Przynoszę ci z poszumem skrzydeł wieniec...
Noc. Była noc. Obrazy, które pobudziłem wcześniej, wróciły ze zdwojoną siłą, gdy udałem się na spoczynek. Bolały... Nie fizycznie, ale piekielnie bolały, jakby to sam Szatan biczował mój sen.
Najgorszy jednak nie był mój ból, a ból właściciela. Byłem tylko gościem w tym umyśle, strefa snów należała do niego. A dziś śniły mu się koszmary, tak potworne, że nawet Bóg Ojciec nie mógł mi pomóc. Wiedziałem co jest następstwem tak silnych koszmarów.
Obudziłem się znienacka, zdyszany i przerażony nie wiedząc gdzie sufit, a podłoga, ani czy to jawa, czy jeszcze śnię. Pośpiesznie uszczypnąłem się w łokieć, a gdy to mnie zapewniło o pełnej świadomości jawy, uśmiechnąłem się blado do siebie.
Azrael odpuszcza, gdy koszmary mnie nawiedzają. Pozwala mi się obudzić i sam zmaga z nimi. Kiedyś, gdy rozmawiałem z nim we śnie, wyjaśnił, że jemu jako Aniołowi Śmierci, łatwiej jest wygrać z mrocznymi obrazami jakie w sobie noszę.
Pośpiesznie założyłem buty - bo munduru Azrael nigdy nie zdejmował do snu - i uważając, aby nikogo nie zbudzić wyszedłem z koszar, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Afgańskiego powietrza.
Noc była jasna. W naszej bazie było niewiele stałego światła, a wielka, płaska przestrzeń jeszcze bardziej nadawała niezwykłości nocnemu niebu. Widziałem wszystkie gwiazdy i konstelacje, co uznałem za coś magicznie pięknego.
W Szkole Morderców rzadko miałem okazję podziwiania nocnego nieba, choć gdy trafiła się dobra noc, widziałem nawet bardzo odległe konstelacje.
Azrael nigdy nie wychodził nocą, by patrzeć w niebo. Nie wiedziałem dlaczego, ale z jakiegoś powodu uważał, że gwiazdy to jego odlegli bracia, co napawało go melancholią.
Za to ja kochałem patrzeć w gwiazdy. Robiłem to za każdym razem, gdy miałem okazję, a okazja nie zdarzała się często. Choć nie narzekałem.
Świat, do którego przenieśli Azraela napawał mnie przerażeniem. Ci żołnierze, terroryści, to co się stało z ludźmi podczas wojny... To było straszne, a ja nie chciałem w tym uczestniczyć za żadne skarby. Nie chciałem. Nigdy nie chciałem widzieć śmierci...
Ale w połowie jestem Aniołem Śmierci.
Usłyszałem okrzyk. Drgnąłem zaskoczony, a gdy odwróciłem się, moja świadomość zaznaczyła, że znam osobę, która krzyczała. Być może poznał ją Azrael. Mieliśmy niewielkie trudności z odczytywaniem wspomnień, które nie należały do nas.
- Co ty tu robisz do cholery? - warknął mężczyzna. Byłem zawsze dość wysoki, więc fakt, że żołnierz był ode mnie niższy mnie nie zaskoczył. Zaskoczyła mnie sama pewność, z jaką przemawiał. Skuliłem lekko ramiona, gdy patrzył tak na mnie zawisłym wzrokiem.
- Nie zrobiłem nic złego... - zauważyłem niepewnie. - Wyszedłem tylko poobserwować niebo...
- Azrael do cholery, nie możesz wychodzić po zmroku...
- Alan - poprawiłem go. Mężczyzna zamarł.
- Co?
- Ja nazywam się Alan. Alan Novak - wyjaśniłem. - Azrael mówił o mnie?
- Jesteś właścicielem... - zrozumiał. Pokiwałem głową na potwierdzenie słów mężczyzny. Żołnierz zmierzwił ręką swoje czarne włosy, lśniące w świetle gwiazd. Wyglądał na strapionego - pewnie przeze mnie. Wiele złych rzeczy działo się właśnie przeze mnie.
- Nie musisz się martwić - zapewniłem. - To znaczy... Azrael jest członkiem waszego oddziału. Ja będę milczał. Moje pojawianie się... To się nie będzie często zdarzało...
- Odpowiada ci to? - prychnął, unosząc na mnie spojrzenie. - To ty jesteś szefem tego ciała, a robisz za tło - zauważył z nutą pogardy. Skuliłem się jeszcze bardziej.
- Tak... powinno być... Azrael czyni dobro... A ja... Jeśli mam mu pomóc w czynieniu dobra użyczając ciała...
- To chore! - zauważył głośniej. Spojrzałem na niego błagalnie, z mimo wolnym bólem.
- Nie drąż... To nie pomoże... Nie chcę pomocy... - szepnąłem cicho. Mężczyzna ściągnął wąskie usta.
- Jesteś zupełnie inny niż Azrael - zauważył, a mnie nawet to rozbawiło. Pokiwałem głową, a jasne włosy, przysłoniły mi twarz.
- Azrael jest dumnym Aniołem. Jest silny i nie boi się żadnego wyzwania. Ale mimo tego jest łagodny i spokojny. Nie wolno lekceważyć go jako wroga, a nawet jako sprzymierzeniec jest niebezpieczny - powiedziałem w zamyśleniu. Żołnierz zadawał się słuchać moich słów bardzo uważnie.
- A ty?
- Co ja? - zapytałem wyrwany z rozmyślań o moim bliskim kompanie.
- Jaki ty jesteś? - rozwinął pytanie. - Możesz wiele powiedzieć o Azraelu, ale ani ty, ani Azrael nie potraficie powiedzieć o Alanie - zauważył.
Zamarłem. Zapytał o mnie? W Szkole Morderców nikt mi nie zadawał tego pytania. Widzieli mnie jako Azraela. Niewiele osób poznało Alana, a nawet jeśli poznali, nie zdążyli nigdy zapytać o mnie. Azrael był zawsze na pierwszym miejscu, choć realnie, na pierwszym miejscu byłem ja. Nawet, jeśli mi nie do końca to odpowiadało...
- No... Normalny... Nie lubię się angażować w coś takiego jak wojna... Jestem przeciwieństwem Azraela... - wydukałem. Żołnierz obserwował mnie nadal, a mnie zaczynało to stresować.
- Dowódca nie mówił nam za wiele o twojej przeszłości - zauważył. Skinąłem głową.
- To wymaganie Szkoły. Im mniej wiecie, tym mniejsza możliwość wybudzenia mnie, a wtedy... Azrael robi się bezużyteczny - wyjaśniłem. Mężczyzna pokiwał głową, patrząc na mnie z bliżej nie określoną emocją.
- Wracaj do koszar Alan. Dziś nie jest dobry dzień na nocne spacery - powiedział spokojnym, ale nie znoszącym sprzeciwu głosem. Uśmiechnąłem się szeroko i pokiwałem głową.
- Dobrze, sir. Dobranoc - chciałem już odejść, ale szok, który błysnął na twarzy mężczyzny zatrzymał mnie. Przekrzywiłem głowę, zaczynając już mówić "Czy coś zrobiłem nie tak", ale żołnierz powstrzymał mnie ruchem ręki.
- Azrael się nie uśmiecha. Zaskoczył mnie ten widok - wyjaśnił zwięźle, profesjonalnym tonem, a zaraz potem obrócił się na pięcie i odszedł sprężystym krokiem. Odprowadziłem go wzrokiem, nadal z lekkim uśmiechem na ustach.
- Kim on był...? - zapytałem cicho, z myślą, aby usłyszał to tylko Azrael.
~ Nie wiem. Nie widziałem twarzy.
Westchnąłem, niezadowolony z odpowiedzi Anioła.
No cóż, przynajmniej wiem, że wśród żołnierzy jest jedna przyjazna mi dusza.
Obudziłem się już na miejscu, a właściciel odszedł w sen. Choć umysł miałem świeży, ciało odczuwało pojedyncze bóle, których pochodzenia nie znałem. Och Boże Ojcze, ludzkie ciała są tak delikatne i kruche. Jak mogłeś stworzyć coś tak pięknego, ale tak podatnym na grzech i zniszczenie?
Czułem gorąc wpadający do koszar, choć zawsze w budynku było chłodno. Rozejrzałem się, ale nikogo już nie było na pryczach. Za to na zewnątrz słychać było głośne okrzyki.
Założyłem buty i z kosą na plecach, opuściłem część sypialną koszar i udałem się do najbliższego wyjścia z budynku.
Zamieszanie było spowodowane przez dużą grupę żołnierzy. Zobaczyłem w tłumie twarze z mojego oddziału, ale pozostałych, głośno wymieniających się spostrzeżeniami nie byłam w stanie rozpoznać.
Nowe twarze były główne ciemne, opalone przez słońce Afganistanu. Być może tutejsi, którzy przyszli na przeszkolenie wojskowe ? Większość nie miała odznaczeń, ale wszyscy mieli na sobie mundury amerykańskiej armii. Byli młodzi, prawdopodobnie w wieku właściciela, jeśli nie młodsi. Więc co tu robili?
Podszedłem z wolna do starszego sierżanta Stevensa, który tak jak ja przypatrywał się zamieszaniu z boku.
- Bracie broni, wyjaśnij co to za poruszenie panuje na ziemi Pana? - zapytałem, nie kryjąc zaciekawienia. Anthony spojrzał na mnie leniwie, z błogim uśmiechem na twarzy, niezamiennym odkąd go poznałem.
- To nowi. Z placówki oddalonej o sto dwadzieścia kilometrów. Przyjechali na szkolenia i by pomóc cywilom w okolicznych miasteczkach - wyjaśnił. Spojrzałem na żołnierzy z jeszcze większą ciekawością.
- To niesamowite, że aż tyle dzieci Bożych popycha się w stronę zamętu wojny i przelewu krwi!
- Oni akurat żyją w czasach pokoju - zwrócił mi uwagę. - Uczą i ćwiczą się, by w każdej chwili bronić swojej ojczyzny i niewinnych ludzi - sprostował. Przeniosłem wzrok na sierżanta i posłałem mu spojrzenie pełne uznania.
- Nie patrzyłem na to w ten sposób. To w jaki sposób o tym mówisz, pochwala ich działania - przyznałem. Anthony wzruszył ramionami i odwróci ode mnie wzrok, by znów spojrzeć w tłum.
- Może i pochwala. Choć morderca ubrany w piękne słowa nadal pozostaje mordercą - dodał sucho. Tym razem parsknąłem, czymś co przypominało śmiech.
- Mówisz jak mój stary przyjaciel - przypomniało mi się, ni stąd ni zowąd. - Jest psychopatycznym mordercą, który w wieku siedmiu lat brutalnie torturował i zamordował swoich rodziców. Z premedytacją. Niech Bóg czuwa nad jego duszą...
- Jasna cholera, skąd ty jesteś? - sapnął oszołomiony Anthony. Spojrzałem na niego z lekko uniesionymi brwiami.
- Mówiłem, że urodziłem się w Niebie, a Ojciec tchnął we mnie życie - wyjaśniłem. Przecież wiedzą, że jestem Aniołem. Anthony'emu jednak chyba nie o to chodziło.
Nie zdążył jednak poprawić się ze swoim pytaniem, bo gwar młodych żołnierzy ucichł Rozejrzałem się za powodem gwałtownego ustania rozmów i spostrzegłem go.
Pułkownik Noah Jackson wyszedł z budynku garnizonu, a za nim jak cień podążał major Bell. Wszystkie oczy były zwrócone na tych dwoje. Gdy Pułkownik i major stanęli i obrócili się twarzami do zgromadzonych, zbiorowisko żołnierzy uniosło dłonie do czoła i zasalutowało, jak jeden mąż. Zrobił to także Anthony i pozostali członkowie oddziału. Ja za to stałem i przyglądałem się całemu temu wydarzeniu z ogromną ciekawością.
Bo przecież nie będę honorował śmiertelnika, podczas gdy jedyna istota, której należy się oddawanie czci jest Bóg Ojciec Jedyny.
- Witajcie młodzieży - zaczął pułkownik, krzycząc tak głośno, jakby same trąby chórów niebios przez niego przemawiały. - Dziś jest jeden z niewielu dni, gdy możecie odpocząć od morderczych treningów i codzienności waszej bazy, tylko po to, by zobaczyć jak to wygląda w prawdziwym oddziale zawodowców. Każdy z członów tego oddziału jest tutaj na specjalnych warunkach i każdy wykazał się niesamowitymi zdolnościami by się tu dostać. Jedyne co możecie robić to brać z nich przykład -słyszycie młotki?!
- TAK JEST, SIR! - odpowiedział okrzyk ponad czterdziestu osób. Zaszokowany patrzyłem na zacięcie na twarzach żołnierzy, gdy pułkownik w następnych wypowiedziach obrażał każdego żołnierza z osoba.
- To... ma być wasz sposób szkolenia...? - zapytałem przyciszonym głosem. Anthony powstrzymał się od głośnego śmiechu.
- Kiedy ja byłem kadetem, wyglądało to sto razy gorzej...
- Tak... Tak nie można! Dzieci Boże...
- Muszą zaznać upokorzenia i być poddani każdej trudności jeśli chcą być najlepsi. A co jak co, ale tutaj szkolą się najlepsi - zauważył, a potem zerknął na mnie z ukosa. - W Niebie inaczej to robili...? - zapytał, a ja bez problemu wyczułem nutkę drwiny. Miałem szacunek do osoby sierżanta, więc nie zareagowałem z takim oburzeniem jak wtedy na stołówce, przy kapralu.
- Nie pamiętam Nieba tak dobrze jakbym chciał - odparłem. - Ale pamiętam jak to wyglądało w miejscu z którego przyjechałem. Mordercze treningi, wieczna walka, przeżyją najsilniejsi, ale poniżanie...
- Dopuszczasz do myśli śmierć, ale poniżenia już nie? - upewnił się i znów musiał walczyć z wybuchem śmiechu. - Jesteś naprawdę nienormalny, Azzie...
- Azzie...? - powtórzyłem. Anthony chciał coś odpowiedzieć, ale nagły krzyk nie pozwolił mu nawet otworzyć ust.
- Hej ty! - Obróciłem głowę w stronę pułkownika, który patrzył w naszą stronę. - Ten z blond kłakami! - dodał, a Anthony szturchnął mnie łokciem. Wtedy dotarło do mnie, że pułkownikowi chodzi o mnie. Ruszyłem dostojnym krokiem w stronę mundurowego i stanąłem z nim twarzą w twarz, nadal zachowując spokój. Anielski spokój.
- Nie salutowałeś, nie słuchasz, urządzasz pogaduchy...
- Nazywam się Azrael, pułkowniku Jackson - przerwałem mu, a kątem oka zauważyłem, że major przykłada zrezygnowany rękę do czoła*. - Archanioł Azrael, Anioł Śmierci, ten który pomaga Bogu...
- Wiem kim jesteś świrze. - Teraz to pułkownik mi przerwał. - Pytam się, czemu nie oddajesz honoru wojskowemu wyższemu rangą? - postawił twardo i stanowczo pytanie. Nadal parzyłem na wojskowego ze spokojem w oczach.
- Ponieważ jestem żołnierzem służących w niebiańskich szeregach. Jedyny któremu mogę oddać honor jest Bóg Ojciec, a nie zwykły śmiertelnik - wyjaśniłem zwięźle. Usłyszałem za swoimi plecami świst powietrza w kilkudziesięciu płucach. Pułkownik wydawał się nadal nie wzruszony, ale po zmianie w jego oczach i natężeniu mięśni twarzy miałem wrażenie, że siłuje się z... uśmiechem?
- Majorze Bell?
- Tak, sir? - odezwał się natychmiast Kyle.
- Proszę przywalić swojemu podwładnemu. Byle mocno - wydał rozkaz, a ja nadal wpatrywałem się w jego oczy zastanawiając się, dlaczego nie może się zaśmiać.
- Z przyjemnością, sir. - Nim major kończył zdanie ja już widziałem jak jego mięśnie pod mundurem naprężają się i szykują do błyskawicznego wyprowadzeniu ciosu prawą pięścią. Samo ustawienie ręki pod odpowiednim kątem nie stanowiło trudności i trwało tylko ułamki sekundy. Zadanie ciosu trwało by zapewne jeszcze krócej, gdybym w trakcie puszczenia pięści do uderzenia nie złapał majora za nadgarstek kilka centymetrów przed moją twarzą.
Spodziewałem się kolejnego ciosu, bo widząc oddanie żołnierzy nauczyłem się, że wykonają rozkaz bez zawahania i za wszelką cenę. Także nim cios lewą ręką został wyprowadzony ja już schyliłem się nadal trzymając nadgarstek majora w żelaznym uścisku i podciąłem żołnierza. Byłby gotowy na złagodzenie upadku lewą ręką, gdybym nie wykręcał mu prawej, kolanem przyciskając jego kręgosłup do ziemi.
Na prażonej przez słońce ziemi przed budynkiem garnizonu zapadło grobowe milczenie. Bali się odezwać? Wiwatować zwycięstwo Boskiego narzędzia pokoju?
- Azraelu? - podniosłem głowę, nadal przyciskając majora do ziemi. - Proszę o zejście z majora Bell'a i natychmiastowe udanie się do garnizonu - wydał polecenie. Chwilę wahałem się z jego wykonaniem, ale ostatecznie nie widziałem w nim niczego złego.
- Niech będzie - zgodziłem się i puściłem dłoń majora, podnosząc się z kolana. Kyle wstał powarkując pod nosem, a czubki jego uszu były jadowicie czerwone, prawdopodobnie ze złości.
Odwróciłem w końcu wzrok od majora i swoje kroki skierowałem do budynku garnizony, mijając rozstępujących się młodych żołnierzy.
- To psychol...
- Anioł...
- Jak skrzydła...
- Powalił majora...
- Postawił się...
~ Jesteś z siebie dumny Azraelu...?
Lekki uśmiech zagościł na mojej twarzy, przezwyciężając chęć odpowiedzi właścicielowi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro