika Jacksona były wzmocnione Boską mocą.
- Jasny gwint... To nie będzie przyjemne... - mruczał pod nosem, poprawiając zakurzony od piasków pustkowi mundur. - Azrael, zakryj trochę krew, trochę to makabryczne...
- Naprawdę? - zdziwiłem się. - Jeszcze nigdy nikt nie zwrócił mi uwagi na makabryczność krwi...
- Ja nie mogę, gdzie on się uchował... - mruknął Anthony z ręką przyłożoną do czoła. Nie zdążyłem jednak odpowiedzieć bo prężnym krokiem zbliżał się do nas pułkownik, a jego mina niewiele mówiła. Choć mogłem się domyślać, że jest mocno zdenerwowany.
Sierżant i major jednocześnie podskoczyli i wyprostowali się mimo zmęczenia i przyłożyli dłonie no czoła.
- Pułkowniku...
- Jasna cholera, żadnych meldunków, wołań o pomoc, informacji, nic! - wykrzyczał, nie dając dojść do słowa nikomu z oddziału. - Cała ciężarówka z lekarzami dotarła, ale żadnego znaku życia od dowódcy i pozostałej części oddziału! Jeszcze ze specjalnym żołnierzem z innego kraju! Gdy ktoś zostaje napadnięty, należy natychmiast to zgłosić, a nie zostawiać to losowi!
- Proszę o wybaczenie pułkowniku - przytaknął major. - Chciałem tylko uniknąć paniki. Gdybym powiadomił pana od razu pułkowniku, potwierdziłbym tylko atak ze strony terrorystów, a wtedy musiałby pan to zgłaszać władzom, a póki co, wszystko przeprowadziliśmy cicho i bez świadków... Rozmowy o pokoju mogą trwać nadal - wyjaśnił, bardzo spokojnie. Pułkownik mierzył majora wzrokiem, nadal niezadowolony. Rozumiałem jego niepokój, major nie dawał żadnych znaków życia, a ciężarówka z cywilami przywiozła jednego rannego z jego oddziału. Miał absolutne prawo do.irytacji
- Jacyś świadkowie? - upewnił się. Kyle Bell ruchem głowy wskazał na mnie.
- Azrael się nimi zajął - odparł. Pułkownik tym razem mnie zlustrował i skrzywił się znacząco widząc krwawe plamy na moim mundurze. Ja tylko wzruszyłem ramionami.
- Gdy za zgodą Boga, zatapiałem kosę w ciałach, było nieuniknionym ubrudzenie się - zauważyłem, mówiąc oczywistym tonem. Pułkownik Jackson skrzywił się jeszcze bardziej.
- Nie wiem co mnie bardziej obrzydza. Te plamy, czy sposób, w jaki o tym mówisz - podsumował. - Kapral Reese Cook leży w namiocie sanitarnym. Przeszedł już operację, a obecnie odpoczywa, nic mu nie będzie - streścił żołnierz. Major pokiwał głową i odmaszerował.
Już miałem iść za nim i za sierżantem Stevensem, ale silna dłoń złapała mnie za ramie.
- Azrael? Musimy porozmawiać o czymś. Na osobności - powiedział przyciszonym głosem. Przytaknąłem, lekko unosząc brwi.
Poprzednio nie widziałem w twarzy pułkownika zbyt wiele, ale tym razem, pozwalał czytać z siebie jak z otwartej księgi. Był poważny, pełen niepokoju i obaw, a przede wszystkim niesamowicie zdeterminowany.
Ruszyłem więc za nim do gabinetu dowódcy w garnizonie. Czułem, jak odprowadza mnie wzrok majora Bella i sierżanta, ale żaden z nich nie zareagował. Pozwolili odejść mi gdzieś w nieznanym nikomu celu. Nie tylko ich oczy były we mnie utkwione. Kadeci, którzy wykonywali ćwiczenia przed koszarami, zaskoczeni wpatrywali się we mnie - zakrwawionego Anioła. Nie wiem, czy był to bardziej wzrok ciekawości, fascynacji, a może strachu. Przywykłem już dawno, że byłem jedną z ciekawostek w tym garnizonie, ale ostatnimi czasy zaczęło mi to w dziwny sposób przeszkadzać. Nie do końca rozumiałem jak, ani dlaczego, ale...
~ To zawstydzenie, Azraelu...
Nigdy nie odczuwałem wstydu w takim razie. Jakbym zyskiwał niechciane emocje...
Jakbym znikał i powoli stawał się Alanem. Nasze świadomości dążyły do scalenia się, a następstwem tego było zyskiwanie przez osobne umysły, cech łączących.
Anioł Śmierci znikał z tego ciała. Moim zadaniem jest więc teraz przekonanie właściciela o ponownym podjęciu próby oczyszczenia umysłu i... wyleczenia się.
~ Ostatnio źle się to skończyło...
Pamiętałem jak ostatnim razem granica między jaźniami mimo intensywnej szarpaniny, nie została przerwana. Alan i ja odczuwaliśmy skutki tego wiele dni. Głównie przez szaleństwo i nawiedzające nas koszmary, które nie miały końca.
Tym razem jednak coś się zmieniło. Nie otaczają nas już psychopaci, a żołnierze. Przyjaźni ludzie, którzy chcą ci pomóc. Pamiętasz słowa majora? Chce ci pomóc, nie jesteś już sam. Masz dla kogo walczyć.
~ Wrócimy do tego innym razem, Azraelu...
Trzymam cię za słowo Alanie.
- Azrael, to bardzo poważna sprawa, dlatego też, proszę o poważne jej potraktowanie.
Głos pułkownika zaskoczył mnie i dopiero po kilku chwilach przypomniałem sobie, że jestem w jego gabinecie w garnizonie i że za moment miał mi powiedzieć coś bardzo ważnego...
- Ja wszystko traktuje bardzo poważnie - zauważyłem, wracając myślami na ziemie i skupiając się w pełni na rozmowie, a nie na rozmyślaniu nad terminem przydatności mojej jaźni w ciele właściciela. Usiadłem na przeciwko rozmówcy i spoglądałem nań siląc się na niezmącony spokój.
- To z czym się dziś spotkaliście, to tylko przedsmak prawdziwych ataków, które mają się zacząć... - zaczął głębokim głosem. - Terroryści planują jeden z ostatnich ataków, który miałby powstrzymać rozmowy pokojowe nowego rządu afgańskiego, oraz obrócić ludzi, przeciwko obcym wojskom...
- Jak to? - zmarszczyłem brwi. Palce pułkownika Jacksona zaczęły nerwowo skakać po blacie biurka.
- Wszystko jest tak zorganizowane, że gdybyśmy zajęli się tym osobiście, posądzono by Stany Zjednoczone, o działanie przeciwko członkom nowego rządu o radykalnych poglądach...
- Słowem, wśród polityków są zdrajcy, a terroryści działają pod ich dyktando ? - upewniłem się. Pułkownik niechętnie skinął głową.
- Nie wolno nam już angażować się w ich rządy, a gdybyśmy chcieli powstrzymać ich akcję... - pułkownik przetarł czoło. - Mój informator jest pewien, że atak nastąpi niedługo, ale nie mogę wysłać oddziału, by nie burzyć szans na pokój, który jest teraz bardzo bliski... To co spotkaliście na drodze, to była zasadzka, która miała pokazać, jak bezbronni teraz jesteśmy...
- Ale nie ja - domyśliłem się reszty. - Ja nie jestem spod amerykańskiej flagi, a nawet nie jestem pełnoprawnym członkiem oddziału. Jestem żołnierzem specjalnym wysłanym z obcego kraju, który nie angażuje się w sprawy wewnętrzne. Nikt nie posądza mojej ojczyzny, bo też nie z jej rozkazu tutaj jestem, a niezależnej placówki... - westchnąłem.
Pułkownik nie był zadowolony z tego jak prosto i niedbale przedstawiłem tą delikatną sprawę, ale mimo napływających nowych emocji, pozostałem tym samym Aniołem Śmierci, który nie dbał o ładne słowa, a o skuteczne działanie.
- Nie powinienem o to prosić...
- Sam się zgodzę - przerwałem mu. - Tu chodzi o dobro setek ludzi, a w następstwie o cały kraj, Dzieci Bożych. Jeśli moja pomoc idąca od Boga Ojca, ma uratować to wszystko, jestem skłonny do wykonania zadania.
- Będziesz absolutnie sam. Nie przyjdziemy ci z pomocą, w razie problemów...
- Doskonale o tym wiem - przytaknąłem. - Zwrócilibyście na siebie uwagę. Będę sam i wykonam to zadanie z iście Boską perfekcją...
- To nie będzie takie proste Azraelu... Możemy ci dać plany budynków, ilu terrorystów tam możesz spotkać, a nawet plan bomby którą musisz przejąć, ale... Samotnie nigdy nikt by niczego takiego nie osiągnął - mówił z ojcowską troską, co sprawiało, że świadomość Alana drżała lekko. Zacisnąłem usta, a powaga słów pułkownika docierała do mnie bardziej niż to po sobie pokazywałem.
- Wiem. Chce mi pan powiedzieć, że mogę zginąć, w trakcie wykonywania zadania.
- Chcę powiedzieć, że prawie na pewno zginiesz, Azraelu - poprawił mnie, ściszając głos. Tym razem zaniepokoiłem się dodatkowo.
Nie chodziło tylko o mnie, nie chodziło tylko o niepowodzenie misji, a o życie. Życie właściciela.
- Rozumiem... - przyznałem, również mimo woli ściszając głos. - Będę musiał się z tym przespać, ale... wydaje mi się, że moja postawa pozostaje bez zmian. Wykonam to zadanie. Obaj je wykonamy. - Uznałem, że jeśli położę nacisk na tą kwestię, pułkownik przestanie mnie odwodzić od moich zamiarów. Palce żołnierza nadal pukały w blat, a mnie zaczynało to powoli irytować.
- Za dwie noce. Wtedy wyruszysz z garnizonu, pieszo pod osłoną nocy pokonasz pustkowie, a na kilka godzin przed wschodem słońca napotkasz na swojej drodze budynek. W nim będzie się znajdowała kwatera zamachowców wraz z ładunkami wybuchowymi wielkiej mocy. Umiesz rozbrajać bomby?
- Naturalnie.
- Dobrze. Rozbroisz je i wrócisz do garnizonu, zabijając jak najwięcej z szumowin. Bomba i ich śmierć, to twój cel, w tej kolejności... - podsumował. Zacisnąłem usta w pełnym skupieniu, notując sobie w myślach wszystkie najważniejsze punkty tej operacji.
- A w razie niepowodzenia? Mojej śmierci w budynku? - zapytałem, a w gabinecie powiało od chłodu przypuszczeń, co może się tam zdążyć.
- W takim wypadku, spalisz budynek. Bomby muszą zostać zniszczone - powiedział pułkownik, a w jego głosie, wyłapałem nutkę niechęci. Był jeszcze bardziej niezadowolony z tego planu niż ja.
- Przyjąłem. Będzie tak jak pan powiedział - zgodziłem się, a nie byłem znany z rezygnacji z celów w czasie misji. Wszystko wykonywałem tak, jak należy.
- Powiadomić dyrektorkę Szkoły? - zapytał pułkownik. Skinąłem głową.
- Byłbym wdzięczny. Bóg chciałby rozgłosić śmierć w poświęceniu...
- Zawsze możesz przeżyć i sam jej o tym powiedzieć - dorzucił. Uśmiechnąłem się blado.
- Sam pan zauważył, że mam małe szanse - mruknąłem, mało optymistycznie. - Choć mam jeszcze jedną prośbę. Czy dostałbym w końcu moją paczkę?
Pułkownik zaśmiał się, rozładowując chłód pomieszczenia.
- Chyba możesz. Nie otworzyliśmy jej w końcu, więc jest nie sprawdzona... - mężczyzna wstał od biurka i podszedł do komody, gdzie otworzył górne szafki. Oprócz paczki, oklejonej w dziwny sposób, leżały tam sterty listów, kilka mniejszych pakunków i pocztówek. Pułkownik gdy tylko wyjął stamtąd pakunek, zamknął pośpiesznie drzwiczki.
- To należy do ciebie. Tylko uważaj, jeśli jest tam coś wybuchowego, a jestem prawie pewny, że jest, to nie chciałbym by zniszczyło to naszą bazę...
- Spokojnie Noah - zwróciłem się do niego po imieniu. - Nigdy bym do tego nie dopuścił - zapewniłem. Z pakunkiem, lekkim uśmiechem i pewną śmiercią wiszącą mi nad głową, opuściłem gabinet.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro